„Nie powstrzymają nas systemowe partie ani media!” – pokrzykiwał parę tygodni temu Herbert Kickl, lider skrajnie prawicowej partii FPÖ, podczas festynu w górnoaustriackim Wels. Jego nerwowe pohukiwania rozentuzjazmowały tłum wyposażony w czerwono-biało-czerwone flagi i kufle z piwem. Po niedzielnych wyborach parlamentarnych wygląda na to, iż pogróżki Kickla po części się spełniły. FPÖ nie tylko wygrała, ale i zdobyła rekordowe 29,1 proc. głosów.
Drugie miejsce zajęła Austriacka Partia Ludowa (ÖVP) z wynikiem 26,3 proc. Na trzecim uplasowała się Socjaldemokratyczna Partia Austrii (SPÖ), zdobywając 21,1 proc. ÖVP zaliczyła przy tym rekordową stratę, a SPÖ – rekordowo kiepski wynik. Frekwencja była przy tym bardzo wysoka – do urn ruszyło niemal 80 proc. uprawnionych. To były dla Austrii wyjątkowe wybory.
Mainstreamowe partie słabną, polaryzacja popycha ludzi do urn, a skrajna prawica rośnie w siłę – to do pewnego stopnia paneuropejski trend. Dość uniwersalni są również wrogowie, których wskazuje Kickl w swoich tyradach: to „nielegalni migranci”, „rząd światowy” (czyli Światowa Organizacja Zdrowia), a także zwolennicy „obłędu gender” czy „komunizmu klimatycznego”. Jednak jeżeli przyjrzeć się demografii wyborczej, okazuje się, iż przypadek Austrii jest dość specyficzny.
Triumf elektoratu z alpejskich wsi
Trzonem elektoratu FPÖ nie są młodzi mężczyźni ani starzy konserwatyści, jak to zwykle bywa w Europie. Statystyczny wyborca tej partii ma 35–59 lat, jest kobietą lub mężczyzną i pochodzi z wsi, zwykle alpejskiej. Nic dziwnego zatem, iż Herbert Kickl widzi siebie jako „kanclerza ludowego”. Volkskanzler to określenie, które kojarzy się z masowym poparciem. A także Adolfem Hitlerem, bo właśnie tym mianem określali go naziści.
W przeciwieństwie do większości europejskich skrajnych prawic FPÖ nie jest też nową partią. Powstała w 1956 roku z inicjatywy byłego oficera SS i dwukrotnie rządziła Austrią jako siła koalicyjna. Pierwszy raz na początku lat dwutysięcznych, gdy jej liderem był charyzmatyczny Jörg Haider, który określał działalność SS „walką o wolność i demokrację”, a zamieszkałych w Austrii migrantów chciał zmusić do noszenia oznaczeń „w widocznych miejscach”. Unia Europejska objęła wówczas Austrię sankcjami.
FPÖ weszło do rządu również w 2017 roku, w szczycie niepokojów związanych z tzw. kryzysem migracyjnym. Rząd ÖVP-FPÖ rozpadł się po dwóch latach w wyniku skandalu korupcyjnego z udziałem ówczesnego lidera skrajnej prawicy. Wypłynęły taśmy, na których Heinz-Christian Strache wyrażał zgodę na układ: kontrakty dla rosyjskiego oligarchy w zamian za wsparcie dla FPÖ.
Partia ledwo tę aferę przetrwała, ale później wzmocniła się na kolejnych europejskich kryzysach, mobilizując antyszczepionkowy, antymigrancki, antyeuropejski i antyukraiński elektorat. Komentatorzy są zgodni, iż postać Kickla odegrała w tym odrodzeniu kluczową rolę. Ów pięćdziesięciopięcioletni polityk związany jest z FPÖ od 1995 roku, zaczynał od pisania przemów Haiderowi, tworzył też dla partii hasła wyborcze (np. „mehr Mut für unser Wiener Blut – zu viel Fremdes tut niemanden gut”, czyli „więcej odwagi dla wiedeńskiej krwi – obcy niedobrze robią mi”). W centrum uwagi znalazł się w okolicach pandemii dzięki swojemu niewyparzonemu językowi. W ubiegłym roku nazwał prezydenta Alexandra van der Bellena „starczą mumią”, która „zalega w Hofburgu”.
Różnice między Austrią a Niemcami
Z licznych sondaży wynika, iż Austriaków do urn popchnęły przede wszystkim trzy tematy: migracja, wojna w Ukrainie i poniekąd związana z nią drożyzna. Na emocjach związanych z tymi problemami punktuje tak niemiecka AfD, jak i austriacka FPÖ, jednak retoryka tej ostatniej jest znacznie ostrzejsza. W kampanii Kickl obiecywał utworzenie „twierdzy Austria” – państwa zamkniętego dla migrantów, w którym obowiązywałby „zakaz politycznego islamu” oraz kara śmierci. Uwikłanie AfD w plan „remigracji”, czyli deportacji uchodźców, odebrało jej wyborców, FPÖ na tym haśle zyskało. W Niemczech nie ma też (na razie) mowy o niemal trzydziestoprocentowym poparciu dla skrajnej prawicy w skali kraju.
Skąd ta różnica? Przede wszystkim, jak się zdaje, z odmiennego podejścia obu państw do spuścizny drugiej wojny światowej. Podczas gdy Niemcy Zachodnie przepracowały swoją w niej rolę (nawet jeżeli nie dość gruntownie i nie dość trwale), Austria ogłosiła się „pierwszą ofiarą Hitlera”. Denazyfikacja Austrii odbyła się późno i miała charakter szczątkowy, a odcięciu się od nazistowskich zbrodni nie towarzyszyło porzucenie radykalnie zabarwionego języka. Hitleroidalne tyrady przeciwko „partiom systemowym”, „zdrajcom ludu” czy o „zrywaniu łańcuchów” – jak dowodzi dziennik „Der Standard” – to nie wybryki pojedynczych polityków, a codzienność retoryki FPÖ pod przywództwem Kickla.
Nieco odmienne są również źródła niemieckiej i austriackiej ostrożności w kwestii zbrojenia Ukrainy. Gospodarki obu państw ucierpiały na antyrosyjskich sankcjach, co przełożyło się na wysokie koszty życia, ale na tym podobieństwa się kończą. O ile sympatia Niemiec do Rosji – jak wyjaśniali mi ostatnio szczegółowo Reinhard Bingener oraz Markus Wehner – wynika z zakorzenionego tam antyamerykanizmu i złych skojarzeń z obecnością niemieckich czołgów na terenie Rosji, Austria ma obsesję na punkcie swojej neutralności. W 1955 roku obiecała ją Związkowi Radzieckiemu, pozostając dzięki temu po zachodniej stronie żelaznej kurtyny. Skorzystali na tym nie tylko Austriacy, którzy w przeciwieństwie do Niemców nie musieli rozmyślać o swoich ojcach w Wehrmachcie, ale i austriacki biznes, który rozwinął skrzydła na pomoście pomiędzy zachodem i wschodem.
Powstrzymać pauperyzację
Kickl odniósł ogromne zwycięstwo, ale wiele wskazuje na to, iż nie zostanie kanclerzem. FPÖ potrzebuje do utworzenia rządu koalicjanta, a obecny kanclerz i lider ÖVP Karl Nehammer wykluczył „utworzenie rządu z kimś, kto czci teorie spiskowe”. Prezydent van der Bellen zapowiedział ponadto, iż nie powierzy tego zadania Kicklowi. Niewykluczone, iż powstanie rząd FPÖ-ÖVP z innym politykiem na czele. Alternatywą, do której dąży austriacki mainstream, jest otoczenie FPÖ tzw. kordonem sanitarnym, czyli rząd koalicyjny złożony z socjaldemokratów (SPÖ), chadeków (ÖVP) i liberałów (Neos) lub Zielonych.
Nawet jednak jeżeli uda się utworzyć tak szeroką koalicję przeciwko skrajnej prawicy, przed Austrią mroczne czasy. Podobnie jak w Niemczech czy Francji (a w pewnym sensie i w Polsce) powstałby rząd słaby i pogrążony w konfliktach, co w efekcie przyczyniłoby się prawdopodobnie do dalszego wzrostu siły radykałów. jeżeli europejski mainstream nie chce ich u władzy, musi znaleźć receptę na powstrzymanie pauperyzacji europejskiej klasy średniej, która jest coraz bardziej skłonna wtłuc słabszym za stan swoich portfeli.