Wojna od zawsze przyciągała ludzi władzy, symbolu i rozpoznawalności. Jedni przyjeżdżali, by dowodzić, inni, by podtrzymywać morale, jeszcze inni – by zaświadczyć, iż świat nie odwrócił wzroku. Zmieniały się formy konfliktów i środki przekazu, ale sama logika obecności pozostała zaskakująco trwała: wizyty w strefach konfliktów – zarówno polityków, jak i celebrytów – to elementy szerszej gry narracyjnej, prowadzonej równolegle do operacji zbrojnych. Niekiedy są równie istotne, co twarde, kinetyczne działania.
Był początek marca 2012 roku, pracowałem wówczas w Afganistanie. Kilka dni wcześniej trafiłem do bazy Warrior na południu tzw. polskiej prowincji. „Rakietowe miasteczko” leżało jakieś 60 km od głównego obozowiska naszych żołnierzy, znajdującego się w mieście Ghazni. Banalny dystans, w czasach pokoju do pokonania w godzinę, w realiach wojny już zdecydowanie nie. Highway 1 – główna droga Afganistanu, wiodąca od Kandaharu do Kabulu – naszpikowana była „ajdikami” (minami-pułapkami). A inaczej jechać się nie dało.
W Warriorze wieści rozchodziły się szybko. „Pojutrze do Ghazni przyleci prezydent Komorowski”, zdradził mi jeden z oficerów. Nadałem cynk redakcji, w odpowiedzi dostając pytanie: „Dasz radę się tam dostać i obsłużyć wizytę?”. „Spróbuję”, odparłem. Jazda „ajdisztrase” zajęła mi kilkadziesiąt godzin. Zdążyłem, ale co się przy tym najadłem strachu, to moje.
Bronisław Komorowski przyleciał do „Gazowni” – jak nazywano naszą główną bazę – z lotniska w Bagram koło Kabulu (gdzie dotarł samolotem) na pokładzie potężnego amerykańskiego Chinooka i w asyście kilku należących do US Army Apaczy. Dlaczego akurat tak, skoro polski kontyngent miał własne śmigłowce transportowe Mi-17 i szturmowe Mi-24? Chinook był większy, a delegacja spora, Apacze zaś doszły „w pakiecie” – tak mi to wtedy tłumaczono. prawdopodobnie nie bez znaczenia był również fakt, iż amerykańskie maszyny gwarantowały wyższy poziom bezpieczeństwa, przede wszystkim ich pasywne i aktywne systemy obronne. Co by bowiem nie mówić, prezydent RP wlatywał w paszę lwa. Afgańskim rebeliantom z rzadka się takie akcje udawały, jednak od czasu do czasu potrafili „zdjąć z nieba” koalicyjny helikopter. Tym razem nic takiego się nie wydarzyło…
—–
Przenieśmy się w czasie o kilkanaście lat do przodu. 20 lutego 2023 roku świat przecierał oczy ze zdumienia, po tym, jak prezydent Stanów Zjednoczonych Joe Biden objawił się w Kijowie. Było to wydarzenie bez precedensu w najnowszej historii dyplomacji. Biden przybył do stolicy państwa prowadzącego pełnoskalową wojnę obronną z rosją, bez obecności amerykańskich wojsk bojowych na miejscu, bez kontroli przestrzeni powietrznej, w warunkach realnego zagrożenia atakiem rakietowym. W przeciwieństwie do wizyt jego poprzedników w Iraku czy Afganistanie, nie był to przyjazd do strefy kontrolowanej przez USA, ale wejście w obszar wojny, nad którą Waszyngton nie miał bezpośredniej kontroli.
rosja została poinformowana o wizycie kilka godzin wcześniej, w ramach kanałów deeskalacyjnych. Nikt Moskwy o zgodę nie pytał – szło o to, by zminimalizować ryzyko przypadkowego incydentu między mocarstwami nuklearnymi.
Choć zabezpieczenie prezydenta nie polegało na widocznej obecności wojska, Amerykanie zagonili do roboty masę ludzi i sprzętu. Satelity, samoloty rozpoznawcze (które operowały wzdłuż polsko-ukraińskiej granicy), najlepsze oddziały specjalne. Te ostatnie, wraz z maszynami typu V-22 Osprey, rozlokowano na jednym z lotnisk w Polsce, utrzymując w stanie najwyższej gotowości. Samą ich obecność – niewidoczną dla opinii publicznej i nigdy oficjalnie niepotwierdzoną – można uznać za symbol tego, jak niestandardowa była to operacja. A Joe Biden zaskoczył wówczas nie tylko polityczną zuchwałością, ale i osobistą odwagą.
Błyszczy nią, niezwykle często, prezydent Wołodymyr Zełenski, co kilkanaście dni temu przybrało spektakularną postać. Prezydent Ukrainy znów odwiedził żołnierzy w strefie walk, tym razem w Kupiańsku. Niespełna dwa kilometry od rosyjskich pozycji nagrał wystąpienie, w którym odniósł się do kłamliwych kremlowskich zapewnień o zdobyciu miasta. Zagrał na nosie całemu rosyjskiemu aparatowi propagandowemu – budującemu wokół Kupiańska narrację o kolejnej wielkiej, zwycięskiej bitwie – ale i swojemu głównemu adwersarzowi. Putin, jak wiemy, niespecjalnie grzeszy odwagą – po wybuchu pełnoskalowej wojny długo nie wychodził z bunkra, a jak już zdecydował się pojechać na front, to zwizytował go zdalnie, z bezpiecznej odległości 40 kilometrów.
Znajdą się tacy, którzy powiedzą, iż tego typu „wygłupy” nie przystojną politykowi, głowie państwa na wojnie. Czyżby? Zełenski w Kupiańsku – spokojnie nagrywający swój „spicz” – to nie tylko komunikat skierowany do Putina i oszukujących szefa rosyjskich generałów. To także przesłanie do Donalda Trumpa, w stylu: „może i nie mam najmocniejszych kart, ale gotowy jestem zaryzykować własne życie”. Tak również (obok szeregu innych działań!), po trosze chłopięcym zuchwalstwem, buduje się morale współobywateli. Kto nie wierzy, niech zerknie w ukraińską przestrzeń informacyjną i doniesienia z połowy grudnia. Prezydencki gest był tam odbierany jako symbol niezłomności i nieustępliwości całej Ukrainy. Jednoczył i dawał powody do dumy. A na takiej bazie pojawia się skłonność do kolejnych wyrzeczeń. I w tym właśnie zawiera się podstawowa funkcja takich wizyt – są konsolidujące.
Podróż Joe Bidena była gestem solidarności z walczącym krajem, wyrażonym w imieniu całej zachodniej wspólnoty. W ten sam wzorzec (choć oczywiście skala oddziaływania była tu inna), wpisuje się wizyta Bronisława Komorowskiego u polskich wojskowych w Ghazni – miała ona podtrzymać morale, potwierdzić sens misji, pokazać więzi między państwem a armią. Adresatem byli przede wszystkim żołnierze, ale i wyborcy w kraju, a warunki podwyższonego ryzyka podbijały wagę tej deklaracji.
—–
Współczesny sznyt takich wizyt ukształtował się w XX wieku, wraz z nastaniem wojen masowych i rozwojem mediów. Przywódcy państw odwiedzający własnych żołnierzy na froncie mieli ucieleśniać ciągłość władzy i sens poświęcenia. W czasie II wojny światowej Winston Churchill pojawiał się w bombardowanym Londynie, świadomie ryzykując, by pokazać, iż rząd dzieli los obywateli. Ten gest, powielany później w różnych konfiguracjach, stał się archetypem politycznej odwagi – choć z czasem coraz częściej był też starannie reżyserowanym elementem przekazu.
W epoce wojen ekspedycyjnych, takich jak Wietnam, Irak czy Afganistan, wizyty przywódców w strefach działań bojowych nabrały bardziej zinstytucjonalizowanego charakteru. Prezydenci USA, premierzy i ministrowie obrony przylatywali do baz wojskowych, lądowali nocą, w tajemnicy, by po kilku godzinach odlecieć z powrotem. Ryzyko istniało, ale było ono zarządzane – państwo wysyłające kontrolowało przestrzeń powietrzną, dysponowało własnymi wojskami, systemami obrony i zapleczem logistycznym. Były to wizyty „u swoich”, odbywane w ramach znanej, przewidywalnej architektury bezpieczeństwa. Ich głównym adresatem była opinia publiczna w kraju: stanowiły sygnał, iż władza panuje nad sytuacją, iż żołnierze nie zostali zapomniani, iż wojna – jakkolwiek kosztowna – ma sens.
Równolegle do polityków na wojnach zaczęli pojawiać się artyści i celebryci. Podczas wojny w Wietnamie amerykańscy muzycy i aktorzy przyjeżdżali zarówno po to, by występować dla żołnierzy, jak i po to, by dokumentować grozę konfliktu. Koncerty organizowane dla armii miały podnosić morale, tworzyć iluzję normalności w nienormalnych warunkach. Jednocześnie kultura masowa stała się nośnikiem sprzeciwu wobec wojny – obrazy, piosenki i relacje artystów miały często większy wpływ na nastroje społeczne niż oficjalne komunikaty rządu. Już wtedy ujawniła się różnica między obecnością władzy a obecnością symbolu: polityk reprezentował decyzję, artysta – emocję.
Po zakończeniu zimnej wojny i wraz z rozwojem globalnych mediów wizyty celebrytów w strefach konfliktów zaczęły pełnić coraz wyraźniej funkcję humanitarną i komunikacyjną. O tym przeczytacie w dalszej części tekstu, który opublikowałem w portalu TVP Info – oto link do tego materiału.
—–
A gdybyście chcieli wesprzeć mój ukraiński raport, polecam się poniżej.
Tych, którzy wybierają opcję wsparcia „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.
Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:
Szanowni, to dzięki Wam powstają także moje książki! W sklepie Patronite możecie nabyć je w wersji z autografem i pozdrowieniami. Szeroka oferta pod tym linkiem.
Nz. Przylot prezydenta Bronisława Komorowskiego do Ghazni, marzec 2012 roku/fot. własne
