Wstrząsające wspomnienia Polaka. „Dostałem rozkaz zwiadu na terytorium Rosji”

news.5v.pl 2 tygodni temu

Poniżej prezentujemy fragment książki za zgodą wydawnictwa:

Przed Ukrainą byłem polskim żołnierzem. Służyłem w 34 Brygadzie Kawalerii Pancernej w Żaganiu. Jak się zaczął kryzys z migrantami na granicy z Białorusią, to nas tam wysłali. Po tym pobycie na granicy wielu chłopaków odeszło z wojska, bo zachowanie dowódców to było normalne znęcanie się nad ludźmi.

Straciłem nogę na rosyjskim polu minowym. Ale niczego nie żałuję. Dla mnie ta wojna jeszcze się nie skończyła.

***

Podczas kryzysu migracyjnego na granicy białoruskiej nasz posterunek znajdował się w dosyć trudnym bagiennym terenie. Spędzaliśmy tam tyle czasu, iż zaczęliśmy sobie hotel budować. Szałas, koza, drewutnia, toaleta, kuchnia – wszystko tam mieliśmy.

Póki uchodźcy przechodzili przez granicę, to po prostu robiliśmy swoją robotę i nikt się nie czepiał. Ale w pewnym momencie uchodźcy przestali przychodzić i wtedy oficerom dosłownie odbiło. Akurat kiedy nic się nie działo, mieliśmy jedną kontrolę za drugą. Raz choćby pewien generał przyjechał. Temperatury były mocno na minusie. Nie minęło parę minut, a władował się do wody. Błyskawicznie się zawinął. Nigdy więcej go już nie widzieliśmy. Ale gorzej było z naszymi bezpośrednimi zwierzchnikami.

Przyjechał na ten posterunek jeden pułkownik. Żołnierze zdają mu meldunek, a on na nich patrzy i mówi: „Obcinam wam pięć trzydziestych wypłaty”. „Ale z jakiego powodu?” „Bo jak jechałem, to byliście jeszcze w szałasie, a wyszliście dopiero, jak się zatrzymałem. A wy macie być, ku**a, czujni!” Facet gadał od rzeczy, bo oni wiedzieli o jego przyjeździe znacznie wcześniej. Dostali informację przez radio, więc byli gotowi. Zabrał chłopakom jedną szóstą wypłaty, bo mu się tak zachciało.

Ludzie się wściekali, bo to była naprawdę ciężka robota, po dwanaście godzin w błocie po kolana. Kiedy oni marzli na bagnach, taki pułkownik grzał d**ę w namiocie. Z początku pracowaliśmy w systemie dwa na jeden: dwa tygodnie na granicy i tydzień w domu. W ten wolny tydzień wliczał się transport z Białowieży do Żagania i z powrotem, czyli dwa dni i tak spędzałeś w podróży. Nasi dowódcy zmienili ten system na trzy na jeden.

Dowódcy dojeżdżali nas bez żadnego powodu. W końcu ludzie zaczęli masowo odchodzić – najpierw na L4, a potem w ogóle to rzucali. Ja też odszedłem. Kiedy przy takim zarządzaniu wojskiem słyszę, iż budujemy dwustutysięczną armię, to mnie śmiech ogarnia.

Po odejściu z wojska przez jakiś czas stałem za barem w Zielonej Górze, a później wyjechałem do Szwecji na zarobek. Ale robota w cywilu mi nie siedziała. Zawsze chciałem jechać na Afgan czy Irak, więc pomyślałem, iż skoro zwolniłem się z wojska, to innej okazji na wojnę niż Ukraina mogę już nie mieć.

Pojechałem do Lwowa, ale nie na wojnę, tylko do rodziny. Tego samego dnia w sklepie militarnym spotkałem medyka. Zaczęliśmy rozmawiać i okazało się, iż on jest w internacjonalnym. Dał mi numer kontaktowy. Przez ten numer zgadałem się na Signalu z Amerykanką, która potem była moją dowódczynią. Doświadczona dziewczyna, emerytowana pilotka Sił Powietrznych USA. 1 lutego przyjechałem na Ukrainę, a jedenaście dni później byłem już w jednostce.

Nasza baza znajdowała się blisko granicy z Rosją, ale daleko od części frontowej. Poza frontem granica też musi być zabezpieczona, żeby ruscy nie rzucili się przez nią. Bezpośredniego kontaktu z nimi w ogóle nie było.

***

Moja grupa głównie prowadziła rekonesansy. Zwykle to wyglądało tak, iż dostawaliśmy informację, iż po tamtej stronie jest jakiś sprzęt. Wtedy podjeżdżaliśmy na trzy, cztery kilometry od wskazanego obszaru, puszczaliśmy drona i filmowaliśmy. Potem wysyłaliśmy zdjęcia i wideo Ukraińcom, a oni robili resztę już bez naszego udziału.

Ludzie w moim batalionie byli w porządku, ale organizacja była do d**y – od ewakuacji medycznej po komunikację. Raz o mało nie zaczęliśmy się strzelać z Ukraińcami. Pojechaliśmy w kierunku ruskiej granicy, żeby puścić drona i oglądać, gdzie są ich żołnierze. Było tam parę podniszczonych zabudowań, jakaś hala, stodoła i magazyn. Zamiast jednego z budynków był ogromny lej po bombie. Z tego leja chcieliśmy puszczać drona. Ale zanim go puścisz, musisz się upewnić, czy w okolicy nie ma gdzieś ruskich, szczególnie iż w pobliżu przebiegała droga.

Chodziliśmy od jednego budynku do drugiego, żeby sprawdzić, czy nie ma tam wroga. Podchodzimy do jednego domu, oczywiście z załadowaną bronią i palcami na bezpiecznikach, a tu nagle wybiegają Ukraińcy. Bardzo głupim pomysłem jest wtedy powiedzieć „Sława Ukrajini”, dlatego iż z takimi hasłami zwykle próbują wchodzić ruscy. Wszystkim zrobiło się ciepło. Staliśmy przez chwilę w bezruchu, ale w końcu oni mówią, iż są ze Straży Granicznej. Miałem już palec na spuście i pewnie nie tylko ja.

20 kwietnia dostaliśmy rozkaz, żeby przejść na rosyjską stronę na zwiad.

Książkę możesz zamówić tutaj

Wydawnictwo Otwarte

***

Nasza misja miała polegać na rozpoznaniu okolicy, sfotografowaniu ewentualnych celów oraz oznaczeniu ich dla naszych moździerzy. Minus tego pomysłu był taki, iż tam wszędzie były miny – od ukraińskiej strony przeciwczołgowe, a od rosyjskiej przeciwpiechotne. Mieliśmy namierzone dwa miejsca, gdzie na bank są ruscy. Trzeba było tam pójść i porobić zdjęcia, jak to miejsce wygląda, jak oni tam funkcjonują.

Ruszyliśmy w trzyosobowym zespole: moja dowódczyni, ja i Anglik. Kiedy przeszliśmy granicę państwa, to przybiliśmy sobie taktyczną piątkę – Welcome to Russia! Nie wiedzieliśmy, iż właśnie znaleźliśmy się na polu minowym. Pokonaliśmy jeszcze jakieś czterysta metrów. Pierwszy szedł Anglik, za nim dowódczyni, a ja na końcu.

Pierwsza wyleciała na minie dowódczyni. Dosłownie widziałem, jak wyskakuje w górę, leci i spada na plecy. Odruchowo zrobiłem w jej stronę pięć kroków, ale zatrzymał mnie Anglik. To był bardzo doświadczony żołnierz, były członek Powiedział: „Dobra, ja biorę ją na plecy i wracamy po twoich śladach”.

Odwróciłem się i zacząłem iść po śladach swoich stóp. Zrobiłem pierwszy krok. Stopa ma w środku charakterystyczne zwężenie. Kiedy zrobiłem drugi krok, wyszedłem może o milimetr poza granicę tego zwężenia. I wtedy też poleciałem w górę. Wdepnąłem w to miejsce całym ciężarem ciała, dodatkowo obciążony sprzętem. Miałem wtedy na sobie dziesięć magazynków, w tym cztery do RPK4, po czterdzieści pięć sztuk amunicji każdy. To wszystko ważyło. Gdyby nie to, miałbym dziś kolano. Uderzenie, które poczułem, mógłbym porównać do kopnięcia konia. Niby na minę wszedłem nogą, ale uderzenie poczułem w głowie. Rzuciło mnie na plecy. Miałem szczęście, iż nie spadłem na inną minę.

Maria Samczuk, Adam Ziemienowicz / PAP

Oboje wylecieliśmy na minach, które u nas w jednostce nazywa się po prostu AP, od anti-personnel mine, czyli mina przeciwpiechotna. One są dość popularne na Ukrainie, przypominają kształtem krążek hokejowy.

Od razu wiedziałem, iż z nogą jest źle. Co tu ukrywać, złapałem się za nią i wydarłem mordę: „Ku**a, moja noga!”. Zobaczyłem, iż stopa trzyma się tylko na ścięgnie Achillesa. Potem lekarze mi powiedzieli, iż sześćdziesiąt, siedemdziesiąt procent ludzi traci wtedy przytomność. Spotkało to mojego znajomego, Ukraińca, którego po wypadku na minie musieli zaopatrywać koledzy, bo go całkowicie odcięło. Ja jednak w takich sytuacjach jestem trudny do zbicia. Pięć sekund po wybuchu wyciągnąłem turniket (taktyczna opaska zaciskowa) i zacząłem go sobie zakładać. Anglik pomógł mi tylko go dokręcić, bo krew tak mocno ciekła z ręki, iż dłoń ślizgała się na trzonku, dzięki którego dociskasz opaskę. Niektórzy mówią, iż zakładanie turniketu na otwartą ranę to nieznośny ból. Ale ja nic nie czułem. Założyłem go poniżej kolana, żeby oszczędzić jak najwięcej nogi.

Dalszy ciąg materiału pod wideo

Drugi turniket założyłem na rękę, która była cała poharatana odłamkami. Tej opaski nie zacisnąłem do końca. Zdawałem sobie sprawę, iż jeżeli to zrobię, to wejdzie martwica i utną mi rękę. Zdecydowałem, iż wolę zaryzykować osłabienie z upływu krwi, niż pozwolić na amputację. Z perspektywy czasu okazało się, iż to była trafna decyzja.

Sytuacja zrobiła się poważna, bo w jednej chwili mieliśmy dwóch rannych na trzyosobowy zespół. Rana mojej dowódczyni też była ciężka. Ona jakby zsunęła się po minie, która wybuchła w ten sposób, iż rozpołowiła jej piętę wzdłuż stopy. Gdyby złapać z dwóch stron i rozgiąć, można by oglądać wnętrze nogi. Wyglądało to bardzo źle, ale ostatecznie straciła tylko palec. Zrobili jej przeszczep skóry, poskładali kości i po rehabilitacji wróciła do służby. Ale wtedy nie mogła samodzielnie iść.

Mieliśmy czterysta metrów do wyjścia z pola minowego. Pierwszy czołgał się Anglik i czyścił teren, nakłuwając ziemię nożem z boku, żeby sprawdzić, czy nie ma min. Za nim czołgała się dowódczyni, a ja na końcu. W takich momentach nie myślisz już o zabezpieczeniu, tylko chcesz być jak najlżejszy, żeby móc się poruszać, więc od razu zrzuciłem kamizelkę kuloodporną i hełm. Początek był dość nerwowy, bo nasz Anglik przeczołgał się nad miną. Dowódczyni odgarnęła ją tylko na bok. Ale potem czyścił już bez zarzutu, i to jeszcze slalomem, żebyśmy mieli bezpieczny margines terenu.

Próbowałem się czołgać, podpierając tym połamanym kolanem, ale ból był tak okropny, iż nie byłem w stanie tego dalej robić. W całym ciele miałem odłamki. Po pięćdziesięciu metrach byłem tak zmęczony, iż robiło mi się ciemno przed oczami. Zawsze mam przy sobie dwieście mililitrów bimberku i cygaro, na ten ostatni raz, jeżeli na misji coś pójdzie nie tak. Wtedy pomyślałem, iż to może być właśnie taki moment. Cygara akurat wtedy nie miałem, ale wyjąłem ten bimberek i wypiłem całą zawartość. Na jakieś dziesięć minut mnie odcięło, ale potem nagle odżyłem i dzięki temu mogłem czołgać się dalej. Myślę, iż gdybym nie miał wtedy przy sobie tego bimbru, tobym nie opuścił tego cholernego pola.

Yuliia Ovsiannikova / PAP

Znak „Niebezpieczeństwo! Miny!” znajduje się we wsi Kamianka w obwodzie charkowskim (sierpień 2024)

Kiedy na wojnie zaczynają się problemy, to z reguły masowo. Po kolejnych pięćdziesięciu metrach mówię do dowódczyni: „Słuchaj, mamy mały kłopot. Słyszę, iż jadą auta z ruskimi”. Ściągnęły ich tam eksplozje min, na których wylecieliśmy. Ale ten problem rozwiązał się sam. Minęło może piętnaście sekund i usłyszeliśmy wybuchy. Wylecieli na własnych minach. Od naszego dowódcy dowiedziałem się, iż kiedy po tygodniu od tego incydentu robili tam obserwację dronem, to ciała ruskich przez cały czas leżały w tym miejscu.

Wyczołgiwaliśmy się dalej, ale czołganie samo w sobie jest wysiłkowe, a kiedy jesteś tak mocno ranny jak ja, to jest dramat. Jakieś pięćdziesiąt metrów od ukraińskiej granicy bimber przestał działać i znowu zaczęło mnie odcinać. Przeczołgaliśmy się jakoś na ukraińską stronę, ale nie było mowy, żebyśmy w ten sposób kontynuowali podróż. Nie mogliśmy wezwać medyków przez radio, bo ruscy natychmiast by nas namierzyli.

Postanowiliśmy, iż Anglik zostawi nas i sprowadzi pomoc. Schowaliśmy się za zwalonymi drzewami, żeby nas ruscy nie zauważyli, chociaż to miało średni sens, bo do naszej kryjówki prowadził z tego pola minowego długi, krwawy ślad. Ale ruscy już się nie pojawili. Nasz Anglik przeszedł osiem kilometrów do miejsca, gdzie byli medycy, i te same osiem kilometrów z nimi wracał. Wszystko na piechotę, bo tam teren jest zbyt ciężki, żeby wjechać autem.

Medycy zrobili mi zastrzyk z ketaminy, który uśmierzył ból. Założyli mi też drugi turniket na nogę, bo przez pierwszy przeciekała krew. Jak zobaczyli, iż stopa trzyma się adekwatnie tylko na kawałku mięśnia, to najpierw mieli pomysł, żeby ją od razu odciąć, bo zwisająca część nogi nie pomaga w podróży. Ale w końcu uznali, iż w nerwach mogą zrobić więcej złego niż dobrego.

Kiedy znowu ruszyliśmy, całkowicie opadłem z sił. Od dłuższego czasu krwawiłem z różnych ran. Osłabłem do tego stopnia, iż nie byłem w stanie się ruszyć, otworzyć oczu ani niczego powiedzieć. Został mi tylko słuch. Anglik niósł mnie na plecach. Nie wiem, skąd wziął na to siły po tych wszystkich wydarzeniach. Każdy kilometr pokonywaliśmy około godziny. Większość trasy wiodła przez teren naszpikowany minami przeciwpancernymi.

Najgorsza w tej podróży była dehydratacja, bo nie mieliśmy przy sobie wody. Suchość w ustach dodatkowo mnie osłabiała. Gdzieś na kilometr przed miejscem, w którym czekał na nas samochód, była rzeka. Poprosiłem medyków, żeby dali mi się z niej napić, przecież ona płynie, więc powinna być w miarę czysta. Nie zgodzili się. Może i słusznie, bo miałem w sobie już dość zarazków od otwartych ran. Ale nie rozumiem, dlaczego nie mieli przy sobie czegoś tak podstawowego jak tabletki do oczyszczania wody. Co gorsza, zamiast wody dali mi glukozę. Poczułem w ustach nieznośną słodycz. Od razu to wyplułem. Wtedy medyk włożył mi do ust tabletkę musującą. Wnętrze jamy ustnej było tak suche, iż tabletka choćby nie zaczęła musować. System ewakuacji i jakość medyków na Ukrainie bywają na bardzo różnym poziomie.

Do pierwszego szpitala, w Semeniwce, dotarłem trzynaście godzin po wypadku. Lekarz obejrzał mnie i powiedział, iż musi amputować mi rękę i nogę. Nie zgodziłem się.

Pojechaliśmy do Kijowa. To był świetny pomysł. Po pierwsze, na stacji benzynowej zjadłem hot doga i popiłem red bullem. A po drugie, w Kijowie uratowali mi rękę.

***

Pierwsze sześć operacji zrobili mi w Kijowie. Miałem otwartą ranę z wystającą kością, bo nie można było od razu tego amputować i zaszyć. Potem przewieźli mnie do Lwowa. Między kolejnymi operacjami znajomy Amerykanin załatwił mi miejsce w amerykańskiej jednostce rehabilitacyjnej w Niemczech. To bardzo dobry ośrodek, do którego przywozili na leczenie amerykańskich żołnierzy rannych w Afganistanie.

Musiałem tylko załatwić transport. Mieli mnie przewieźć polscy medycy. Ale kiedy po mnie przyjechali, to powiedzieli: „Słuchaj, ktoś z ukraińskiego rządu zadzwonił do Polski i ludzie z polskiego rządu stwierdzili, iż albo jedziesz do Wrocławia, albo zostajesz we Lwowie”. Odparłem, iż nie chcę wracać do Polski, bo złożyłem przysięgę w ukraińskiej armii i w niej walczyłem, a za to w kraju mogę iść do więzienia. Oni mnie przekonywali, iż już wszystko załatwili, łącznie z ubezpieczeniem, i mogę jechać.

W dniu, kiedy spotkałem się z polskimi medykami, we Lwowie robili mi podmiankę drenażu w nodze i lekarz naruszył nerw kulszowy. Ból był nie do opisania. Oni w ogóle nie wiedzieli, iż popełnili błąd. Wydawało im się, iż po prostu boli mnie po zabiegu. Dali mi kilka tabletek i powiedzieli, iż będę po nich spać osiem godzin, a ja po dwóch znowu błagałem o środki przeciwbólowe, bo myślałem, iż oszaleję. W takim stanie jechałem ze Lwowa do Wrocławia.

Jedyny plus Wrocławia był taki, iż dostałem znakomitego chirurga doktora Adama Domanasiewicza. Pielęgniarki też były super, oprócz tego, iż raz podały mi domięśniowo leki przeciwbólowe, które podaje się dożylnie. W sali było gorąco, a mnie momentalnie zrobiło się zimno. Zacząłem się trząść. Padaka o mało mnie nie zabiła.

Dużo pomogli mi moi amerykańscy przyjaciele. Chyba drugiego dnia po wypadku napisała do mnie znajoma Amerykanka z Dubaju, która udziela się w różnych organizacjach pomocowych działających na rzecz ochotników na Ukrainie, między innymi w Protect Volunteer. Zapytała, czy potrzebuję jakiejś pomocy. No pewnie, iż potrzebuję, bo trzeba myśleć o protezie. W ciągu trzech dni zebrała na tę protezę trzynaście tysięcy dolarów.

Oddzielną zbiórkę zrobili moi znajomi w Polsce. W ciągu trzech miesięcy udało im się zebrać, głównie między sobą, dziesięć tysięcy złotych. Pod wpisami promującymi tę zbiórkę na Facebooku czytałem komentarze w rodzaju: „Wyp******aj na Ukrainę, tam ci pomogą”. Wielu ludzi zaczęło mnie hejtować w kontekście Ukrainy. Kiedy w trakcie rehabilitacji przyjeżdżałem do Zielonej Góry, z której pochodzę, to dawni znajomi nie chcieli mi podawać ręki na ulicy. Dlatego do Polski nie mam zamiaru wracać. Dziś z Polską i moim rodzinnym miastem łączy mnie tyle, co piwo, które teraz piję. Chcę sobie ułożyć życie na Ukrainie.

A z wojną jeszcze nie skończyłem. Jestem w kontakcie z grupą operatorów dronów, która chce mnie przyjąć, kiedy tylko się przeszkolę. Więc się szkolę. Niedługo znowu będę tłukł ruskich – tylko w inny sposób.

Fragmenty pochodzą z książki „Psy na ruskich. Polacy walczący z Rosją w Ukrainie”, która została wydana przez Wydawnictwo Otwarte. Autorem książki jest Marcin Wyrwał.

Idź do oryginalnego materiału