Dominik „Doniu” Grabowski: A ja przyznam, iż wszedłem w ten projekt, bo mam wobec Tomka swoisty dług wdzięczności. Kiedyś obiecałem sobie, iż pomagać innym będę na swoich zasadach, to znaczy, mimo szczerych chęci, nie uczestnicząc w dziesiątkach koncertów charytatywnych i nie odpowiadając na apele wszystkich tych, którzy wysyłają wiadomości z prośbami za pośrednictwem portali społecznościowych, ale wspierając kogoś, kto chce sobie sam pomóc. Tomek ma na siebie pomysł, chce się rozwijać, pracować, jest zaangażowany, aktywny. Spełnia się w sporcie, jest otwarty na ludzi, ma pasję. Podoba mi się to. I tak naprawdę to żałuję, iż tak długo zwlekaliśmy z realizacją tego projektu.
Dla nas obu ta książka jest formą rozliczenia z przeszłością, zamykamy w ten sposób pewien okres w naszym życiu i porządkujemy niektóre kwestie.
Ale na tę książkę patrzę jeszcze inaczej. To dowód na to, iż cywile i wojskowi mogą ze sobą współpracować. To również sygnał, iż ludzie kreatywni, w armii czy w przedsiębiorstwach, tam gdzie buduje się zespoły, są niezwykle potrzebni: nadają inną optykę, potrafią integrować zespół, wprowadzają nietypowe rozwiązania bieżących problemów. Dzięki kreatywności powstają innowacje i następuje rozwój.
St. sierż. Tomasz Rożniatowski (z prawej) i muzyk Dominik „Doniu” Grabowski.
Czy dobrze zrozumiałam, to Tomek był inicjatorem napisania tej książki?
Tomasz: Niemal trzy lata temu, gdy przed galą sportów walki wykonywaliśmy nasz utwór „Walkę mamy we krwi”, powiedziałem Dominikowi, iż wyglądamy jak dwóch weteranów – weteran misji i weteran sceny – i iż to brzmi jak zalążek fajnej historii. Kilka tygodni później ta luźna uwaga przerodziła się w pomysł: napiszmy książkę.
W książce wracacie do traumatycznych wspomnień. Tomku, opowiadasz m.in. o trudnym dzieciństwie, śmierci rodziców i misji w Afganistanie, gdzie otarłeś się o śmierć. Mówisz o wypadku, w wyniku którego straciłeś rękę, o problemach z uzależnieniem od alkoholu. Dominiku, Ty z kolei opowiadasz o tragicznym wypadku samochodowym, do którego doszło w drodze na jeden z koncertów. Mówisz o wypaleniu zawodowym, problemach zdrowotnych, nadużywaniu leków. interesująca jestem, czy ta szczera rozmowa z czytelnikiem dużo Was kosztowała?
Tomek: Bardzo dużo. Praca nad książką była jak wehikuł czasu, bo przenosiłem się do bardzo trudnych chwil w moim życiu i do bardzo bolesnych wspomnień. Niekiedy ładunek emocjonalny tych przeżyć był tak duży, iż musiałem pauzować, przetrawić to, złapać oddech. Nie będę ukrywał, iż była to dla mnie bardzo kosztowna podróż w czasie. Może to jakaś forma terapii i uporania się z bólem. Wylewam swoje uczucia na papier, by sobie z nimi poradzić. Wiem też, iż to, co ja przeżyłem, trafia do ludzi. Każdy ma jakiś swój „prywatny Afganistan”, jakieś trudne wspomnienia, traumy z przeszłości. U mnie to strata bliskich i utrata ręki, dla innych to wypadek samochodowy, śmierć kogoś bliskiego. Ważne jest to, by na kanwie tych przeżyć budować pozytywny przekaz.
Doniu: Pisanie o emocjach nigdy nie jest łatwe. Zwłaszcza gdy wraca się do chwil, które ścigają człowieka choćby po latach. Nie ze wszystkim jeszcze się uporałem, więc nie było to do końca komfortowe. No ale o to nam właśnie chodziło. Wyszliśmy ze strefy komfortu i pokazujemy ludziom nasze przeżycia, by skorzystali z nich na własny sposób. Nie mogę porównywać swoich życiowych doświadczeń z doświadczeniami Tomka, jednak dzięki temu wiele osób może odnaleźć w nich siebie.
Spotkanie autorskie Tomasza Rożniatowskiego, weterana, i „Donia”, rapera, promujące książkę „Walkę mamy we krwi”.
Opowiadacie historie, które ze sobą korespondują. W jednym i w drugim przypadku jest to wypadek, problemy zdrowotne, uzależnienia, a w końcu i rehabilitacja przez sport. Dużo tych podobieństw.
Tomek: W książce na przemian dzielimy się różnymi historiami, które idą ze sobą w parze. To celowy zabieg stylistyczny, a nie sztuczne kreowanie wydarzeń na potrzeby publikacji. choćby w Hollywood by tego lepiej nie wymyślili, bo życie pisze najlepsze scenariusze. Mimo iż dzieli nas parę lat, to mamy bardzo podobne przeżycia, podobnie patrzymy na świat i podobne rzeczy dają nam radość.
Doniu: Celowo przyjęliśmy taką konstrukcję książki, bo z jednej strony dało nam to euforia przy jej tworzeniu, a z drugiej mamy wrażenie, iż w ten sposób nie zmęczymy czytelnika (śmiech). Przyjęty przez nas koncept jest dość uniwersalny, bo przecież każdy dorasta, wchodzi kiedyś na rynek pracy, osiąga mniejsze lub większe sukcesy, każdy doświadcza też trudnych przeżyć czy momentów przestoju. W życiu nie ma tylko tendencji wznoszącej i o tym chcemy jasno powiedzieć. Umiejętność upadania i podnoszenia się po upadku towarzyszy nam od najmłodszych lat do później starości.
Wzlot, upadek i powrót. To podtytuł książki i jednocześnie tytuł Waszego nowego singla, który ją promuje. Co sprawiło, iż Wy po różnego rodzaju porażkach ostatecznie się podnieśliście?
Doniu: Kluczowym momentem w życiu niemal każdego mężczyzny jest założenie rodziny. W moim przypadku zadziałało to jak balsam. Żona zasugerowała mi, iż powinienem poprosić o pomoc lekarzy i skorzystać z terapii. To był dla mnie punkt zwrotny. Mówimy nie o jednej chwili, ale o procesie, który w moim przypadku trwał kilka lat. Z innej perspektywy spojrzałem na swoje działania artystyczne, pracę, środowisko, w którym funkcjonuję. Zająłem się samorozwojem, edukacją, rozwinąłem biznes. Bardzo w tym wszystkim pomógł mi także sport.
Tomek: W bagno wchodziłem powoli, ale skutecznie. Coraz więcej piłem, zupełnie się zaniedbałem i pogubiłem. Przebudzenie przyszło w 2012 roku, kiedy podczas meczu Gortat Team vs Wojsko Polskie doznałem kontuzji. Przeżyłem wówczas coś więcej niż tylko upadek fizyczny. Byłem na dnie, uzależniony od alkoholu, z wagą 117 kg! Moje problemy były jak kula śnieżna, która toczyła się zmiatając wszystko po drodze. Rękę do mnie wyciągnął Mariusz Korner, również weteran misji. To m.in. on namówił mnie na terapię w Wojskowym Instytucie Medycznym w Warszawie. Pomogło. Zacząłem dbać o dietę, ruch, korzystałem z pomocy lekarzy i psychologów. Wróciłem do sportu i to odbiło mnie od życiowego dna. Obiecałem sobie wtedy, iż już żadnej szansy w życiu nie zmarnuję, a każde potknięcie i tak przekuję w sukces.
Dużo uwagi w książce skupiacie właśnie na sporcie, ale jednocześnie mówicie, iż Waszym celem nie było to, by każdy po lekturze założył buty biegowe i przebiegł półmaraton. Dominiku, Ty jednak nie tylko zrobiłeś półmaraton, ale także maratony oraz brałeś udział w triatlonach.
Doniu: Chcieliśmy pokazać, iż sport zmienia bardzo dużo. Ilekroć czytam publikacje, które podsuwa mi żona albo jej środowisko medyczne, tyle razy przekonuję się o tym, iż najlepszą profilaktyką jest ruch, zdrowa dieta i świadomość tego, co się dzieje z naszym organizmem, kiedy uprawiamy sport. To nie musi być bieganie, to może być pływanie, nordic walking, jeżdżenie na rowerze. Byle nie brydż, przy którym się siedzi przy stole i podnosi szklaneczkę z whisky (śmiech).
Wiem, iż sport to nie jest lek na całe zło, ale jest to na pewno lek na wiele bolączek, które nas dzisiaj trapią. Nie chcę tutaj moralizować i nakłaniać wszystkich do morsowania czy biegania, ale uważam, iż każda aktywność jest ważna. Dla mnie i dla Tomka sport był absolutnym game changerem. Podobnych historii jest dużo. Na przykład matka chrzestna mojej córki miała problemy z kolanem i groziła jej operacja. Szefowa prężnego działu dużej stacji telewizyjnej, ze sporą nadwagą, w czasie pandemii wyprowadziła się do małego miasta i zaczęła… spacerować. Zmieniła styl życia, zwolniła, zajęła się sobą, odkryła nowe możliwości. Z czasem do spacerów doszedł trucht. Waga spadła, a ona jest dziś zadowoloną z życia pięćdziesięciolatką.
Brakłoby czasu, gdybym chciała wymienić wszystkie dyscypliny, których podejmował się Tomek. Już po wypadku nauczyłeś się nurkować, byłeś na Spitsbergenie, brałeś udział w międzynarodowym rajdzie rowerowym, wystartowałeś też w Mistrzostwach Europy w Para Taekwondo. Grałeś w futbol, siatkówkę. Dwukrotnie reprezentowałeś nasz kraj podczas igrzysk weteranów poszkodowanych Invictus Games. A w 2024 roku stanąłeś do kwalifikacji do igrzysk olimpijskich w Paryżu.
Tomasz: Sport nauczył mnie dyscypliny, motywacji i cierpliwości. Zawsze dawał mi poczucie, iż mimo niepełnosprawności można być sprawnym. Podejmowałem kolejne wyzwania z wielką radością, ciekawością, nie bałem się niczego. Z grubaska, którym byłem kilka lat temu, stałem się sportowcem, zawodnikiem, który wziął udział w turnieju kwalifikacyjnym do igrzysk olimpijskich. Mama przed śmiercią powiedziała, żebym spełniał marzenia i właśnie teraz to robię.
Skąd dziś czerpiecie motywację?
Doniu: Zwykle mężczyźni stawiają sobie coraz to nowsze wyzwania i trudniejsze do osiągnięcia cele. Biegają maratony, ścigają się po górach, przemierzają dno Wielkiego Jeziora Słonego w Stanach Zjednoczonych. Ale nie ja. To nie jest moja droga, bo ja chcę robić formę na lata, nie na lato. Chcę pozostać w dobrej kondycji psychofizycznej jak najdłużej i w wieku 60 lat też przebiec kilkanaście kilometrów i być aktywnym na fajnym poziomie.
Motywują mnie takie projekty jak ten, o którym rozmawiamy. Robię to dla przyjemności, odrywa mnie to od codzienności i bieżącej pracy. Daje mi to satysfakcję i radość, bo mam poczucie, iż ta książka może jeszcze spowodować wiele dobrych rzeczy. Być może uda się nam zorganizować warsztaty dla młodzieży, może będziemy się spotykać z ludźmi, którzy mają problemy z uzależnieniami. Dużo się dzieje. Książka miała premierę kilka dni temu, niedawno też wyszedł e-book, zbieramy środki na wydanie audiobooka.
Tomasz: Dziś najbardziej motywuje mnie mój pięcioletni syn Gustaw. Mam nadzieję, iż kiedyś razem będziemy uprawiać sport, a jemu da to taką samą satysfakcję jak mnie. Mam dużo jeszcze pomysłów, jeżeli chodzi o sportowe wyzwania. Pewne jest jedno: nie zarzucę aktywności nigdy, bo wiem, ile jej zawdzięczam.
Książkę „Walkę mamy we krwi” można kupić pod adresem https://walkemamywekrwi.pl.