We wspomnieniach o Henrym Kissingerze, niedawno zmarłym amerykańskim sekretarzu stanu w administracji Richarda Nixona, często pojawiało się określenie „skuteczny”. Zabrakło jednak innego, lepiej pasującego do oceny dziedzictwa Kissingera słowa na „s” – to słowo to „szkodliwy”.
Dobrze obrazuje to wyjątkowo oschłe stanowisko Białego Domu wystosowane po śmierci byłego sekretarza stanu. W skrócie: Biden pisze w nim, iż był pod wrażeniem intelektu Kissingera i jego strategicznej przenikliwości – oraz iż się z Kissingerem nie zgadzał, i to bardzo.
Brakuje w tym oświadczeniu przynajmniej jednego zdania o zasługach byłego sekretarza stanu, choćby rytualnej pochwały patriotyzmu i oddania przybranej ojczyźnie. Ani słowa o dziedzictwie człowieka, który doradzał wielu prezydentom ostatniego półwiecza. Biden nie zająknął się choćby na temat wpływu Kissingera na politykę USA. Jak się okazuje, największą zasługą byłego sekretarza stanu było to, iż kochał swoje wnuki, co – umówmy się – wielkim wyczynem nie jest.
Te przemilczenia nie dziwią. Każde „osiągnięcie” Kissingera to zarazem zarzut – a lista jest długa.
Był otwartym zwolennikiem wojny w Wietnamie (choć prywatnie przyznawał, iż USA tej wojny nie mogą wygrać), gdzie armia amerykańska dopuszczała się regularnych zbrodni wojennych. Osobiście pogrzebał szansę na pokój w 1968 roku po to, żeby wspierany przez niego Richard Nixon miał szanse wygrać wybory prezydenckie. Na marginesie warto wspomnieć, iż połowa amerykańskich ofiar wojny zginęła w 1968 i później. Potem przedłużenie wojny o kolejne pięć lat tłumaczono koniecznością wymuszenia na Północnym Wietnamie ustępstw. Amerykańskie powiedzenie „Czym się różni żołnierz Wietkongu od cywila? Niczym” jest przerysowane, ale nie wzięło się znikąd. Liczba ofiar tej wojny to 2,5 do 3 mln osób.
To on stał za nalotami dywanowymi na Laos i Kambodżę, które uczyniły ogromne części tych państw niezdatnymi do życia. Kissinger miał osobiście decydować o tym, gdzie jakie samoloty uderzały. Bombardowania Kambodży były nielegalne nie tylko w świetle prawa międzynarodowego – nim Kissinger się nie przejmował – ale także, zdaniem ekspertów od konstytucjonalizmu, którzy zeznawali w trakcie specjalnego dochodzenia amerykańskiego Kongresu, w świetle prawa amerykańskiego.
Liczba ofiar nalotów dywanowych do dziś pozostaje nieznana – nikt w Waszyngtonie tego tak naprawdę nie liczył, współczesne szacunki mówią o 150 tysiącach. Wiadomo jednak, iż działania amerykańskie przyczyniły się do dojścia do władzy Czerwonych Khmerów, a liczba ofiar Pol Pota jest już dobrze znana. To 2,5 mln osób.
Kissinger zawsze stał po stronie sprawców, ofiarami się nie przejmował, a z tych, którzy się nimi przejmowali, miał prywatnie kpić. Wspierał władze indonezyjskie i pakistańskie, gdy te popełniały ludobójstwa w Timorze Wschodnim i obecnym Bangladeszu. Był osobistym gościem argentyńskiego dyktatora Jorgego Videli podczas mundialu w 1978. Chwalił wtedy faszystowskiego wojskowego za walkę z „terroryzmem”. Dzisiaj argentyńską brudną wojnę – mordy i tortury dokonane przez juntę – określa się mianem zbrodni przeciwko ludzkości.
Powszechnie znana słabość Kissingera do latynoamerykańskich dyktatorów nie obejmowała jedynie Fidela Castro na Kubie. Wspierana, forsowana i realizowana przez niego polityka pochłonęła tak wiele ofiar, iż można byłoby nią obdzielić z tuzin innych kandydatów na ławę oskarżonych przed Międzynarodowym Trybunałem Sprawiedliwości w Hadze.
Kissinger nigdy za swoje działania się nie pokajał. Pytany o naloty dywanowe w Kambodży stwierdził, iż bombardowania miały aprobatę ówczesnych władz Kambodży, iż nie atakowano cywilów, tylko północnowietnamskich partyzantów operujących z terenów Kambodży, oraz iż było to usprawiedliwione, bo ci partyzanci zabijali amerykańskich żołnierzy. „Może brakuje mi wyobraźni, ale nie widzę w tym moralnego problemu” – powiedział.
Kissinger mówił językiem łączącym amerykański interes narodowy z brakiem skrupułów i okraszał to wszystko zdaniami o „sensie historii”. Stwierdzeniami o tym, iż to ludzie nadają sens wydarzeniom bez znaczenia, budował wizerunek intelektualisty, a opowieściami o konieczności projekcji amerykańskiej siły jako sposobie na budowanie amerykańskiej „wiarygodności” tworzył wizerunek twardego realisty i dalekowzrocznego stratega.
Język ten podobał się w Waszyngtonie. W mniejszym i mniej potężnym kraju odebrano by to jako mitomanię połączoną z mocarstwowymi rojeniami. W USA jednak wybrzmiewało to inaczej – i uzasadniało wątpliwe moralnie i politycznie działania w czasie, gdy Stany Zjednoczone coraz bardziej zaciekle konkurowały na arenie międzynarodowej ze Związkiem Radzieckim.
Problem w tym, iż ten rzekomy realizm i strategiczny zmysł nie szedł w parze z realistyczną oceną tego, co da się polityką siły i represji osiągnąć. Wojna w Wietnamie nadszarpnęła wiarygodność USA i pokazała, iż ukrywający się w dżungli partyzanci są w stanie pokonać najpotężniejszą rzekomo armię świata. Co więcej, pokój, który Kissinger pomógł wynegocjować w 1973 roku, kilka się różnił od tego, co było oferowane w 1968. W ciągu tych siedmiu lat zginęła połowa amerykańskich żołnierzy zabitych w Wietnamie i nikt nie wie, ilu Wietnamczyków.
John Negroponte, późniejszy ambasador USA m.in. w Iraku i wicesekretarz stanu w rządzie George’a W. Busha, ocenił dość gorzko, iż przez te dodatkowe pięć lat wojny „zmusiliśmy bombami Wietnam Północny do zaakceptowania naszych własnych ustępstw”. Wspieranie latynoamerykańskich rzeźników doprowadziło do powstania międzynarodowego ruchu na rzecz praw człowieka i nadało pogardzanym przez Kissingera ideałom sprawczość.
To nie realizm i strategiczne myślenie w polityce zagranicznej najlepiej opisują Kissingera, ale jego ambicja i apetyt na władzę. Prawdą jest, iż i przed nim, i po nim amerykańskie rządy łamały prawo krajowe i międzynarodowe, ignorowały prawa człowieka i nierzadko kierowały się maksymą „może to i sukinsyn, ale to nasz sukinsyn”. Koreę z ziemią zrównano, kiedy Kissinger był jeszcze na studiach.
Po jego odejściu z aktywnej polityki widać też pewną ciągłość. Ronald Reagan bratał się z wieloma zamordystami z Ameryki Łacińskiej – w tym z Efrainem Riosem Monttem, gwatemalskim dyktatorem skazanym później za ludobójstwo – i nielegalnie finansował prawicową partyzantkę Contras w Nikaragui. Administracja Georga W. Busha w ramach „wojny z terroryzmem” wbrew prawu międzynarodowemu najechała Irak, a ówczesny sekretarz Donald Rumsfeld na pytanie o ofiary cywilne amerykańskiej agresji odparł „Nie zajmujemy się liczeniem ciał”.
Mimo to żaden inny amerykański polityk nie ma tyle na sumieniu co Kissinger i to on w XX wieku zapoczątkował tradycję otwartego nieliczenia się z ofiarami. Ponadprzeciętną inteligencję połączył z brakiem skrupułów i oportunizmem (o tym ostatnim najlepiej świadczy choćby wspomniane już stanowisko wobec wojny w Wietnamie, za co Kissingera krytykował jeden z ojców realizmu w stosunkach międzynarodowych, Hans Morgenthau) i zaprzągł do budowania własnej pozycji. Pozycji, której zdobycie i utrzymanie okupione było krwią milionów ludzi.