„Śmierć jednego człowieka to tragedia, śmierć milionów ludzi to statystyka”, miał podobno powiedzieć Józef Stalin. Miał, bowiem brakuje dowodów, iż zdanie to kiedykolwiek sowiecki przywódca wypowiedział publicznie, bądź zostało przez niego zapisane. Wiadomo za to, iż takiego sformułowania użył w jednym z esejów z końca lat 30. XX wieku Kurt Tucholsky, niemiecki pisarz i dziennikarz. A 20 lat później słowa te – w odniesieniu do pierwszowojennych rzezi – wykorzystał jego słynny rodak, Erich Maria Remarque, w powieści pt.: „Czarny obelisk”. Niemniej w potocznym przekonaniu zacytowana fraza funkcjonuje jako stalinowska, co nie dziwi zważywszy na fakt, jak dobrze oddaje sposób myślenia największego ludobójcy w historii. Po prawdzie jednak nie tylko jego – wystarczy odseparować pogardę dla ludzkiego życia, a odsłoni się uniwersalny mechanizm adaptacyjny, definiujący społeczną percepcję śmierci. O którym chciałbym napisać w kontekście rosyjsko-ukraińskiej wojny i jej zatrważających statystyk.
Zacznę właśnie od nich. Kilkanaście dni temu „New York Times” – powołując się na źródła w amerykańskiej administracji i wywiadzie – podał sumaryczne szacunki dotyczące strat obu stron. Między końcem lutego ub.r. a końcem lipca br. zginęło i zostało rannych niemal pół miliona ludzi. A to dane dotyczące wyłącznie personelu wojskowego; NYT nie pisze o cywilach, których liczbę władze ukraińskie szacują na około 50 tys. zabitych i drugie tyle rannych (brak dostępu do terytoriów okupowanych uniemożliwia podawanie pełnych statystyk). Wracając do żołnierzy – rosjanie stracili ich… 290 tys., z czego 120 tys. to polegli. Armia ukraińska odnotowała ubytki w postaci 70 tys. zabitych i 100 tys. rannych, przy czym straty ZSU zaczęły gwałtownie rosnąć po rozpoczęciu kontrofensywy na Zaporożu.
460 tys., a miesiąc później pewnie już pół miliona wyeliminowanych z walki żołnierzy – stąd użyte przeze mnie określenie „zatrważające”. Każdy z tych zabitych i rannych ma co najmniej kilkunastu krewnych różnego stopnia oraz kilka osób określanych mianem przyjaciół/bliskich znajomych. W przypadku Ukrainy może to oznaczać, iż w każdej rodzinie, w każdej grupie towarzyskiej była osoba, która zginęła lub została ranna na wojnie. Zresztą, nie musimy wcale spekulować. Pod koniec maja br. Kijowski Międzynarodowy Instytut Socjologiczny (KMIS) przeprowadził badania wśród Ukraińców. Wynika z nich, iż aż 78 procent mieszkańców kraju ma krewnych lub przyjaciół, którzy zostali ranni bądź zabici w wyniku rosyjskiej inwazji. 64 proc. zaś co najmniej jednego krewnego lub przyjaciela, który został ranny. Innymi słowy, wojna z rosją jest tragicznym przeżyciem zbiorowym dla większości naszych sąsiadów.
A dla rosjan? choćby jeżeli rosyjskie instytuty badawcze zajmują się omawianą problematyką, dane na ten temat nie są publikowane. Spróbuję to jakoś obejść. W federacji żyje ponad 140 mln osób, trzy razy więcej niż w Ukrainie (przed wojną). Z drugiej strony, straty wojskowe rosjan są wyższe o blisko 40 proc. Z jeszcze innej strony patrząc – badania KMIS nie rozróżniały ofiar na cywilne i wojskowe, co miało wpływ na ostateczny wynik (odsetek badanych, którzy kogoś stracili), tymczasem rosjanie w zasadzie nie odnotowują strat wśród ludności cywilnej. Za to ich ubytki wojskowe (290 tys.) i tak są wyższe – choć nieznacznie – od całościowych kosztów ludzkich Ukrainy (270 tys.). W oparciu o te dane można przyjąć, iż poczucie straty (i krzywdy wynikłej ze świadomości, iż ktoś bliski został ranny), dotyka podobną liczbę osób (w wartościach bezwzględnych), jak w przypadku Ukraińców.
Społeczne echo tych strat pozostaje jednak istotnie niższe, bo rosjan jest trzy razy więcej. Z pomocą może nam tu przyjść tzw.: liczba Dunbara. Określająca górny pułap trwałych więzi, w jakie maksymalnie jest w stanie wejść przedstawiciel danego gatunku. Dla człowieka liczba Dunbara wynosi 148. Innymi słowy, człowiek jest w stanie podtrzymywać relacje ze 148 innymi ludźmi. jeżeli ów wskaźnik przemnożymy przez 290 tys., zyskujemy wynik na poziomie niemal 43 mln – tylu rosjan (maksymalnie, wszak część relacji żołnierzy-ofiar najpewniej się zazębia), jedna trzecia populacji, może mieć/znać kogoś, kto został zabity lub ranny.
Ale to tylko przybliżony szacunek, nieuwzględniający faktu, iż rosja jest ogromna i w relacji do obszaru nisko zaludniona – zatem członkowie małych społeczności niekoniecznie mają szansę na podtrzymanie prawie 150 trwałych relacji. Są wreszcie rosjanie społeczeństwem o dramatycznie niskim wskaźniku zaufania społecznego, co przekłada się na ilość, jakość i charakter relacji z innymi. Dodajmy do tego inne, komplikujące sprawy fakty. Jest federacja państwem systemowo rasistowskim, co w tym konkretnym kontekście oznacza, iż na wojnę – przede wszystkim w roli armatniego mięsa – wysyłani są przedstawiciele mniejszości etnicznych. Odsetek moskwian i petersburżan, którzy zostali zmobilizowani i wyzionęli ducha lub stracili zdrowie, jest dużo mniejszy niż w przypadku społeczności buriackich, kałmuckich czy kaukaskich. Za Uralem są wioski, gdzie wojna zabrała i okaleczyła dwie trzecie męskiej populacji w wieku produkcyjnym. Tam percepcja strat jest inna, ich dotkliwość znacząco wyższa, stały się bowiem dramatem całej społeczności.
Zbyt małej jednak, by w wielkiej rosji cokolwiek zmienić. Dlatego choć straty są ogromne, wywołane przez nie skutki psychologiczne prawdopodobnie nie będą miały wpływu na determinację rosyjskich władz. Nie dlatego, iż „ruscy są jacyś inni”. Rozwijając tę myśl, sięgnę do naszej historii, nieodległej, związanej z pandemią. Przyniosła ona Polsce niemal ćwierć miliona ponadnormatywnych zgonów. W liczbach bezwzględnych (i w podobnym czasie!), był to dramat porównywalny z tym, czego doświadcza Ukraina na skutek rosyjskiej inwazji. Tymczasem taki obraz pandemii coraz bardziej zaciera się w zbiorowej pamięci Polaków. Bardziej pamiętamy dotkliwość zakazów, szurię, ekonomiczne konsekwencje lockdownów. Umyka straszliwy fakt, iż wirus zabił nam dziadków i babcie, iż całe pokolenie osób w podeszłym wieku umarło w – jak to ujął jeden z lekarzy – „ciszy i samotności”. Jako społeczeństwo przeszliśmy nad tym do porządku dziennego. Dlaczego więc rosjanie mieliby nie przejść?
Ale! Ale należy wskazać różnicę. Pandemia zabiła nam ludzi, z których spora część już wcześniej pozostawała „niewidzialna”. Schorowana, upośledzona ruchowo, zamknięta w domach starców. Kto nie stracił dziadka lub babci (wiem, umierali i młodsi, ale chodzi mi o statystyczną większość), ten mógł nie zauważyć spustoszenia, jakie wywołał wirus. Inaczej też przeżywa się żałobę po utracie bliskiej osoby w zaawansowanym wieku, której śmiertelna choroba zabrała kilkanaście miesięcy, może kilka lat. Inaczej, gdy zmarły – jak to zwykło się mówić – „miał przed sobą całe życie”. Byłem kilka lat temu w domu rodziców, których 20-letni syn poległ w Iraku w 2004 roku. Dwanaście lat po tej tragicznej śmierci państwo ci mieli w salonie ołtarzyk poświęcony dziecku. Palili tam świeczki, kładli świeże kwiaty, de facto wciąż byli w żałobie.
I pewnie w takiej żałobie jest część rodzin 120 tys. zabitych rosjan. I może nie tyle to, co skutki ekonomiczne tak licznej straty wpłyną na dalszy bieg wojny. Skrócą ją, o czym w kolejnej części tekstu.
—–
Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.
Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:
Nz. Blok mieszkalny w Izjumie. Dobrze ilustruje rujnujący wpływ wojny na życie zwykłych ludzi…/fot. własne