Wychowałam się na mszy za ojczyznę i Marszu Niepodległości. Nie wstydzę się tego

gazeta.pl 5 dni temu
Zdjęcie: archiwum prywatne


Oto ja: polska patriotka, którą wychowały Marsze Niepodległości, msze za ojczyznę, pieśni patriotyczne. Nie, nie mam w domu kominiarki, nie rzucam kostką brukową i nie demoluję przystanków. Kocham za to swój kraj i marzę, iż kiedyś Marsz Niepodległości będzie po prostu manifestacją miłości do niego. 11 listopada w mojej rodzinie nigdy nie był zwykłym dniem. Chcę, żebyście przeczytali, jak wyglądał i dlaczego - także i teraz, gdy jestem dorosła - jest dla mnie ważny.
- Wstawaj, dziś 11 listopada! Wiem, iż nie idziesz do szkoły, ale zabieram cię na lekcję historii w terenie - słyszałam co roku w Święto Niepodległości w dzieciństwie. A iż mieszkaliśmy zaledwie 50 kilometrów od Warszawy, tata, nauczycieli historii z wiejskiej podstawówki, dobrze wiedział, jak to spożytkować. Jako dziecko wolałam pospać dłużej, pograć na komputerze, wiedziałam jednak, iż tego dnia mi nie odpuści. Nic dziwnego. To było dla niego ważne. Chciał, żeby jego dzieci znały historię. Gdy marudziłam, często słyszałam: "Ojczyzna wzywa!".


REKLAMA


Dziś wiem, iż to nie było dla niego zwyczajne wyjście z domu. Dopiero po latach zrozumiałam, co chciał mi pokazać. Patriotyzm to nie jest coś, z czym się rodzimy, ale coś, czego też trzeba się nauczyć, wyjść przed szereg i przede wszystkim się nie wstydzić. Dla niego nie liczyły się kierunki na politycznej scenie, ba, w zasadzie w jego opowieściach nigdy nie padły słowa jak "lewaki", "prawicowi", "libki", "konserwatyści". Czemu? Bo patriotą można być niezależnie od tego, na kogo się głosuje.


Zobacz wideo Marsz Niepodległości ruszył ulicami Warszawy


Godzina 12
11 listopada w naszej rodzinie miał swój stały rytm. Rozpoczynaliśmy go od mszy za ojczyznę, która w naszym kościele była zwykle o godzinie 12. Brały w niej udział poczty sztandarowe z lokalnych szkół (nie raz sama w nim byłam, a ojciec stał i patrzył na mnie z ogromną dumą). Chodziliśmy zawsze do jednego kościoła. Mszę odprawiał ten sam ksiądz, porównywany przez starszych mieszkańców do Jerzego Popiełuszki. Wielu pewnie myśli, iż słuchałam z ambony politycznej indoktrynacji. Tego nie było. Słyszałam natomiast nawoływanie ludzi do solidarności, czułam poczucie wspólnoty, zjednoczenia w tych samych ideałach.
Każde takie taka nabożeństwo kończyło się odśpiewaniem "Boże, coś Polskę". Pieśnią, którą Polacy śpiewali w niewoli narodowej do 1918 roku, podczas okupacji hitlerowskiej oraz w PRL-u i w czasie stanu wojennego w latach 80. XX w. Pieśnią, której historyczny ciężar czuję do dziś.


Fot. Marcin Stępień / Agencja Wyborcza.pl


Godzina 13
Po kościele zwykle jechaliśmy na cmentarz i zapalaliśmy znicz na grobie żołnierzy. Tata nie mógł odmówić sobie krótkiej pogawędki o naszej ziemi wyszkowskiej. Jest historykiem z wykształcenia, ale i z pasji. Zawsze jak z rękawa sypał anegdotami. W taki dzień jak ten dzięki nim i dzięki jego własnym wspomnieniom z okresu PRL-u miałam poczucie, iż naprawdę dotykam historii. To jednak nie był najbardziej podniosły moment tego dnia. Ten miał dopiero nadejść.
Godzina 14
Później, koło 14, zwykle ruszaliśmy do Warszawy. W samochodzie już był przygotowany pendrive z pieśniami patriotycznymi, które tego dnia leciały w tle. Pamiętam, jak po wejściu do samochodu tata od razu go podłączał, a z głośników jako pierwsza leciała "Szara piechota". Po kilku takich wyjazdach znałam już cały patriotyczny repertuar na pamięć. Do dziś 11 listopada ma dla mnie jedną playlistę.
jeżeli pozwalał czas, zajeżdżaliśmy na Powązki i modliliśmy się przy grobach zasłużonych Polaków. Później jechaliśmy zwykle na Grób Nieznanego Żołnierza. Tata zawsze powtarzał mi, iż nie ma drugiego tak ważnego miejsca na świecie i mówił, iż to obiekt pamięci narodowej w Polsce upamiętniający wszystkich bezimiennych bohaterów, którzy złożyli życie w ofierze w walce o wolność i niepodległość ojczyzny. W tym dniu odwiedzenie go miało szczególny charakter.


Wychowałam się na mszy za ojczyznę i Marszu Niepodległości. Nie wstydzę się tego Archiwum prywatne


Godzina 16
Punktem kulminacyjnym naszych rodzinnych obchodów 11 listopada był oczywiście Marsz Niepodległości. Z Grobu Nieznanego Żołnierza szliśmy pieszo na rondo Romana Dmowskiego, które jest punktem symbolicznym i centralnym dla stolicy. Od lat marsz tradycyjnie zaczyna się właśnie tam. Maszerowaliśmy z biało-czerwonymi flagami na ramieniu. Cała nasza czwórka: ja, mama, tata i moja młodsza siostra. Uczestnicy wydarzenia zawsze byli z różnych środowisk, mieli banery, głośno skandowali swoje hasła. Śpiewaliśmy hymn, wymachiwaliśmy flagą. Wtedy tata mało mówił, kazał mi obserwować i przekonywał, iż wszystko omówimy w drodze powrotnej do domu. Pamiętam jedno. Nie rozumiałam, dlaczego niektórzy ludzie wchodzą na przystanki albo stają na barierkach, dlaczego krzyczą tak głośno, dlaczego mają zasłonięte twarze. To wszystko małemu dzieciakowi kumulowało się w głowie i oprócz poczucia solidarności uczestników w pamięci mam również taki obraz. Tamte emocje niestety też.
W drodze do domu tata powiedział, iż nie jest mu łatwo, kiedy jego dzieci słyszą ksenofobiczne, rasistowskie i faszystowskie hasła i przede wszystkim wulgaryzmy odmieniane przez wszystkie przypadki. Zapewnił, iż nie o takiej wolności on ciągle nam opowiada, ale takie sytuacje powinny nam pokazać, iż choć jesteśmy Polakami, równocześnie bardzo się od siebie różnimy.
Lata mijają, nie skończyły się jednak kontrowersje związane z marszem. Nie skończyły się rasistowskie i nacjonalistyczne hasła, które pojawiały się zwłaszcza wśród osób formujących tzw. czarny blok. Czułam się politycznie samotna, bo przedstawiciele różnych ugrupowań nie chcieli w tym uczestniczyć. Miałam poczucie, iż wstydzili się być kojarzeni z tym wydarzeniem, wstydzili zachowania tych, którzy swój "patriotyzm" pokazywali dzięki wulgarnych gestów i zachowania. Dlaczego tak wielu wolało postawić kreskę też na ludziach takich ja, jak moja rodzina?
Tłumaczyłam sobie, iż nie mam wpływu na to, co dzieje się na Marszu Niepodległości. Przecież nie zdołam powstrzymać każdego, kto zacznie skandować kompromitujące hasła, ba!, choćby nie próbowałam. Tata przestrzegał, iż jako wolny obywatel powinnam zawsze odpowiadać za swoje działania i zaniechania. Po Marszu Niepodległości czułam, iż to nie są puste słowa, a to, co tam widziałam, było prawdziwą lekcją historii, o której rano mi mówił.


Wychowałam się na mszy za ojczyznę i Marszu Niepodległości. Nie wstydzę się tego Archiwum prywatne


11 listopada to mój dzień i nikt mi go nie odbierze
Gdy dziś o tym myślę, jestem mu wdzięczna za to, jak mnie wychował. Nie obchodzi mnie, jeżeli ktoś zwróci mi uwagę i powie, iż jestem prawicowa czy konserwatywna, bo idę w marszu. Uśmiechnę się i odpowiem, iż idę, bo jestem patriotką. Nie, nie jestem członkinią ONR, NOP albo Młodzieży Wszechpolskiej. Przekonanie, iż ojczyzna jest dobrem najwyższym, zaszczepił we mnie ojciec i harcerstwo, a nie polityczne partie, młodzieżówki czy pseudopatrioci z kostką brukową w dłoniach.
Chciałabym doczekać momentu w historii Polski, kiedy tacy ludzie jak ja będą mieli gwarancję, iż Marsz Niepodległości nie zostanie w żaden sposób wykorzystany politycznie. Że nie będziemy argumentem w politycznych przepychankach, iż my, maszerujący, nie będziemy stawiani na równi z chuliganami, określani jako zagrożenie.
Chciałabym, żeby w przyszłości moje dzieci wychowywały się w rodzinie, w której patriotyzm jest na pierwszym miejscu i aby były świadome swoich praw i obowiązków, niezależnie od władzy u steru. Chciałabym móc kiedyś pójść z nimi w marszu. Chciałabym, żebyśmy całą rodziną szli wtedy z podniesionymi głowami, bez oglądania się przez ramię, bez zatykania uszu na rasistowskie i ksenofobiczne hasła.


A czy wy, drodzy czytelnicy, macie podobnego wspomnienia z rodzinnych obchodów Narodowego Święta Niepodległości? Podzielcie się swoją opinią w komentarzu lub napiszcie do mnie maila: [email protected]. Wasze historie są dla mnie inspiracją. Zapewniam anonimowość.
Idź do oryginalnego materiału