– To zależy od pogody – słyszymy, gdy pytamy naszych rozmówców o to, czy na niedzielnym proteście w centrum Erywania będzie dużo ludzi. W stolicy Armenii jesteśmy od kilku dni, które spędzamy na wywiadach: z politykami, analitykami politycznymi, działaczami społecznymi, dziennikarkami, uchodźcami z Górskiego Karabachu, w końcu z żołnierzem, który walczył w drugiej wojnie karabaskiej w 2020 roku. Atmosfera w kraju jest napięta, bo wojna została przegrana, a Azerbejdżan – wcale nie odwieczny, ale śmiertelny wróg Armenii – trzy lata później, we wrześniu 2023 roku, przejął pełną kontrolę nad Górskim Karabachem, doprowadzając do likwidacji nieuznawanej międzynarodowo (w tym przez samą Armenię) republiki, i do eksodusu choćby stu tysięcy zamieszkujących region Ormian.
W maju 2024 roku zastajemy więc Armenię, która wciąż liże rany i szuka wyjścia z trudnej geopolitycznej sytuacji, w której się znalazła. W niedzielę 26 maja pogoda w Erywaniu dopisuje, ale dzień wcześniej nad krajem przeszła potężna, wielogodzinna burza. Wieczorem w niektórych dzielnicach stolicy nie było prądu, ale do prawdziwej klęski żywiołowej doszło na północy, w prowincjach Lori i Tawusz. Tam ulewa wywołała powódź, a ta zerwała mosty, zmyła drogi i zalała domy, zabierając ze sobą kilka ofiar śmiertelnych.
Ormianie mają dość upokorzeń
Nazwę tej drugiej prowincji – Tawusz – zdążyliśmy już dobrze poznać. To ona dała nazwę nowemu opozycyjnemu ruchowi: Tawusz dla Ojczyzny. Na jego czele stoi charyzmatyczny duchowny kościoła ormiańskiego, biskup Bagrat Galstanian, który od wiosny tego roku organizuje protesty i zbiera zwolenników. Powstanie ruchu wywołała niezgoda na ustępstwa terytorialne na rzecz Azerbejdżanu. Po przegranej wojnie władze Armenii zgodziły się na ponowną delimitację granic. Za jej podstawę przyjęto mapę z 1976 roku, z granicą dzielącą ówczesne sowieckie republiki – armeńską i azerbejdżańską. Na tamtej mapie cztery zamieszkiwane w tej chwili przez Ormian i położone na terenie Armenii wsie należą do Azerbejdżanu i władze w Baku żądają ich zwrotu.
Proces delimitacji granicy z Azerbejdżanem i ugodowa postawa rządu premiera Nikola Paszyniana budzą wiele kontrowersji. Przegrana Armenia i tak czuje się odarta z godności, a kolejne żądania terytorialne postrzegane są jako dodatkowe upokorzenia, do których stojący na czele Azerbejdżanu dyktator Ilham Alijew posuwa się wręcz z premedytacją i które, chociażby zdaniem analityczki politycznej Anzheli Mnatsakanyan, mogą przerodzić się w otwartą napaść na Armenię. – Wojna może zacząć się w każdej chwili – od tego zdania zaczyna rozmowę z nami w kawiarni w centrum Erywania.
Wojny doświadczyła koleżanka Anzheli, uchodźczyni z Górskiego Karabachu, która dołączyła do naszego spotkania. Zgodziła się rozmawiać anonimowo, na potrzeby tekstu daliśmy jej na imię Seda. Od działań wojennych z 2020 roku – zginęło wtedy ponad 5 tysięcy żołnierzy po obu stronach i ponad setka cywili – według Sedy gorsza była blokada i presja psychologiczna, które wymusiły ucieczkę Ormian z Archacu jesienią 2023 roku. Kiedy pytamy, za czym tęskni najbardziej, kiedy wspomina porzucony dom, łzy stają jej w oczach.
– Za nasza piękną przyrodą – mówi. Nie wie, czy ją jeszcze kiedykolwiek zobaczy, bo jednoznacznie deklaruje, iż choćby gdyby rząd w Baku zgodził się na powrót Ormian do regionu, nigdy nie zdecydowałaby się żyć pod władzą Azerbejdżanu.
Anzhela i Seda ciepło wypowiadają się o biskupie Bagracie i jego ruchu. Tawusz dla Ojczyzny ma wielu sympatyków wśród karabachskich uchodźców, bo Galstanian mówi otwarcie o ich prawie do powrotu na zajęte przez Azerbejdżan ziemie. Ale Anzhela doskonale rozumie, iż o perspektywach przywrócenia kontroli nad Górskim Karabachem trudno dyskutować, bo budżet wojskowy Baku to trzykrotność całego budżetu biednej Armenii. Ta nie ma ani paliw kopalnych, ani żadnych innych strategicznych zasobów, które sprawiłyby, iż jacyś potężni sojusznicy chcieliby ją za wszelką cenę chronić. To, iż Armenia przegrała, jest ewidentne. Anzhela krytykuje działania rządu Paszyniana, bo choćby po takiej porażce należy zachować choć odrobinę godności.
– Może tego nie widzicie na ulicy, ale cały nasz naród jest w jednej wielkiej traumie i potrzebuje zbiorowej terapii – mówi analityczka. – To efekt przegranej wojny, ale też tej, która wisi w powietrzu. Codziennie kładę się spać przygotowana, iż rano usłyszę, iż wojna znowu się zaczęła. Armenia jest w tym sama i może liczyć tylko na siebie.
Uchodźcy z Karabachu bez szans na obywatelstwo
Z szacunkiem o Bagracie Galstanianie wypowiada się także Arman Tatojan, kiedy spotykamy się w biurze jego fundacji w centrum Erywania. To wykształcony w Armenii i USA prawnik, były rzecznik praw obywatelskich, sędzia ad hoc Europejskiego Trybunału Praw Człowieka. Cieszy się dużym społecznym autorytetem, a międzynarodowe obycie sprawia, iż regularnie pojawia się na giełdzie nazwisk potencjalnych kandydatów na nowego premiera, reprezentującego opozycję wobec obecnego rządu Nikola Paszyniana. Tatojan nie chce komentować tych politycznych plotek. Chętniej rozmawia o prawnych aspektach sytuacji uchodźców z Karabachu i procesie delimitacji granicy.
– Ormianie z Karabachu mieli tzw. niebieskie książeczki, czyli swego rodzaju paszporty. Na każdej było napisane, iż osoba, która się nią legitymuje, pozostaje pod ochroną Republiki Armenii – wyjaśnia. – Ten dokument dawał prawo podróżowania, prawo do edukacji, do ochrony zdrowia, ale nie obywatelstwo. Ludzie ci nie mogli na przykład głosować w wyborach. Po wojnie i po czystce etnicznej Ormianie z Karabachu trafili do Armenii, gdzie otrzymali status osób przemieszczonych, uchodźców. Faktycznie ich status prawny w kraju jest dzisiaj niższy niż przed wojną. Rząd mógł podjąć polityczną decyzję, by dać tym, którzy tego chcieli, obywatelstwo Republiki Armenii, ale zdecydował inaczej.
Chociaż Tatojan nie mówi tego w rozmowie z nami, w Armenii wszyscy doskonale rozumieją, dlaczego rząd nie zaoferował Ormianom z Karabachu obywatelstwa. Paszynian obawia się, iż 100 tysięcy nowych obywateli może zachwiać systemem politycznym 3-milionowego kraju. Zwłaszcza iż uchodźcy reprezentują swego rodzaju umiarkowany rewanżyzm. Nie marzą o nowej wojnie, ale oczekują zdecydowanych działań wobec Azerbejdżanu, a przynajmniej jakichś deklaracji dotyczących Górskiego Karabachu oraz prawa Ormian do powrotu do regionu. Dla nich twarz Paszyniana to twarz porażki i kapitulacji.
Obecny premier i jego polityczna siła raczej nie znaleźliby w tym gronie swoich wyborców. Paszynian wydaje się być jednak zdeterminowany – a być może po prostu nie widzi innego wyjścia – by doprowadzić do końca proces delimitacji granicy i zawrzeć porozumienie z Azerbejdżanem. Górski Karabach i żądania, które wybrzmiewają w środowiskach uchodźców, to w tym procesie obciążenie, więc obecny rząd konsekwentnie milczy na ten temat.
„Realna Armenia” kontra „Armenia historyczna”
Podczas naszego pobytu w Erywaniu, w piątek wieczorem – dzień przed wielką ulewą i dwa dni przed planowanym wiecem opozycji – Paszynian zwrócił się z odezwą do narodu. W transmitowanym przez telewizję wystąpieniu przekonywał do swojej strategii „realnej Armenii”, która powinna zająć miejsce „Armenii historycznej”, uwikłanej w marzenia o powrocie na utracone terytoria, z których Ormianie zostali wygnani. „Realna Armenia” ma być krajem, który w uznanych międzynarodowo i zaakceptowanych przez sąsiadów granicach w końcu wydostaje się z izolacji i zaczyna rozwijać. A do tego potrzebne jest porozumienie z Azerbejdżanem.
Według Sony Ghazaryan, deputowanej z Umowy Społecznej, czyli politycznej partii obecnego premiera, fakt, iż stosunkowo kilka osób bierze udział w protestach opozycji, pokazuje, iż większość obywateli stoi po stronie „realnej Armenii”. Jej zdaniem ruch Tawusz dla Ojczyzny nie miałby szans w wyborach, dlatego Galstanian domaga się stworzenia rządu tymczasowego, swego rodzaju rządu zgody narodowej, który miałby przeprowadzić kraj przez negocjacje pokojowe z Azerbejdżanem i przygotować nowe wybory parlamentarne.
O tym, czy Tawusz dla Ojczyzny i lider ruchu rzeczywiście mają mało zwolenników, postanawiamy przekonać się sami. W niedzielę 26 maja po południu na Placu Republiki zbiera się około 30 tysięcy osób, wypełniając go niemal po brzegi. Ale to za mało, by wywrzeć polityczną presję na rząd. Dominują mężczyźni w średnim wieku, raczej zmęczeni życiem niż gotowi wziąć na siebie realizację postulatów biskupa, które mogłyby przecież oznaczać nową wojnę. Jest trochę kobiet i rodzin z dziećmi. Krążą między nimi sprzedawcy z flagami – do wyboru Armenii lub Arcachu. Druga różni się od pierwszej białym łamanym trójkątem z prawej strony. Na obrzeżach placu ktoś sprzedaje popcorn.
Przemierzając tłum nie wyczuwamy iskry, która mogłaby wzniecić rewolucję. Jednak gdy Galstanian żąda ze sceny dymisji Paszyniana, a wręcz stawia mu ultimatum, dając na decyzję zaledwie godzinę, część tłumu kieruje się pod otoczony kordonem policji budynek rządu. Duchowny domaga się spotkania z obecnym premierem, by omówić pokojowe przekazanie władzy i wygląda to na dobrze przygotowany scenariusz, tyle iż jeden z aktorów nie zjawia się na scenie. Nic dziwnego – dzień po sobotniej ulewie Paszynian wizytuje dotknięte powodzią północne regionu kraju, w tym Tawusz.
Ludzie stoją na placu do późnego wieczora, a Bagrat Galstanian ogłasza to, czego się spodziewano – iż sam zostaje kandydatem na premiera rządu tymczasowego. Ta deklaracja rodzi jednak nowe kontrowersje, a dla części komentatorów życia politycznego staje się źródłem licznych żartów. Galstanian twierdzi, iż katolikos, czyli przywódca kościoła ormiańskiego, pozwolił mu zawiesić status duchownego na czas działalności politycznej. Złośliwi zaczynają się zastanawiać, czy można być trochę księdzem, a trochę nie.
Z Galstanianem pozostało jeden problem, poważniejszy niż sutanna. Otóż biskup, oprócz armeńskiego, ma także kanadyjskie obywatelstwo. W kraju, który wiele zawdzięcza licznej i wpływowej ormiańskiej diasporze rozsianej po całym świecie, dodatkowy paszport nie jest niczym gorszącym. Jednak zgodnie z konstytucją, by zajmować stanowiska państwowe, należy co najmniej cztery lata wcześniej zrezygnować z obywatelstwa innego niż Republiki Armenii. Zwolennicy Galstaniana mają więc prostą radę – wystarczy zmienić konstytucję. Tylko iż partia, która ma dzisiaj większość w parlamencie, raczej nie zrobi tego tylko po to, by pomóc w karierze politycznej kandydatowi opozycji.
Skomplikowane relacje z Rosją
Dzień przed niedzielnym wiecem opozycji rozmawiamy z młodym mężczyzną, który jako żołnierz walczył w dwóch wojnach w Karabachu – w 2016 i w 2020 roku. Ta pierwsza trwała zaledwie 4 dni. Druga obnażyła militarną słabość Armenii. Narek (imię zmienione) nie wybiera się na protest, bo nie identyfikuje się z żądaniami opozycji, które mogłyby doprowadzić do nowej wojny. – Człowiekowi nie chce się umierać. Nie wyobrażacie sobie, co to znaczy, kiedy ty wracasz do domu, a twoi koledzy nie.
Jednak kiedy pytamy, czy Górski Karabach będzie jeszcze kiedykolwiek ormiański, ożywia się na chwilę i mówi, iż kiedyś na pewno. – Ale na razie świat idzie w złą stronę i nie będzie lepiej, dopóki rządzą tacy faszyści, jak Putin i Erdogan.
Okazuje się, iż Narek ma mieszkanie w Charkowie, kiedyś pracował w Ukrainie. Dzisiaj choćby nie wie, czy to mieszkanie jeszcze stoi. Sporo jego znajomych z diaspory mieszka w Rosji, więc ma informacje o tym, co się tam dzieje i jak to jest, kiedy podczas wyborów przez ramię w kartę zaglądają uzbrojeni funkcjonariusze. Po takiej Rosji niczego dobrego nie można się spodziewać.
W ciągu całej naszej wizyty w Erywaniu były żołnierz jest drugą osobą, która jednoznacznie krytycznie wypowiada się o Rosji. Większość naszych rozmówców zachowuje wstrzemięźliwość, kiedy pytamy o sojusz z nią, a dokładnie o to, dlaczego nie zadziałał w krytycznej chwili, gdy wspierany przez Turcję Azerbejdżan rozmroził konflikt o Górski Karabach. Ormianie co najmniej od czasów ucieczki do imperium rosyjskiego przed tureckim ludobójstwem wierzyli bowiem, iż to właśnie Moskwa jest jedyną siłą zdolną powstrzymywać Turcję i równoważyć jej wpływy na Kaukazie. Ale ani w 2020, ani w 2023 roku Rosja nie zareagowała. choćby wtedy, kiedy azerbejdżańska armia w ostrzale zabiła kilku rosyjskich żołnierzy, stacjonujących w Górskim Karabachu w ramach misji pokojowej.
Od naszych rozmówców słyszymy najczęściej, iż Armenia sama jest sobie winna, bo nie dbała wystarczająco o sojusz z Kremlem. Paszynian miał zbyt ostentacyjnie zwracać się na Zachód, a poza tym Moskwa nigdy nie darzyła go zaufaniem, bo obecny premier Armenii doszedł do władzy w wyniku tego, czego Putin nie lubi najbardziej – oddolnej, pokojowej obywatelskiej rewolucji.
Zachód czy Rosja – gdzie szukać wsparcia?
Co do tego, iż Armenia sobie bez Rosji nie poradzi, pewność ma Tigran Koczarian, dziennikarz portalu Alpha News, który nie ukrywa swojej zdecydowanie prorosyjskiej postawy. W rozmowie z nami powtarza propagandowe klisze. Gdy pytamy o to, czy można polegać na sojuszniku, który jest słaby, czego dowodem przebieg wojny w Ukrainie, odpowiada, iż Rosja wcale nie jest słaba, a w Ukrainie walczy z całym NATO. Bo to, iż regularne armie biorą udział w wojnie, to tajemnica poliszynela. Tego typu konfrontacje dodają naszemu spotkaniu dynamiki, która prowadzi Koczariana do sformułowania następującego argumentu:
– Rosja to kraj pamiętliwy i prędzej czy później będzie się mścić – mówi. Ma na myśli zemstę za prozachodni zwrot obecnego rządu i różne afronty, które Paszynian rzekomo czyni Putinowi. Na przykład usunięcie rosyjskich służb z lotniska w Erywaniu czy zawieszenie członkostwa w Organizacji Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym.
Trudno się jednak dziwić, iż rząd Armenii rozczarował się tym postsowieckim para-NATO, skoro wszystko wskazuje, iż inny członek tej organizacji, Białoruś, której dyktator Łukaszenka przyjaźni się dyktatorem Alijewem, dostarczał Azerbejdżanowi broń, która została wykorzystana przeciwko Armenii.
Tak czy siak, Koczarian jest pewien, iż Armenia nie może w kwestiach bezpieczeństwa liczyć na Zachód, bo Zachód z armeńskiego punktu widzenia to także jej historyczny wróg – Turcja, która jest w NATO i wspiera Azerbejdżan w działaniach przeciwko jego ojczyźnie. W interesie Armenii jest więc silna i wyraźna obecność Rosji na Kaukazie.
Kiedy wprost pytamy Sonę Ghazaryan, deputowaną z rządzącej Armenią partii, czy obecna władza jest prozachodnia czy prorosyjska, ta odpowiada, iż kraj dywersyfikuje swoje sojusze i partnerstwa, także w sferze handlowej i energetycznej. – Armenia jest zainteresowana rozwojem relacji z Unią Europejską, USA i Francją, a także z Indiami – przyznaje i dodaje, iż Eurazjatycka Unia Gospodarcza pozostaje dla Armenii istotną platformą handlową.
Bo choć logika podpowiada, iż Armenia powinna szukać gwarancji bezpieczeństwa na Wschodzie, a z Zachodem rozwijać współpracę w obszarze gospodarki, to kraj wciąż pozostaje w skonstruowanej przez Rosję unii gospodarczej, która miała być przeciwwagą dla UE, a na Zachodzie szuka wsparcia w uregulowaniu konfliktu z Azerbejdżanem. Rosja sromotnie zawiodła Armenię w sferze obronności, ale zwodząc ją obietnicami utrzymania status quo w Górskim Karabachu, zdążyła głęboko uzależnić ten mały kraj gospodarczo. Efekty są takie, jak we wszystkich krajach postsowieckich, które postawiły na Rosję: strukturalna bieda, oligarchia i najważniejsze sektory kontrolowane przez rosyjskie państwowe spółki.
Wewnętrzny kryzys zaufania
Niezależnie od tego, ile byśmy nie słyszeli o (zbyt) mocnym zwrocie Paszyzniana na Zachód, Armenia pozostaje w silnym rosyjskim uścisku. Obecna geopolityczna sytuacja, która przypomina położenie niewielkiej łódki próbującej nawigować po wzburzonym morzu sprawia, iż piętrzą się tu niezliczone paradoksy. Jak ten, iż próbom zbliżenia z Zachodem niezmiennie towarzyszy przekonanie, iż dzisiaj najbardziej stabilnym i godnym zaufania partnerem Armenii w regionie jest Iran.
Problemy natury geopolitycznej napędzają te, z którymi rząd Paszyniana mierzy się w kraju. I nie chodzi tu tylko o opozycję, skupioną wokół postaci Bagrata Galstaniana. Ostatnie, przeprowadzone jeszcze przed narodzeniem się ruchu Tawusz za Ojczyznę pogłębione badanie armeńskiej opinii publicznej mówi o głębokim kryzysie zaufania do polityki w ogóle. Zgodnie z jego wynikami Paszynianowi ufa zaledwie 17 proc. obywateli. Inni uwzględnieni w badaniu politycy również szorują pod tym względem po dnie. Drugi po Paszynianie jest Ararat Mirzojan, obecny minister spraw zagranicznych, który zdobył 5 proc. Na trzecim miejscu uplasował się były premier Aram Sarkisjan z 4 proc., a były prezydent Robert Koczarian cieszy się zaufaniem zaledwie 2 proc. społeczeństwa. Największa grupa badanych – 60 proc. – deklaruje, iż nie ufa nikomu, kolejnych 8 proc. odmówiło odpowiedzi na pytanie.
Zwolennicy trzymania blisko z Rosją krytykują Paszyniana za jego nazbyt otwarcie prozachodnią postawę. Popierający prozachodnią orientację za to, iż wciąż wysługuje się Kremlowi, a jego geopolityczne ruchy to gra pozorów, którą na Zachodzie też już przejrzano. Byli zwolennicy, a choćby członkowie jego ruchu politycznego, który w wyniku aksamitnej rewolucji przejął władzę w 2018 roku, mają pretensje, iż zawiódł pokładane w nim nadzieje na głębokie reformy, konserwując pod nowym szyldem stary, oligarchiczny układ.
Wśród oskarżeń przewijają się także dyktatorskie zamaszki i budowanie państwa policyjnego. Jeden z rozmówców streszcza nam ormiańskie podanie o młodym człowieku, który walczył ze smokiem nękającym jego społeczność. Gdy go pokonał, sam zamienił się w smoka. To właśnie ma być historia Nikola Paszyniana. Na czubku piramidy rozczarowań jak refren powtarza się zarzut o brak godności w procesie pokojowym z Azerbejdżanem.
Gdy opuszczamy Armenię, nic nie wskazuje na to, by ruch pod przywództwem biskupa Galstaniana zdołał obalić obecny rząd. Już w Polsce śledzimy kolejne wydarzenia. Galstanian zwołuje kolejne protesty, a każdy z nich ogłasza jako „kulminacyjny”. Ludzie z Tawusz dla Ojczyzny blokują ulice w Erywaniu, wdają się z utarczki z policją. Są ranni i zatrzymani. Wygląda na to, iż próbują powtórzyć taktykę polityka, przeciwko któremu walczą. W 2018 roku Paszynian stosował podobne metody – chodzenie po całym kraju i zbieranie zwolenników, a potem blokady, które paraliżowały stolicę, uniemożliwiały politykom sprawowanie urzędów.
Słuchaj podcastu autorki tekstu:
Do wyborów parlamentarnych, o ile odbędą się zgodnie z planem, zostały dwa lata. Czy biskup Galstanian i jego zwolennicy „wychodzą” kolejną rewolucję? A jeżeli tak, to czy i on nie zamieni się w końcu w smoka, przeciwko któremu walczył? Według Paszynina za Galstanianem i jego ruchem stoi smok w postaci byłego prezydenta Roberta Koczariana, który marzy o powrocie do władzy, ale jest zbyt znienawidzony przez społeczeństwo, by samemu dawać twarz jakimkolwiek nowym projektom politycznym. A może Paszynian, mimo panującego w Armenii kryzysu zaufania, zadawnionych problemów społecznych i gospodarczych, napięć wywołanych konfliktem z Azerbejdżanem i lęków związanych z niestabilną sytuacją w regionie, zdoła doprowadzić państwową łódź do brzegu, gdzie będzie czekać „realna Armenia”? Jedno jest pewne: historia kraju przyspieszyła, a geopolityczny wicher jest zbyt silny, by ten stał na rozdrożu.