Za 24 dni Donald. J Trump zostanie 47. (był już 45.) prezydentem Stanów Zjednoczonych Ameryki i – używając już polskiej, a nie amerykańskiej metafory – „ściągnie lejce”. Wycofa Waszyngton ze wszystkich możliwych pakietów klimatycznych oraz innych porozumień międzynarodowych, które uzna za dysfunkcjonalne dla USA. Będzie stanowczo dążył do zakończenia wojny w Europie Wschodniej – oczywiście jego kampanijna obietnica, iż uczyni to „w ciągu jednego dnia” była, łagodnie mówiąc, metaforą albo skrótem myślowym, żeby nie użyć cięższego słowa.
Koniec wojny – jak określają to, co dzieje się za naszą wschodnią granicą ludzie realistycznie patrzący na Rosję – czy też „konfliktu”, jak mówią ludzie bojaźliwi i reprezentującym kraje, które chcą współpracować z Moskwą – nastąpi w perspektywie tygodni czy miesięcy. Nie zakończy się ona raczej na pewno traktatem pokojowym – bo Kijów nie może zgodzić się (a Zelenski szczególnie, w kontekście odłożonych już i tak wyborów prezydenckich i parlamentarnych) na formalno-prawne w wymiarze międzynarodowym zrzeczenie się co najmniej jednej piątej (na razie) terytorium swojego państwa. Będzie więc to raczej forma mniej lub bardziej trwałego zawieszenia broni. Skądinąd nie musi ona wcale oznaczać zawieszenia aktów antyrosyjskiego sabotażu na terenie Federacji Rosyjskiej przez ukraińskich „nieznanych sprawców”.
Nowa administracja amerykańska wrzuci też „na wyższy bieg” relacje bilateralne (czytaj: wsparcie) z Izraelem. Zaostrzy też kurs, co będzie tego pochodną, wobec Iranu.
Z całą pewnością nowy Biały Dom postawi na ostrzejsza politykę wobec Chin. Przełoży się to prawdopodobnie na jeszcze większe wsparcie dla Tajwanu, który stanie się tym bardziej areną regionalnej (ale bez szansy na przeistoczenie się w globalną) konfrontacji z Pekinem. Do tego Amerykanie zwiększą też rywalizację ekonomiczną z ChRL, mając świadomość, iż w perspektywie długofalowej, jak wynika z prognoz Międzynarodowego Funduszu Walutowego z 2023 roku Chiny tę konkurencje z USA w perspektywie półwiecza mogą wygrać. Podobnie zresztą, jak… Indie.
Dla Europy najważniejszym wydarzeniem politycznym Anno Domini 2025 będą wybory w Niemczech, które mogą doprowadzić do upadku socjalistycznego kanclerza, ale też, uwaga, otworzyć nowe perspektywy współpracy Berlin-Waszyngton. Z tego w Warszawie cieszyć się nie sposób…