Przedstawiamy już trzecią część wspomnień młodego mieszkańca miasta Heinza Grotzke, który opisuje wydarzenia z marca 1945 roku z wkroczenia wojsk polskich i radzieckich do Kamienia Pomorskiego.
Schodziłem w dół, w kierunku wody, a potem skręciłem w prawo, mijając podnóża murów miejskich. Chciałem jeszcze raz odwiedzić nasz dom – może udałoby się zabrać coś wartościowego. Ruszyłem ulicą Carpinstrasse, aż dotarłem pod znany mi numer 7. Stał nietknięty, jakby wojna go ominęła. Jednak kiedy przeszedłem kilka kroków dalej, zatrzymałem się. Narożny dom przy Breite Strasse już nie istniał. Pomyślałem o starszej pani i o mojej kolekcji znaczków, ukrytej pod dachem.
Wróciłem na Carpinstrasse i widziałem płonące miasto. Co innego mogłem zrobić? Było już pewnie blisko północy, a miasto w większości znajdowało się pod kontrolą Rosjan. Wehrmacht pił zamiast walczyć, a ja nie mogłem już nic uratować. Byłem sam i musiałem myśleć o własnym bezpieczeństwie. Gdy dotarłem do Carpinstrasse, wiedziałem, iż przejdę przez groblę do mostu zwodzonego, a stamtąd spróbuję uciec do Dievenow.
Wtem, przy posiadłości pana Otta, dostrzegłem samochód zaparkowany na trawniku. Obok stały dwie postacie. Czy to Rosjanie? Zatrzymałem się, gotów do odwrotu, ale usłyszałem, jak wołają mnie przyjaźnie. Podszedłem ostrożnie. Byli pijani. W rękach trzymali ściętą butelkę, popijając alkohol. Jeden z nich podał mi naczynie, zachęcając do picia. Udawałem, iż biorę łyk, po czym mu oddałem.
Obok stał mały Opel. Jeden z mężczyzn, chwiejąc się, wskazał na leżącego na kierownicy człowieka.
— Spójrzcie na tego bogatego nazistę! Chciał uciec z całym dobytkiem, ale daliśmy mu nauczkę — roześmiał się.
Otworzył kufer – w środku było pełno pudełek cygar, koniaku, sznapsów i czekolady. Zdawało się, iż zamierzali zabrać to wszystko ze sobą. Wiedziałem, iż nie mogę tu dłużej zostać. Skoro już zabili jednego człowieka, równie dobrze mogli zabić i mnie. Ostrożnie powiedziałem, iż muszę iść dalej.
— Zabierz coś na drogę! — rzucił jeden z nich.
Wziąłem butelkę, podziękowałem i gwałtownie odszedłem. Po chwili położyłem ją w trawie, niedaleko miejsca, gdzie kiedyś ogrodnik Seifert pilnował gęsi. To on pokazał mi, jak robić flety z gałęzi wierzby. Wspomnienia wróciły – jak kiedyś stałem w rowie, łapiąc żaby, a potem ściągałem pijawki z nóg, które mój sąsiad chętnie ode mnie zabierał.
Ścieżka prowadziła mnie ku wałowi. Niebo jarzyło się czerwienią płonącego miasta. Krzew trzcinowy po lewej stronie ciągnął się aż do mostu. Przypomniałem sobie, jak kiedyś z wujkiem Erichiem Lüdtke zostaliśmy uratowani przez statek Rohrbusch, gdy burza zaskoczyła nas nad zatoką. Woda gwałtownie napełniła łódź, a wybieranie jej wiadrem nic nie dawało. Musieliśmy płynąć ile sił w rękach, by przetrwać.
Gdy dotarłem do mostu, dostrzegłem ukrytą w krzakach łódkę. Ostrożnie zszedłem na wodę, wszedłem do niej i mocno odepchnąłem się nogą. Cicho przeprawiłem się na drugi brzeg. Wysiadłem i jeszcze raz odepchnąłem łódź, pozwalając, by wróciła na poprzedni brzeg. Wiedziałem, iż nie jestem ostatnim, który opuszcza Cammin. Było już grubo po północy.
Odwróciłem się. Nad miastem wznosiły się kłęby dymu, a czerwona łuna rozświetlała noc. Na tle płomieni rysowały się tylko ciemne sylwetki wież kościelnych. Nastrój był jednocześnie okrutny i podniosły. Siły zniszczenia zwyciężyły. Odszedłem od nich. Nie chciałem ginąć w tym chaosie.
Maszerowałem samotnie w kierunku Dievenow. Nikt nie powiedział nam, dokąd powinniśmy się udać, jeżeli miasto upadnie. Rosjanie kontrolowali większość dróg lądowych. Wiele osób zostało prawdopodobnie uwięzionych, bez możliwości ucieczki.
Droga z Solbad do Dammtoru była pusta. Szokowało mnie to, ale równocześnie dawało nadzieję. Szedłem sam. W końcu usiadłem pod drzewem i oparłem się o pień. Zmęczenie wzięło górę. Gdy się obudziłem, był dzień.
Wszystko wydawało się tak ciche i spokojne, jakby w Cammin nigdy nie wydarzyła się tragedia. Stałem nieruchomo, czując na sobie ciężar munduru. Karabin zwisał mi z ramienia, a opaska ze swastyką przypominała o tym, kim byłem. Czułem się, jakbym przybył z innego świata – z miejsca, którego już nie było.
Nikt się mną nie przejmował. Nikt nie pytał, kim jestem. Nikt nie interesował się moim głodem ani pragnieniem. Mój ostatni posiłek był prawie 24 godziny temu.