Szabrownicy

bezkamuflazu.pl 6 godzin temu

17 września, wieczorem, poprosiłem Was o pomoc. Chodziło o danie odporu wzbierającej fali fejków, dotyczących śmierci oficera Wojska Polskiego. Ppłk Konrad Barnaś, szef sztabu 12 Bazy Bezzałogowych Statków Powietrznych, zmarł 12 września, po długiej, nieuleczalnej chorobie. Odszedł w hospicjum, gdzie spędził ostatnie tygodnie życia. Gdy pięć dni później informacja o jego śmierci pojawiła się w mediach, rozpętało się szaleństwo. Co rusz ktoś sugerował, iż to nieprzypadkowy zgon, iż pułkownika zabito, bo za dużo wiedział. gwałtownie pojawiły się sugestie, iż śmierć Barnasia ma związek z dronami, które w nocy z 10 na 11 września przyleciały do nas… no właśnie, przyleciały z rosji, ale w teoriospiskowej narracji podważono ów fakt. Zmarły wiedział, skąd „tak naprawdę” wystartowały bezpilotniki – i musiał zginąć. W najbardziej pojechanych interpretacjach budowano opowieść o spisku władz Ukrainy i Polski, które wspólnie dokonały dronowego ataku pod obcą flagą. Zwalenie winy na Rosję miało wciągnąć nasz kraj w wojnę, na czym rzekomo bardzo zależy obecnym władzom Rzeczypospolitej. Barnaś, z racji zajmowanego stanowiska (tu drony, tam drony, wiadomo…), wszedł w posiadanie niewygodnej wiedzy i resztę historii już znacie. Ale było też mnóstwo „stonowanych” sugestii typu „nie wiem, ale mi to śmierdzi”. Podejrzana miała być nie tylko koincydencja z wydarzeniami z nocy z 10 na 11 września, ale i milczenie ministerstwa obrony, które o śmierci pułkownika nie poinformowało opinii publicznej.

Wieczorem 17 września ten ściek insynuacji zmieniał się w rwący potok. Poinformowałem zatem Czytelników o rzeczywistych okolicznościach śmierci ppłk Barnasia i poprosiłem o udostępnianie tej informacji. Poza oczywistą potrzebą odkłamania sytuacji, stały za tym motywy nieco bardziej osobiste; uczciwość wymaga, bym Was o tym poinformował.

12 września byłem w Mirosławcu, w 12 Bazie; razem z operatorem z „Polski Zbrojnej” zamierzaliśmy zrealizować materiał na temat działalności jedynej w naszej armii jednostki wyposażonej w bezzałogowce Bayraktar. Temat klepnąłem na redakcyjnym kolegium miesiąc wcześniej, jeszcze w sierpniu z dowódcą Bazy ustaliliśmy konkretny termin wizyty.

Byliśmy w hangarze, gdzie trzymane są bezzałogowce, gdy płk Jacek Janowski, zwierzchnik Konrada Barnasia, otrzymał telefon o śmierci swojego szefa sztabu. Jacek – znamy się jeszcze z Afganistanu, więc będę też używał takiej formy – stał akurat przed kamerą, właśnie kręciliśmy jedną z „setek”. Odszedł na bok, by odebrać połączenie, a po chwili wrócił wyraźnie poruszony. Wyjaśnił nam, co się stało; gotowi byliśmy przerwać nagranie, ale dowódca Bazy zapewnił, iż możemy działać dalej. Założył tylko przyciemniane okulary, by nie było widać załzawionych oczu. „Wybaczcie, straciłem nie tylko podwładnego, ale i dobrego kumpla”, tłumaczył, choć wcale nie musiał, bo przecież dobrze rozumieliśmy w czym rzecz.

Popołudniu – po kilku godzinach spędzonych z personelem Bazy – znów spotkaliśmy się z Jackiem, tym razem w jego gabinecie. Pułkownik czekał na żonę Konrada Barnasia, która miała przyjechać do jednostki i zabrać rzeczy zmarłego męża. Znów był poruszony, a ja cholernie mu współczułem. Wiedziałem, iż to rutynowa procedura, wiedziałem, iż takie są obowiązki dowódcy, ale wiedziałem też, iż nie chciałbym być w jego skórze. „Brzemię dowodzenia”, przyszła mi do głowy ta fraza, zasłyszana niegdyś w jakimś wojennym filmie. „No ale to Jacek, twarda sztuka”, pomyślałem sobie. „Chłop po zestrzeleniu nad Irakiem wrócił do latania (na śmigłowcu Mi-24); kto ma sobie dać radę w trudnych sytuacjach, jak nie on”, z taką refleksją opuszczałem biuro, mijając się w drzwiach z żoną zmarłego.

Widok jej znękanej twarzy wrócił, gdy kilka dni później natknąłem się na cytowane wyżej wysrywy. Przypomniałem sobie smutnego Jacka, poruszonego młodego porucznika i jego kolegów, gdy dowiedzieli się o śmierci Barnasia. Te niestworzone historie biły w pamięć o zmarłym oficerze i już z tego powodu były niestosowne, ale zdałem sobie sprawę, iż pokrzywdzonych jest więcej. Że spotkałem tych ludzi, iż byłem świadkiem ich emocjonalnych reakcji – i iż także z tego powodu nie powinienem milczeć.

Stąd mój apel do Czytelników.

Ale to nie koniec tego wpisu, cała sytuacja bowiem wymaga komentarza, gdyż dobrze ilustruje znacznie szersze zjawisko. Zacznijmy od przypomnienia definicji „użytecznego idioty”, wieloosobowego podmiotu będącego kluczowym narzędziem Rosji w prowadzonej przeciwko nam wojnie hybrydowej. „Użyt-idioci” to uczestnicy wymiany informacji propagujący korzystne dla Moskwy narracje. Niekoniecznie (a po prawdzie to z rzadka) prorosyjscy, za to pielęgnujący przydatne rosjanom resentymenty (antysemityzm, ukrainofobię, antyamerykanizm, niechęć do demokracji, świata zachodnich wartości itp.), zwolennicy teorii spiskowych lub zwyczajni atencjusze lubujący się w odzewie, jaki generują udostępniane przez nich treści. Są wśród także cyniczni gracze, dla których atencja to kapitał – rozumiany dosłownie jako mechanizmy „monetyzujące treści” czy pośrednio jako sposób na budowanie politycznych wpływów. Tak czy inaczej, dla szeroko definiowanego zysku tacy ludzie gotowi są podać dalej największą brednię. choćby jeżeli skutkiem jest dezawuowanie instytucji państwa polskiego, co w przypadku polityków nadaje ich czynom wyjątkowo amoralnego charakteru.

Co podkreślam, gdyż po pierwsze, teorie spiskowe wokół śmierci ppłk Barnasia to dobry przykład pożywki, na której wyrasta nieufność do armii i państwa, bo przecież „oni coś ukrywają!”. Po drugie, w tym konkretnym przypadku głos zabrali także politycy (działający otwarcie, bądź kryjący się za rzekomo społecznikowskimi profilami), dla których „sprawa Barnasia” stała się wygodnym pretekstem, by przywalić w politycznych konkurentów. Nie będę łobuzów reklamował z nazwiska (łatwo te treści znaleźć, jeżeli komuś na tym zależy), ale dla ilustracji zjawiska przywołam komentarz jednego z nich: „wrócił Tusk, znikają ludzie”. Nie mógł się drań – jeden z drugim – powstrzymać. Jak szabrownik, u którego złodziejski instynkt bierze górę nad instynktem samozachowawczym. W tej analogii nasz złodziejaszek wychodzi na miasto, nad którym szaleje huragan, i kradnie cegły z muru oddzielającego miejscowość od kipiącego morza. „Przecież jak wezmę kilka, konstrukcja nie runie, a ja będę miał z czego dokończyć swój dom. Zresztą może wiatr ucichnie, morze się uspokoi i nic złego w mieście się nie wydarzy”, kalkuluje taki drań. Rozumiecie przenośnię? Burzą jest rosja, wiara w instytucje murem, polsko-polskie napierdalanki – i szerzej, patrząc już poza politykę, wszystkie działania, w których nie możemy się powstrzymać, by „dowalić”, „wykorzystać”, „zabłysnąć” czy „zmonetyzować” – rozbieraniem jego fragmentów. Może nic się nie wydarzy i jakoś to będzie – a co, jeżeli nie?

Z czym zostaniemy, jeżeli uwierzmy, iż władza przeciw nam spiskuje, a armia zabija swoich oficerów? Gdzie będziemy, jeżeli generalnie przestaniemy ufać w nasze instytucje, ba, stracimy zaufanie do innych, skoro „wszyscy kłamią” i „każdy ma coś do ukrycia”? Jaka będzie nasza społeczna odporność na zewnętrze zagrożenia, gdy tak naprawdę nie będziemy już społeczeństwem, a masą żyjących w tłumie odludków?

Nie potrafię przestać o tym myśleć, stąd też ten mój wpis.

Z uwagi na to, co robię, często pytają mnie, czy nie boję się, iż wybuchnie wojna. To pytanie ma dwa wymiary – jeden związany z ryzykiem, drugi egzystencjalny. W pierwszym idzie o prawdopodobieństwo; nie będę się teraz nad tym rozwodził, poruszam bowiem tę kwestię regularnie, na użytek tego wywodu napiszę tylko, iż moim zdaniem, inwazja rosji na Polskę jest mało realnym scenariuszem. jeżeli zaś idzie o wątek egzystencjalny, zwykle odpowiadam, iż nie bez powodu przez lata zajmowałem się korespondencją wojenną; trudno mnie przestraszyć, a wizja ruskich czołgów i dronów nie jest czymś, co mnie paraliżuje. Gdyby stała się rzeczywistością, przyłączę się do ludzi, którzy będą rosjan zabijać – nie wiem, na ile będę w tym efektywny, ale na pewno się postaram. Koniec-kropka.

Jednak skłamałbym, gdybym napisał, iż nie ma we mnie lęku, który czasem mnie paraliżuje.

Kilka lat temu wydałem powieść pt.: „Stan wyjątkowy” – w jej finale rosjanie niemal bez walki zajmują połowę Polski, a w niektórych miejscach wita się ich wręcz entuzjastycznie. Mam do tej książki mieszany stosunek, bo z jednej strony ów scenariusz był niezwykle prawdopodobny – w uniwersum „Stanu…” Polska walczy z koszmarną pandemią, dużo gorszą, niż ta z rzeczywistości, co skutkuje częściowym rozkładem struktur społecznych i państwowych. Taki kraj łatwo się atakuje… Z drugiej jednak, owa łatwość wydawała mi się, wciąż wydaje, nieco obrazoburcza. No bo jak to, my nie walczymy? Mimo różnych defetystycznych interpretacji nastrojów społecznych – co rusz obecnych w naszej publicystyce – ja w gruncie rzeczy przez cały czas obstaję przy wizji, iż w razie potrzeby, jako państwo i społeczeństwo, damy w ryj, komu trzeba.

Ale co, jeżeli się mylę? Przecież mierzymy się z czymś znacznie gorszym niż tamta pandemia, z chorobą, która toczy nasze procesy poznawcze, ogłupia, nastawia wrogo wobec swoich. Z zakażeniem, którego trudno się pozbyć, bo przekazywać je dalej, to mieć doraźne korzyści. Nasi wrogowie o tym wiedzą – prowokują więc i wykorzystują nadarzające się okazje, by szerzyć wszelkiej maści dezinformacje. A one nas zmieniają i w którym momencie może się okazać, iż na tyle mocno, iż nie będzie już komu stawać do walki. Bo czego tu bronić, skoro nie ma żadnej świętości i żadnej wspólnoty?

Tego naprawdę się boję.

—–

A gdybyście chcieli wesprzeć mój ukraiński raport, polecam się poniżej.

Tych, którzy wybierają opcję wsparcia „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Szanowni, moje książki powstają także dzięki Wam! W sklepie Patronite możecie nabyć je w wersji z autografem i pozdrowieniami. Szeroka oferta pod tym linkiem.

Idź do oryginalnego materiału