Triumf, błąd czy hańba? Jacek Kowalski na 500-lecie hołdu pruskiego

pch24.pl 6 dni temu

Obchodzimy w tym roku okrągły jubileusz hołdu pruskiego (1525–2025), który w narodowej wyobraźni nierozerwalnie związał się z wizją Jana Matejki. Wielkie płótno krakowskiego mistrza nie jest jednak zwykłą ilustracją epokowego wydarzenia. To historiozoficzny traktat, niejednoznacznie oceniający sukces króla Zygmunta I.

Mija pięćset lat od hołdu pruskiego. Rocznica z jednej strony radosna; z drugiej – skłaniająca do refleksji.

Oto w roku 1525 Polska i Litwa stanęły przed trójgłowym przeciwnikiem. Księstwo moskiewskie i państwo Zakonu Krzyżackiego, wspierane przez cesarza Karola V Habsburga, ujęły nas w kleszcze. Wprawdzie państwo zakonne było lennikiem Korony Polskiej, ale lennikiem niesfornym: Wielki Mistrz Albrecht Hohenzollern, skądinąd siostrzeniec króla Zygmunta I, wszczął z nim kolejną wojnę. Poniósł jednak klęskę. Władca Moskwy też został skutecznie poskromiony. Zygmunt mógłby więc, gdyby chciał, wcielić zakonne Prusy do Korony, zwłaszcza iż cesarz Karol V był chwilowo zajęty walką z królem Francji Franciszkiem I.

Ale oto w miastach pruskich szerzyć się zaczął luterański ferment. Sam Wielki Mistrz postanowił poradzić się Lutra, jak zreformować Zakon Krzyżacki. W Gdańsku, należącym do Korony – wybuchł heretycki tumult. Pojawiła się groźba, iż Wielki Mistrz zawiąże sojusz z Gdańskiem. Na dodatek dotarła do Krakowa wieść o bitwie pod Pawią, w której cesarz Karol V wziął do niewoli króla Francji. Mógłby już zatem interweniować na rzecz Zakonu Krzyżackiego.

Wobec tej groźby król Zygmunt odstąpił od wcielenia Prus do Korony. W zamian zaproponował Albrechtowi, aby, pozostając polskim lennikiem, porzucił Zakon, przeszedł na protestantyzm (a zatem skonfliktował się z katolickim cesarzem!), został świeckim księciem Prus i założył własną dynastię. Innymi słowy, arcykatolicki monarcha – popchnął krewniaka do herezji. W imię zażegnania niebezpiecznego konfliktu poprzez rozerwanie sojuszu swoich wrogów.

Projekt się powiódł. Albrecht Hohenzollern zerwał z Habsburgami i założył dynastię luterańskich książąt pruskich. 10 kwietnia 1525 roku na krakowskim Rynku złożył Zygmuntowi I hołd lenny.

Od strony politycznej był to wielki międzynarodowy sukces. Od strony religijnej – połowiczny, bo Prusy książęce zostały dla Kościoła stracone; za to reszta Prus – ocalona: Zygmunt krwawo poskromił luterański bunt Gdańska. Ale czy dla prawdziwego katolika nie była to także hańba?

Zwłaszcza iż po dwustu pięćdziesięciu latach księstwo pruskie, już jako królestwo, wzięło udział w rozbiorach Zygmuntowego dziedzictwa. Kolejny wiek przyniósł pruski Kulturkampf

Historiozof palety

Od małego wzrastałem w aurze Matejkowskich płócien. Nie wiem, które zachwyca mnie bardziej. Wiem jednak, które szczególnie wstrząsnęły Polską: te, którymi triumfalnie wkroczył on do narodowej wyobraźni i na europejskie salony.

To szarpiące polskie sumienie Skarga (1864) i Rejtan (1866). Po nich przyszły obrazy triumfalne: Batory pod Pskowem (1872), Bitwa pod Grunwaldem (1878), Hołd pruski (1882), Joanna d’Arc (1886) Kościuszko pod Racławicami (1888), Konstytucja 3 maja (1891).

Czy tylko triumfalne? Mistrz Matejko nigdy nie był jednoznaczny. Jego płótna to historiograficzne traktaty, często do dziś nie całkiem odszyfrowane.

Wizja triumfalna

Matejkowy Hołd pruski zwykło się przyrównywać do wielkich renesansowych obrazów malarzy weneckich, przepełnionych światłem i rozlicznymi odcieniami czerwieni. Słuszne to porównanie. Ze wszystkich dzieł Jana Matejki Hołd jest jednym z najbardziej przestrzennych; przepojony błękitem krakowskiego nieba i królewską purpurą udziela widzom szerokiego oddechu – jakby w zachwycie nad Złotym Wiekiem Korony i Litwy.

Oto na rozciągniętym wszerz, obszernym podium, odzianym w szkarłat sukiennej materii, zgromadzili się aktorzy politycznej sceny. Jak zwykle u Matejki nie odpowiadają oni ściśle rzeczywistym uczestnikom uroczystości. Mistrz dobrał ich raczej wedle ról, jakie odgrywali w procesie dziejowym.

Ośrodek kompozycji tworzą najważniejsi: Zygmunt Stary i Albrecht. Trudno zapomnieć gesty tej wewnętrznie sprzecznej pary. Zygmunt: uważny, skupiony, zdecydowany – w złocistej, monarszej szacie – władczo wyciąga ramię ku Albrechtowi, jakby przeszywał go na wylot. Albrecht: w pełnej zbroi, klęcząc, kładzie dłoń na Piśmie Świętym – gestem przysięgi.

Ponad nimi wznoszą się na tle nieba symbole świętej i świeckiej potęgi koronnej: wieża kościoła Mariackiego i elewacja Sukiennic, jak też znaki suwerena i lennika: łopoczące chorągwie: koronna i pruska.

Wokół widzimy nade wszystko biskupów, hetmanów i dostojników Polski i Litwy, dworzan, teologów, artystów wreszcie. Uroczysta aura jakby odtwarzała w innym medium obraz uwieczniony wcześniej słowami Jana z Czarnolasu (który wprawdzie pisał o kolejnym, późniejszym hołdzie pruskim):

Oto w zacnym ubierze i w złotej koronie

Siadł pomazaniec Boży na swym pańskim tronie,

Jabłko złote i złotą laskę w ręku mając,

A zakon Nawyższego na łonie trzymając.

Miecz przed nim srogi, ale złemu tylko srogi,

Niewinnemu na sercu nie uczyni trwogi.

Z obu stron zacny Senat koronny, a wkoło

Sprawiony zastęp stoi i rycerstwa czoło.

Przystąp, Olbrychcie młody, zacnych książąt plemię,

Który trzymasz w swej władzy piękną pruską ziemię…

(Jan Kochanowski, Proporzec albo Hołd pruski)

Wątpliwości

A jednak na płótnie widzimy nie tylko triumf. Jak to u Matejki – geniusz artysty stawia pytania. Chorągwie: polska i pruska, choć wznoszą się równolegle, różnią się znacząco. Polska łopocze na chorągiewnym drzewcu; pruska – na rycerskiej kopii, zwiastując przyszłą hardość Prusaków. Jeszcze wymowniejszy jest gest Albrechta, który, aby złożyć przysięgę, zdjął żelazną rękawicę i cisnął ją na podium, w stronę widzów – jak wyzwanie skierowane ku współczesnym i potomnym. Niejedyna to rękawica Matejkowskich płócien: podobne widzimy na Kazaniu Skargi i na Joannie d’Arc. Także i tam są jasnym signum wyzwania.

Adresaci tej sceny historycznej i artystycznej wizji – czyli widzowie dawni i współcześni – burzą się. Wprawdzie są dla nas niewidoczni, bo stoją po innej stronie płótna, dostrzegamy jednak reakcje tych, którzy ich oglądają (znany to zabieg wielu mistrzów pędzla: sugerować obecność jakichś postaci poza płótnem). Ku nam zatem, czyli ku wzburzonemu tłumowi, odwraca się zaniepokojony marszałek nadworny koronny Piotr Kmita, mocnym gestem obu dłoni nakazując spokój. Z wymownym napomnieniem pochyla się ku nam, wychylony nieomal poza ramę obrazu, burgrabia zamku królewskiego Jan Boner. A pachołek miejski grozi rózgą zbliżającym się malkontentom (współczesnym Matejce historykom?).

I wreszcie postać najkapitalniejsza: melancholijny Stańczyk, błazen królewski, siedzący bezpośrednio na stopniach podium, na tle głównej sceny, odwrócony do niej tyłem, jakby z dyzgustem.

Dodajmy, iż jest to zarazem autoportret Matejki, który na tym obrazie uwiecznił się dwukrotnie – użyczając jeszcze swoich rysów Bartłomiejowi Berecciemu, twórcy kaplicy Zygmuntowskiej.

O czym myśli błazen nad błaznami – Matejkowski alter ego?

Zdanie Stańczyka znamy pośrednio – z kroniki Joachima Bielskiego, który opisuje, jak to w roku 1527 król Zygmunt wybrał się na polowanie do Niepołomic, dokąd specjalnie sprowadzono w klatce litewskiego niedźwiedzia. Niedźwiedź, wypuszczony z klatki, pozabijał psy, poranił ludzi, w tym paru wielkich panów, wreszcie rzucił się na orszak brzemiennej królowej Bony, która spadła z konia i poroniła. Towarzyszący królowi Stańczyk uciekł.

Potem król się śmiał ze Stańczyka; rzekł mu: „Począłeś sobie nie jako rycerz, ale jako błazen, żeś przed niedźwiedziem uciekał”; rzekł Stańczyk: „Większy to błazen, co mając niedźwiedzia w skrzyni, puszcza go na swoją szkodę”.

Historycy odnosili te słowa do hołdu pruskiego i szkody, jaką wyrządził w naszych dziejach. Matejkowski Stańczyk przeżuwa te słowa milcząco, przygotowując się do rzucenia ich w twarz królowi – i Historii.

Jacek Kowalski

Tekst ukazał się w 103. numerze magazynu „Polonia Christiana” (marzec-kwiecień 2025)

Zadzwoń, aby zamówić pismo: +48 12 423 44 23

Idź do oryginalnego materiału