Konflikt na Ukrainie boleśnie pokazał największe słabości polskiej klasy politycznej, które zresztą są słabościami historycznymi, bo co najmniej od 100 lat nic się nie zmienia. Od pierwszych chwil tego konfliktu Polska wyszła przed szereg i zaczęła zajmować pozycję samozwańczego lidera, chociaż nikt, łącznie z Ukrainą, ani o to nie prosił, ani niespecjalnie to dostrzegał. O ile jeszcze na początku można było zrozumieć histeryczne wypowiedzi nawiązujące do słów ministra Józefa Becka: „nie znamy pojęcia pokoju za wszelką cenę”, o tyle w okresie późniejszym takie i jeszcze bardziej groteskowe słowa brzmiały po prostu żałośnie.
Polscy politycy licytowali się kto pierwszy „wbije Putina w ziemię”, polscy generałowie w stanie spoczynku i co gorsze w czynnej służbie, niemal dzień w dzień ośmieszali się kolejnymi prognozami i strategiami wojennymi. Panowało powszechne przekonanie, iż rosyjska armia to banda pijanych zwyrodnialców niezdolna do jakichkolwiek militarnych działań, a pokonanie „ruskich” jest tak proste, iż babcie dzięki słoika z ogórkami zniszczyły rosyjskie lotnictwo. Staliśmy na szpicy ukraińskiej walki z rosyjskim najeźdźcą i sami siebie przekonywaliśmy, iż nasza pomoc uratuje Ukrainę, a w konsekwencji Polskę, bo to przecież „nasza wojna”.
I nikomu z tych wielkich wodzów, czy to po stronie władzy, czy opozycji, nie przyszło do głowy, żeby spojrzeć najpierw na mapę, a potem do skarbca. W konflikcie biorą udział dwie postsowieckie republiki i jednocześnie dwa największe państwa w Europie, z tym, iż jedno i drugie tak naprawdę nigdy państwem nie było. Dzień konfliktu na Ukrainie kosztuje Rosję około 300 milionów dolarów, Ukrainę 100 milionów. Gdyby ktoś miał problemy z prostą matematyką, to w ciągu miesiąca Rosja wydaje 9 miliardów dolarów, Ukraina 3 miliardy. Konflikt trwa już trzy lata, co oznacza, iż mówimy o setkach miliardów dolarów. Tymczasem militarna pomoc ze strony Polski, chociaż dla nas był to olbrzymim i niekoniecznie rozsądny wysiłek, szacuje się na 3,5 miliarda dolarów, czyli jeden miesiąc kosztów po stronie ukraińskiej.
Dziś już jest pewne, to co mądrzy ludzie wiedzieli od zawsze, iż tylko takie mocarstwo jak USA mogą ten konflikt zakończyć i to na swoich warunkach, które nie mają nic wspólnego z polską naiwnością. Donald Trump nie mówi o żadnej „naszej wojnie”, „wdeptywaniu Putina w ziemię” i powrocie Krymu na terytorium Ukrainy, co nawiasem mówiąc jest historyczną herezją i polityczną spuścizną po ZSRR. Donald Trump oczekuje od Ukrainy głębokiego kompromisu terytorialnego i dodatkowo pieniędzy, czy jak kto woli solidnego ekwiwalentu w postaci takich zasobów jak: uran, grafit, metale ziem rzadkich. Trudno sobie wyobrazić, jaki by się w Polsce podniósł rwetes, gdyby którykolwiek polityk władzy postawił Ukrainie podobne warunki. U nas raczej podnosił się lament po zapowiedziach redukcji pomocy dla Ukrainy.
Przegraliśmy w tej sprawie wszystko, pieniądze, wpływy i choćby honor, bo przez lata sprzedawaliśmy pamięć o Wołyniu, za fałszywie pojętą przyjaźń polsko-ukraińską. Pozostał nam tylko pusty śmiech i wstyd, który się niesie razem ze słowami: „paliwo może być choćby po 10 zł”, „jak Krym nie wróci na terytorium Ukrainy, to Polski nie będzie”. Bardzo wysoka cena, ale to jeszcze nie koniec, tylko kolejna rata. Jest bardzo mało prawdopodobne, żeby z tej bolesnej lekcji zostały wyciągnięte jakiekolwiek wnioski, na pewno nie zrobi tego polska klasa polityczna, obojętnie po której stronie stoi. Mamy chyba do czynienia z jakąś wielopokoleniową dysfunkcją narodową, po prostu Polska nie potrafi racjonalnie prowadzić polityki zagranicznej.
Nie wierzymy nikomu, nie wierzymy w nic! Patrzymy na fakty i wyciągamy wnioski!