Dyletanci szkodzą. Niby to banał, ale jeżeli chodzi o MSZ, o ten banał Polska potyka się regularnie. Przykładów jest wiele, może więc przypomnijmy jeden z ostatnich, bardzo żywo komentowany przy Szucha.
Oto nie tak dawno Maria Zacharowa, rzeczniczka rosyjskiego MSZ (MID), używała sobie na Polsce. „Bezczelna prowokacja Warszawy wobec ambasadora Rosji w Polsce Siergieja Andriejewa jest rażącym naruszeniem ogólnych zasad komunikacji dyplomatycznej”, grzmiała.
O co chodziło? Otóż 3 października, po decyzji prezydenta Putina o zaanektowaniu ukraińskich obwodów donieckiego, ługańskiego, zaporoskiego i chersońskiego, do naszego MSZ wezwany został ambasador Federacji Rosyjskiej Siergiej Andriejew. Po to, żeby przekazać mu polskie stanowisko w tej sprawie.
Z punktu widzenia dyplomacji to rutynowe działanie. Wzywa się ambasadora i wręcza dokument. Na zimno. Wszystko trwa krótko. Słów dużo nie trzeba. Jest to jakiś rodzaj teatru, w którym każdy gra swoją rolę.
Ale tym razem wiceminister Marcin Przydacz wyłamał się z przypisanej mu roli. I zaczął ambasadora zagadywać, podpowiadać mu, co mógłby powiedzieć czekającym na niego przed gmachem MSZ dziennikarzom. Żeby potępił wojnę itd.
Opowieści o tym, jak Przydacz rozmawiał z Andriejewem, krążą po MSZ jak najlepsza anegdota. Bo mieliśmy zderzenie outsidera (Przydacz ma zerowe pojęcie o dyplomacji) z absolutnym wyjadaczem, który w dyplomacji pracuje ponad 40 lat, był członkiem kolegium MSZ Rosji, a przed objęciem placówki w Warszawie dwukrotnym ambasadorem.
Dysproporcję wiedzy i doświadczenia już zarysowaliśmy, a teraz warto, byśmy sobie uświadomili, co Przydacz zaproponował. Ano by Andriejew powiedział takie rzeczy, po których już by nie mógł wrócić do swojej ambasady. Bo w jakim znalazłby się położeniu, gdyby u bram polskiego MSZ zaczął krytykować działania swojego państwa?
Żeby była jasność – nie jest grzechem próba urabiania dyplomatów obcych państw czy też przeciągania ich na naszą stronę, ale trzeba wiedzieć, w jakich okolicznościach takie rzeczy można robić i z kim.
Przydacza najwyraźniej poniosła fantazja werbownika. A Andriejew, wychodząc z MSZ, powiedział to, co musiał, a potem, już w swojej ambasadzie, napisał depeszę do centrali, wszystko dokładnie przedstawiając. Musiał tak zrobić, wyjścia nie miał.
W ten sposób Maria Zacharowa mogła używać sobie na Polsce do woli. Cytować Andriejewa, iż zaproponowano mu, w zamian za „wsparcie” ze strony polskich władz, aby publicznie wypowiedział się przeciwko „operacji specjalnej”. Na co ambasador miał odpowiedzieć Przydaczowi, by „nie marnował czasu” i „wyraził swoje stanowisko”.
Zwróćmy uwagę, strona polska nie miała przekonującej odpowiedzi na te słowa. Tylko jakieś piski.
Sprawa miała zresztą ciąg dalszy – bo do MID zaproszono polskiego ambasadora w Moskwie. I poinformowano go, iż kolejne propozycje kierowane do rosyjskich dyplomatów będą miały taki skutek, iż będzie musiał wrócić do Warszawy.
A to by była polska strata, bo nasz ambasador jest jak pracowita mrówka – więcej daje Warszawie niż ambasada Rosji Moskwie.
Jedyna pociecha w tej kompromitującej Przydacza i nasze MSZ sytuacji jest taka, iż to nie nasze MSZ rozdaje w tej wojnie karty. I iż w zasadzie jest bez znaczenia.