Wołodymyr ma życzenie na Wielkanoc. Chce zawieszenia broni. Sześćdziesięciopięcioletni fryzjer z kijowskiego Podola za rok będzie obchodził półwiecze swojej działalności. Jest przekonany, iż wszystko musi mieć swój kres. jeżeli chodzi o koniec aktywnej fazy rosyjskiej inwazji na pełną skalę, ma choćby wytypowaną datę.
— W tym roku zarówno prawosławna, jak i katolicka Wielkanoc oraz koniec Pesach wypadają 20 kwietnia — mówi. – To rzadki zbieg okoliczności, więc wielkim tego świata łatwiej będzie się dogadać. Poza tym osiemnastego są urodziny Hitlera, a dwudziestego drugiego Lenina. To dobry moment, nadszedł czas – stwierdził i gwałtownie odsunął nożyczki od dłoni, na której pojawiła się czerwona plamka.
– Zdarza się choćby po tylu latach. Przypadłość zawodowa.
Dwa, trzy tygodnie. Dwa, trzy miesiące. Dwa, trzy lata. Zapowiedzi końca wojny na początku formułowane były jako desperackie pragnienia, później udawały zdroworozsądkowe analizy, ostatecznie kończyły jako żarty, zwykle ponure. W gruncie rzeczy tak samo jest i dziś, 24 lutego 2025.
Agencja Bloomberg potwierdziła hipotezę Wołodymyra, powołując się na wysoko postawione źródła. Nowo obrany amerykański prezydent Trump miał oświadczyć europejskim sojusznikom, iż chce zawieszenia broni do 20 kwietnia. Źródła dodały, iż „tempo rozmów jest ambitne i potencjalnie nierealistyczne”.
Co znaczy pokój
W środku lutego tego roku Kijów zdać mógłby się niemal bajkowy. Dniepr zamarzł. Biały puch pokrył miasto, słońce rozświetla niebieskie niebo. Jak zawsze tłum zabieganych kijowian miesza się z żołnierzami. Niemal co noc słychać huki i gromy. To obrona powietrzna, która zwykle skutecznie, zbija drony i rakiety. Jednego zestrzelonego Szacheda spacerowicze znaleźli na Kijowskim Morzu.
Słuchaj podcastu „Blok Wschodni”:
Tymczasem w Rijadzie, złośliwie porównywanym do Jałty, amerykański sekretarz stanu Marco Rubio i szef rosyjskiego MSZ Sergiej Ławrow przygotowują grunt dla osobistego spotkania Trumpa i Putina. Ten drugi zdążył już zaprosić 47. prezydenta Stanów Zjednoczonych do Moskwy na 9 maja. Trzy lata temu na radziecki Dzień Zwycięstwa Putin planował paradę na Chreszczatyku. Zamiast tego Ukraińcy wystawili tam długi sznur czołgów, transporterów i systemów artyleryjskich, zniszczonych m.in. na północy obwodu kijowskiego.
Wtedy, gdy było już jasne, iż nie spełni się najgorszy scenariusz kapitulacji – dziś Trump skarży się, iż Zełenski na niego nie przystał – Ukraińcy zaczęli zastanawiać się, co oznaczać miałoby ich zwycięstwo. Odpowiedź przyszła szybko: sprawiedliwy i trwały pokój, czyli suwerenność i integralność terytorialna Ukrainy w międzynarodowo uznanych granicach z 1991 r., osądzenie rosyjskich zbrodni wojennych, powrót jeńców, reparacje i wielostronne gwarancje bezpieczeństwa dla Kijowa.
Wówczas te maksymalistyczne postulaty wydawały się nie tylko słuszne, ale również osiągalne. Myślano tak podczas kontrofensywy w jesieni 2022 roku, gdy Ukraina odbiła północną część obwodu charkowskiego oraz położony na południu Chersoń, oraz w ferworze patriotycznego entuzjazmu w lecie 2023 roku, gdy liczono na przerwanie linii Surowikina i odcięcie Rosji od Krymu. Jednak już zajęcie części rosyjskiego obwodu kurskiego w lecie tego roku, zamiast znowu wzmóc nadzieję na reasumpcję sprawiedliwości, dało wszystkim do zrozumienia, iż powrotu do przeszłości już nie będzie.
Ostatnie trzy lata przyniosły wiele niepowodzeń, a bilans strat, przede wszystkim ludzkich, nieubłaganie wisi nad sumieniem i rozumem ukraińskiego społeczeństwa, wojska i klasy politycznej. Poczucie zmęczenia wojną i gotowość do ustępstw zaczęły wzrastać co najmniej od jesieni 2023 roku. Według badań Gallupa odsetek Ukraińców obstających za walką do pełnego zwycięstwa spadł z 73 proc. w 2022 do 38 proc. w końcu 2024 roku, podczas gdy odsetek zwolenników jak najszybszego wynegocjowania końca wojny wzrósł z 22 proc. w 2022 do 52 proc. w końcu 2024 roku.
Liczne badania opinii publicznej, jako takie problematyczne podczas wojny, pokazują, iż dynamika ta jest bardziej skomplikowana. W praktyce – w telewizyjnych studiach i na zakrapianych posiadówkach – słowo „pokój” uważane jest za podejrzane, obowiązuje słowo „zwycięstwo”. Pytanie o akceptowalny i możliwy rozejm niemal nigdy nie jest omawiane wprost.
– Wśród polityków panuje poczucie, iż znaleźliśmy się w sytuacji podobnej do lutego 2022, kiedy widmo inwazji wisiało w powietrzu, choć większość z nas nie wierzyła w wojnę na pełną skalę – mówi Inna Sowsun, lubiana przez inteligencję i niezależne media posłanka z opozycyjnej partii Holos. – Przez trzy lata przywykliśmy do tego, iż żyjemy w środku katastrofy, ale wiedzieliśmy czego możemy się spodziewać. Teraz, jak przed inwazją na pełną skalę, spektrum możliwości jest znacznie szersze. Szczególnie tych negatywnych.
Amerykański szantaż
Zwycięstwo Trumpa w listopadzie przyjęto w Kijowie z większym spokojem niż w większości europejskich stolic. Dwa dni po ogłoszeniu wyników wśród gości prestiżowego Kijowskiego Międzynarodowego Forum Ekonomicznego w lobby hotelu Intercontinental przechadzał się żołnierz z nowoczesną protezą nogi i czerwoną czapką MAKE AMERICA GREAT AGAIN. Pomimo zgłaszanych obaw wśród mówców odczuwalna była ulga z powodu końca postrzeganej jako nieskuteczna polityki Bidena, a choćby nadzieja na pozytywny przełom.
Według Walerija Czałyja, ambasadora Ukrainy w USA w latach 2015-2019, w administracji ukraińskiego prezydenta przy ulicy Bankowej nastroje po nocy wyborczej w Waszyngtonie były jeżeli nie szampańskie, to przynajmniej pozytywne. – Zełenski jest przekonany, iż swoją charyzmą uda mu się przeciągnąć Trumpa na swoją stronę – mówił. W tym okresie prezydent Ukrainy anonsował tzw. plan zwycięstwa, skierowany w dużej mierze do przyszłej administracji USA, w którym po raz pierwszy padła propozycja w sprawie wspólnej eksploatacji ukraińskich metali ziem rzadkich.
Gdy Trump w końcu usadowił się nieco w prezydenckim fotelu, rozpoczęła się amerykańska ofensywa dyplomatyczna. Najpierw padło kilka nieprzyjemnych, choć spodziewanych fraz. Trump po „długiej i bardzo produktywnej” rozmowie telefonicznej z Putinem ogłosił zamiar rozpoczęcia z nim dwustronnych negocjacji w sprawie zawieszenia broni i dodał, iż wstąpienie Ukrainy do NATO oraz przywrócenie jej terytorialnej integralności są „mało prawdopodobne”.
Później było już tylko gorzej. W poście na swojej platformie Truth Social określił Zełenskiego jako „dyktatora bez wyborów” z „poparciem 4 proc.” i poradził mu „ruszać się szybko, bo inaczej nie będzie miał kraju”. W przemocowym kremlowskim stylu winą za wojnę obarczył Ukrainę.
Ukraińcy przyjęli te retoryczne ataki ze strony militarnego sojusznika na twardo. Podczas konferencji w Monachium Zełenski do frazy „nic o Ukrainie bez Ukrainy” dodał hasło „nic o Europie bez Europy” i wezwał partnerów do nieulegania amerykańskiemu szantażowi. Co ważniejsze, nie podpisał zaproponowanej przez Amerykę, niekorzystnie sformułowanej umowy o surowcach, której rolą najwyraźniej było przetestowanie wyporności kierownictwa politycznego w Kijowie. W odpowiedzi na obelgi Trumpa stwierdził, iż amerykański prezydent „żyje w rosyjskiej przestrzeni informacyjnej” i zarzucił mu legitymizowanie Putina. W rezultacie ratingi popularności Zełenskiego poszybowały w górę (63 proc. Ukraińców pochwala jego działania).
Bez złudzeń
Czy oznacza to, iż stoimy u progu katastrofy?
Fale oburzenia zachodnich mediów głównego nurtu i aplauz piewców wolnego słowa spod znaku X oraz ich rosyjskich starszych braci po kolejnych szokujących wystąpieniach Trumpa mogą mieć kilka wspólnego z faktycznym układem sił i interesów. Zełenski, aktor rozumiejący, iż wszystko jest grą, wydaje się nie brać dosłownie słów Trumpa, miliardera wierzącego, iż wszystko jest na sprzedaż, ani traktować jego rozmów z Putinem, kagiebistą, który niemal nigdy nie mówi prawdy, jako rokujących.
Nie wiemy, co dzieje się za kulisami – jak przebiegła wizyta generała Keitha Kellogga w Kijowie, co ustalono w kuluarach spotkania w Paryżu, jakie słowa padły podczas rozmowy Trumpa i Putina – ale to nie tam, a na pewno nie tylko tam, przesądzi się los wojny w Ukrainie. Do Wielkanocy amerykańska dyplomatyczna ofensywa może rozbić się o rzeczywistość, a zamiast Trumpa na paradzie w Moskwie zobaczyć możemy kolejny etap rosyjsko-ukraińskiej wojny.
Wojny, która trwa od dziesięciu lat i bezpowrotnie zmieniła ukraińskie społeczeństwo. Fosforowe bomby nieodmiennie płoną nad horyzontem Donbasu. Na ulicach Kijowa billboardy w stylu postapokaliptycznych komiksów zachęcają młodzież do wstąpienia do Trzeciej Szturmowej Brygady. Aplikacja DeepState niemal w czasie rzeczywistym wysyła notyfikacje o ruchach wojsk broniących ponad tysiąckilometrowej linii frontu. Wojskowi influencerzy zachęcają do ciągłych mikrowpłat na zaprzyjaźnione jednostki. Mobilizacja nigdy nie została przerwana. Wojna toczy się wszędzie, od Lwowa i Użhorodu, przez Kijów i Odessę po Zaporoże, Charków i Kramatorsk. Na pierwszej linii frontu w okopach, lasach i zrujnowanych blokowiskach oraz w codziennych decyzjach cywili tyłowych miast.
Ukraińcy mieli dość czasu, żeby dogłębnie przemyśleć znaczenie tej wojny, która jak głoszą popularne hasła „trwa trzysta lat” oraz jest „najlepiej udokumentowaną wojną w historii.” Mieli też dosyć czasu, żeby pozbawić się złudzeń. Szczególni ci, którzy w imię swoich przekonań codziennie ryzykują własnym życiem. Przekonać można było się o tym podczas zamkniętego spotkania żołnierzy intelektualistów w połowie lutego w Kijowie.
– Przegrana Ukrainy to nie tylko tragedia. To błąd – stwierdził rozkładając ręce filozof-kantysta z grupy wsparcia ogniowego. I dodał: „Trump nie jest naszym naczelnikiem.”
Koncert mocarstw nie rozpoczął się wraz ze zwycięstwem Trumpa. Putinowska orkiestra gra od lat. Dlatego finał rozgrywki, którą zaczął amerykański prezydent, może być inny niż jego plany i niejednoznaczny dla poszczególnych stron.
Społeczność międzynarodowa długo kibicowała walce, którą chciała postrzegać jako spór demokratycznego Dawida z autokratycznym Goliatem. Gotowa była wspomagać swojego bohatera „tak długo, jak będzie to potrzebne”, ale nie odważyła się stanąć u jego boku. Jak widać z deklaracji płynących z europejskich stolic, stanie się to być może za późno, i to pod dyktando Trumpa. Z kolei inne „pewniki”, takie jak utrzymująca się w ostatnich miesiącach przewaga Rosji na froncie, mogą przejść na śmietnik historii – tak jak Kijów zdobyty w trzy dni, pucz Prigożyna czy okręt „Moskwa.”
– Współczuję wszystkim, którzy się boją. Naszym partnerom, przyjaciołom i sojusznikom życzę odwagi – mówiła politolożka-medyk pola walki.
W trzecią rocznicę rosyjskiej inwazji i dziesiątą rocznicę rosyjsko-ukraińskiej wojny nikt nie chce końca rozlewu krwi tak bardzo jak Ukraińcy. Jednak jak nikt inny nie zamierzają się oni poddawać. Nie chcą oddać ofiary swojej krwi na marne. Z pewnością nie zamierza tego zrobić ukraińskie wojsko, w którym służy około miliona ludzi.
– Prawdziwe pytanie brzmi: ile jednostek wroga jesteśmy w stanie zlikwidować jednym kombinowanych atakiem powietrznym – rzucił podczas spotkania w Kijowie prozaik-żołnierz sił specjalnych operacji.
A poetka z morskiej piechoty dodała: – Nie wiem, czy przetrwamy do końca, jeżeli koniec kiedykolwiek nastąpi, ale walczymy o istnienie i godność, a tego nie da się negocjować z wrogiem.
**
Aleksander Palikot – reporter i korespondent mieszkający w Kijowie. Z wykształcenia filozof, socjolog i historyk. Związany ze stowarzyszeniem n-ost, Collegium Invisibile i Instytutem Nauk o Człowieku w Wiedniu (IWM). Współpracuje z międzynarodowymi i polskimi mediami, m.in. z Radio Free Europe/Radio Liberty, Krytyką Polityczną, Nową Europą Wschodnią.