Wydobyć z Rosjan świniopsa. Czy Europa powinna mieć swoje farmy trolli?

krytykapolityczna.pl 16 godzin temu

Na początek przeprowadźmy małą ankietę: ręka w górę, komu choć raz przeszło przez myśl, by walczyć z Rosją jej własną bronią dezinformacyjną. Wszystkim? Dziękuję za udział w badaniu. Przekonanie o konieczności zastosowania rosyjskich metod manipulowania społeczeństwami i destabilizowania rządów przeciwko społeczeństwu i rządowi rosyjskiemu nasuwa się samo. Takie próby są zresztą podejmowane. Ukraińcy regularnie prowadzą tego typu działania. W pierwszych dniach inwazji w Polsce popularne było przemycanie prawdziwych informacji o wojnie do rosyjskiej infosfery, na przykład w formie opinii o rosyjskich restauracjach i hotelach na Google Maps. Sam wystawiłem takich opinii koło setki. Oczywiście Google błyskawicznie je pousuwał, ale lubię myśleć, iż kogoś przekonałem.

Po wtargnięciu rosyjskich dronów w polską przestrzeń powietrzną (a także po późniejszych prowokacjach z udziałem rosyjskich myśliwców) wielu ekspertów ponownie postulowało zdecydowaną odpowiedź. Chodziło nie tylko o odczuwalne ukaranie odpowiedzialnych za wojnę rosyjskich elit, ale także o użycie na rosyjskich poddanych narzędzi z kremlowskiego kognitywnego przybornika, tyle iż przeciwko Putinowi.

Spróbujmy zatem wyobrazić sobie, jak taka operacja mogłaby wyglądać. A następnie rzućmy okiem na związane z nią zagrożenia.

Propagandysta, który przechytrzył Hitlera

Pewnej inspiracji możemy szukać w historii. W zeszłym roku ukraińsko-brytyjski autor Peter Pomerantsev wydał książkę pod tytułem Propagandysta, który przechytrzył Hitlera. Jak wygrać wojnę informacyjną (w Polsce wydaną w tym roku przez Krytykę Polityczną). Przypomniał w niej postać Seftona Delmera, jednego z twórców brytyjskiej operacji dezinformacyjnej, wymierzonej w nazistowskie Niemcy. Działający pod egidą brytyjskiego wywiadu Delmer robił to, co dziś nazwalibyśmy działaniami hybrydowymi. Wraz ze swoim zespołem stworzył szereg niemieckojęzycznych rozgłośni radiowych, które miały tworzyć wyłomy w murze propagandy Josepha Goebbelsa.

Jedną audycję przedstawiano jako głos zbuntowanych przeciwko „partyjnej klice” oficerów NSDAP. Nacisk kładziono na wbicie klina między niemieckie społeczeństwo a zdemoralizowanych i skorumpowanych nazistowskich partyjniaków. Inna udawała oficjalną hitlerowską rozgłośnię, przemycając informacje o niemieckich stratach i dezercji. By dodatkowo ją uwiarygodnić, posługiwano się danymi zebranymi przez brytyjski wywiad, co okazało się bardzo skuteczne. Kolejna audycja miała być rzekomo głosem niemieckich żołnierzy w okupowanej Norwegii. Jeszcze inna po prostu puszczała Niemcom zakazane piosenki.

Audycje Delmera były elementem większej kampanii „czarnej propagandy”, jaką Brytyjczycy stosowali wobec nazistów. Podobne rozgłośnie były, tak jak rosyjska propaganda robi to dziś, „targetowane” do różnych odbiorców na terytoriach okupowanych. Tylko na rynek francuski stworzono aż cztery różne stacje, kierowane a to do katolików, a to do socjalistów. Do tego dodajmy operacje takie jak rozrzucanie za niemieckimi liniami ulotek, w których nieistniejący niemiecki „doktor Dobrostan” informował żołnierzy, jak mogą łatwo wywołać u siebie różne choroby, by dać się zrotować z frontu.

Pomerantsev tworzy jasną paralelę między czasami drugiej wojny światowej i rosyjskiej agresji w Ukrainie. Duży nacisk kładzie na zrozumienie, czym żywi się propaganda. Wychowany w Niemczech Delmer rozumiał, iż nie wszyscy Niemcy są zatwardziałymi nazistami. Wiedział też, iż propaganda Goebbelsa odwołuje się do głęboko zakorzenionych emocji zwykłych ludzi. Na przykład strachu, poczucia krzywdy i osamotnienia. Że daje im poczucie wspólnoty, bycia częścią czegoś większego i doniosłego. Zamiast wzywać ich do rewolty przeciwko Hitlerowi i nazistowskiej ideologii, chciał „wydobyć z nich bydlę” (Schweinehund, dosłownie: świniopsa), które sprzeciwi się władzy z czysto egoistycznych pobudek.

To ważna lekcja także dla nas. W Polsce, z oczywistych względów, mało kogo da się przekonać do wielkich idei rosyjskiego imperializmu, duginowskiego eurazjatycznego mistycyzmu czy pansłowiańskich baśni. Najlepszym dowodem niech będzie to, iż rosyjski agitprop pompuje te narracje w naszą infosferę od lat i przez cały czas nie potrafi wyjść z nimi poza kanapowe partie i marginalne zakątki polskiego internetu.

Dlatego stosuje metodę okrężną. Zamiast mówić nam, iż Rosja jest wspaniała, robi nam coś w rodzaju incepcji. Umieszcza w naszych umysłach tezy, które nie są stricte prorosyjskie, ale które skłaniają nas do przyjmowania poglądów i podejmowania decyzji zbieżnych z rosyjskimi celami strategicznymi. Rosjanie wiedzą, jak się to robi, bo prace nad „zarządzaniem refleksyjnym” realizowane są tam już od lat 60. XX wieku. A za czasów Putina zostały wprost przyjęte jako kluczowy element rosyjskiej polityki zagranicznej.

By dotrzeć do milionów z nas, rosyjska propaganda odwołuje się do naszych emocji i lęków. Ponieważ lęki, na przykład o własne bezpieczeństwo, zatrudnienie czy stabilność finansową, są realne, łatwo na nich żerować. Kreml wydobywa z nas naszego świniopsa. Straszy nas chodliwą nad Wisłą utratą niepodległości (dziś nazywanej zastępczo suwerennością). Albo tożsamości religijnej, rasowej lub seksualnej. Albo eskalacją wojny, gospodarczym upadkiem, niemiecką hegemonią i unijnym „nowym zielonym totalitaryzmem”. Wyśmiewa instytucje naszego państwa i wszelkie autorytety. Nieważne, w którą z tych opowieści uwierzymy. Ważne, byśmy sami dopowiedzieli sobie, iż nasze egzystencjalne zagrożenia znajdują się w Warszawie, Brukseli, Berlinie, Davos czy Waszyngtonie. Ale na pewno nie w Moskwie.

Skierować rosyjskiego świniopsa przeciwko Kremlowi

Czy potrafilibyśmy podobnie skierować rosyjskiego świniopsa przeciwko Putinowi? Spróbujmy to sobie wyobrazić.

Zadanie jest trudne, ale do pewnego stopnia wykonalne. Reżim Putina, wbrew powszechnej opinii, nie przespał rewolucji internetowej. Przynajmniej od końca pierwszej dekady tego stulecia konsekwentnie zaciska kleszcze cenzury w sieci. Czy nam się to podoba, czy nie, dziś Rosja zbliża się do stworzenia wzorowanego na chińskim „suwerennego internetu”, niemal uniezależnionego od zachodniej infrastruktury. W Rosji nie działają Facebook i Instagram, mocno ograniczone są X i YouTube. Zamiast nich funkcjonują rosyjskie platformy VKontakte (ok. 92 mln użytkowników miesięcznie – ekwiwalent Facebooka) czy Odnoklassniki (ok. 45 milionów – zbliżony do właśnie powracającej do polskiej sieci Naszej Klasy). Wielkim zasięgiem cieszy się Telegram (ok. 120 milionów użytkowników), na którym swoje operacje regularnie przeprowadzają Ukraińcy.

VKontakte i Odnoklassniki są kontrolowane przez Federalną Służba ds. Nadzoru w Sferze Łączności, Technologii Informacyjnych i Komunikacji Masowej, powszechnie zwaną Roskomnadzorem. Rosyjskie władze, które w odróżnieniu od zachodnich platform nie kierują się tylko żądzą zysku, mają dostęp do informacji o użytkownikach i mogą wedle uznania cenzurować treści lub banować konta. I robią to cały czas.

Czy dałoby się stworzyć własną farmę fałszywych blogów, które przez długie miesiące budowałyby swoją wiarygodność, łapiąc miliony fanów? Takie konta brałyby udział w dyskusjach na tematy niepolityczne, okazjonalnie wplatając w nie pożądane przez nas narracje. Na przykład, idąc tropem Seftona Delmera, można wyobrazić sobie blogi kulinarne, które co jakiś czas wspominałyby o bawiących się w drogich restauracjach oficjelach partii Jedna Rosja czy synach putinowskich oligarchów. A może blogi modowe, przedstawiające piękne i bogate córki moskiewskiej elity, radzące z poważną miną, jak ściągać z zagranicy bajecznie drogie kosmetyki w realiach objętej sankcjami gospodarki? Niech odbiorcy sami dopowiedzą sobie resztę – na przykład dlaczego owi zajadający się truflami synowie nie są w okopach. I czy aby na pewno bizantyjsko bogata putinowska elita działa na rzecz wielkości Rosji, czy może właśnie ją rozkrada i doprowadza do ruiny.

Albo inaczej: tworzyć setki kont na VK, dołączać do lokalnych grup i tam brać udział w dyskusjach na lokalne tematy. I mimochodem podawać informacje o wracających z Donbasu cynkowych trumnach czy grasujących po mieście zdemobilizowanych sołdatach. Z takim działaniem regularnie mamy do czynienia w Polsce. Informacja o ukraińskim przestępcy pojawia się na raz w kilkudziesięciu grupach w całym kraju, wszędzie przedstawiana jakby do zdarzenia doszło w naszym mieście. Nie ma powodów, by uważać, iż Rosjanie nie byliby podatni na taką samą manipulację.

Albo ostrzej: wywołać wybuch paniki, takiej, jaką rosyjskie boty cały czas generują w zachodnich infosferach. Rosja jest wielka, więc zaatakowalibyśmy lokalnie, na przykład w przyfrontowy Rostów nad Donem. Potrzebowalibyśmy setek numerów telefonów, na które założylibyśmy setki kont, które na raz zarzuciłyby mieszkańców spreparowanym przekazem. Konta te należałoby traktować jako jednorazowe, gdyż prawdopodobnie zostałyby gwałtownie usunięte przez Roskomnadzor. Przekaz musiałby więc wywołać odpowiednie emocje w krótkim czasie. Można założyć, iż dobrze sprzedałaby się nagonka na „czurków” (pogardliwe określenie mieszkańców Kaukazu), co przy okazji przyczyniłoby się do wewnętrznej destabilizacji Rosji na tle etnicznym. Nowe konta oczywiście byłyby już w zanadrzu do kolejnej operacji.

A skoro już działamy lokalnie, można uciec się do staromodnych metod i stworzyć rosyjskojęzyczną stację radiową, dedykowaną mieszkańcom Obwodu Królewieckiego. Nadajniki odbieranego na wielu rosyjskich telefonach sygnału FM z Elbląga, Braniewa czy litewskiej Kłajpedy pokrywają swoim zasięgiem Królewiec. A może w ogóle stworzyć rosyjskojęzyczne portale pseudoinformacyjne, które uwiarygadniałyby pompowane na Telegramie narracje?

W wersji hardcorowej można pomyśleć o kolportowaniu w runecie teorii spiskowych analogicznych do tych, jakie Rosjanie kolportują tutaj, tyle iż obwiniających o wszystko Putina i jego partię. W świecie spisków nie byłoby ograniczeń. Putin mógłby być więc amerykańskim agentem, potajemnie niszczącym Rosję. Albo Żydem realizującym projekt Nowej Chazarii. Może wręcz Ukraińcem? A może w ogóle nie żyje i zastępuje go chodzący na pasku globalistów sobowtór, który wywołał wojnę z nienawiści do Słowian? Może Jewgienij Prigożyn próbował to ujawnić i dlatego musiał zginąć? Skoro na Zachodzie szczepionki mają być robione z abortowanych płodów, to czemu rosyjskie konserwy nie miałyby być robione z zabitych żołnierzy?

(Co najmniej) trzy zagrożenia

Wszystko to brzmi fajnie i zabawnie, szczególnie gdy przypomnieć sobie, iż polskie państwo robi w kwestii rosyjskiej dezinformacji zdecydowanie zbyt mało. Pokusa, by Polska (bo takie operacje musiałyby być przeprowadzane pod egidą i z użyciem zasobów państwa) po delmerowsku walnęła Rosjan po głowie ich własną maczugą, jest zrozumiała. Tyle iż wiążą się z nią przynajmniej trzy zagrożenia.

Pierwsza jest kwestia etyczna. Ciężko wyobrazić sobie, by polska opinia publiczna przyjęła z aprobatą szczucie białych Rosjan na niebiałych mieszkańców Kaukazu i inne narracje, które mogłyby doprowadzić do wybuchu niekontrolowanej przemocy. W czwartym roku wojny w Ukrainie może to brzmieć nieco górnolotnie i naiwnie, ale my naprawdę nie powinniśmy być tacy jak Rosjanie. Ten aspekt ograniczałby nam potencjalne pole manewru. Pewnych narracji po prostu nie powinniśmy używać. Pozostaje też pytanie, czy zwalczanie dezinformacji dezinformacją nie powoduje tylko… więcej dezinformacji. I czy prawdziwy konflikt nie toczy się między podważającą istnienie obiektywnej prawdy i siejącą chaos Rosją a Zachodem, który przynajmniej próbuje tak nie działać.

Po drugie, te narracje mogą się wymknąć spod kontroli i spowodować skutek odwrotny do zamierzonego. Coś podobnego spotkało Seftona Delmera. Jak wspominał, być może nieco na wyrost, jego narracje przeciwstawiające dobrych chłopaków z Wehrmachtu złym partyjniakom z NSDAP ułatwiły zbudowanie powojennego mitu „Niemców, którzy nie wiedzieli”. Jak mogłoby to wyglądać w przypadku Rosji? Trudno nie zauważyć, iż podobny klin między wojsko a władzę w 2023 roku wbijali Jewgienij Prigożyn, Igor Girkin i szereg rosyjskich blogerów. Problem w tym, iż nikt z nich nie przeciwstawiał się wojnie. Raczej krytykowali Kreml za korupcję, która uniemożliwia skuteczne jej prowadzenie. Możemy wyobrazić sobie, iż nasza hipotetyczna operacja wpływu zaowocowałaby wzrostem nastrojów, które sprowadzić można do „zróbmy to jak trzeba, uderzmy atomem w Kijów”.

Po trzecie wreszcie, to miecz obosieczny. Jak już wspomniałem, tego typu operacja musiałaby działać pod parasolem państwa. Możemy wyobrazić sobie polską farmę trolli, normalnie pracującą na etacie w MSZ tak jak „trolle Prigożyna” w jego Internet Research Agency w Petersburgu. Pytanie tylko, czy tak wyszkolona i wyekwipowana jednostka nie mogłaby zostać użyta przeciwko polskiemu społeczeństwu. Bo dezinformacja to nie tylko domena Rosjan.

Wiele technik jest starych jak świat. Jak wiemy, Brytyjczycy świetnie sobie z nią radzili osiemdziesiąt lat temu. W 2003 roku Amerykanie okłamali świat, by uzasadnić inwazję na Irak. W polskiej sieci przynajmniej od dziesięciu lat funkcjonują siatki trolli pracujących dla tej czy owej partii politycznej. Polski X już przypomina ściek, w którym pomówienia, kalumnie i nagonki muszą niemal ustawiać się w kolejce po naszą uwagę. Politycy wszystkich partii (najczęściej PiS i Konfederacji) regularnie posługują się dezinformacją. Sam pisałem kiedyś, iż język Jarosława Kaczyńskiego dawno stracił funkcję informującą i jego jedynym celem jest skłonić odbiorców do określonych zachowań. Teraz wyobraźmy sobie, iż w środek tego wszystkiego wrzucamy granat w postaci działającej na polityczne zamówienie komórki, która zajmowałaby się dezinformowaniem zawodowo. Nie potrzeba wielkiej fantazji, by zobaczyć, jak po zmianie władzy zmieni się także wektor jej działania. A wtedy może być jeszcze gorzej niż teraz.

Zatem wszelkie działania w tej materii wymagałyby niezwykłej ostrożności, spokojnego planowania, przewidywania daleko idących konsekwencji i bardzo starannie zaprojektowanego prawa. A także ponadpartyjnej zgody, iż nigdy nie użylibyśmy tego typu narzędzia przeciwko własnym obywatelom. Obawiam się, iż o to ostatnie byłoby w Polsce najtrudniej.

Idź do oryginalnego materiału