Zasadzka

bezkamuflazu.pl 2 tygodni temu

Dziś będzie nieco lżej (choć nie do końca…), a post ów dedykuję przede wszystkim nowym Czytelnikom, którzy pojawili się tu w ostatnim czasie. Poniżej fragment powieści pt.: „Międzyrzecze. Cena przetrwania”. Wydałem tę książkę w 2019 roku i do głowy mi wówczas nie przyszło, jak bardzo antycypuję przyszłość. Z tą różnicą, iż u mnie wojna toczy się między rosją a Polską, nie Ukrainą. Ale ów wymyślony konflikt (założyłem, iż rozgrywa się w 2021 roku) z dużym podobieństwem przebiega tak, jak rzeczywiste rosyjsko-ukraińskie zmagania.

Polecam lekturę wpisu, z nadzieją, iż skłoni Was do sięgnięcia po całą powieść. Informacje o tym, gdzie i jak ją nabyć znajdziecie pod tekstem.

Tam też zamieszczam przyciski „wsparciowe”, wszak piszę – także książki! – w istotnej mierze dzięki Wam, Waszym „kawom” i subskrypcjom. Z góry dziękuję za dokonane i kolejne wpłaty! No i do sedna.

—–

Okolice Świdnika, rejon natarcia 2 Gwardyjskiej Dywizji Zmechanizowanej, 28 lipca, środa

Odstrzelona wieża T-72 leżała do górny dnem, kilkanaście metrów od zakopanego w ziemi podwozia. Wokół walały się kostki reaktywnego pancerza, łuski wystrzelonych pocisków, wyrzucone siłą podmuchu elementy wyposażenia czołgu. Były też dwa ciała – nadpalone, poskręcane i zdekompletowane. Jednemu z czołgistów brakowało głowy. Wnętrzności wylewały się przez otwór w szyi, gęsto obsadzony rojem much. Nogi drugiego z trupów kończyły się wraz z udami. Tego Polaka ogień usmażył aż do piersi, zwęglone kikuty nie wyglądały tak strasznie. Za to twarz żołnierza…

Władimir Sokołow splunął z obrzydzenia. Z pustego oczodołu wyleciał właśnie insekt, inne dobierały się do resztek zawartości drugiego oka. Wysoka temperatura nie tylko zniszczyła narząd wzroku – strawiła też włosy i w kilku miejscach skórę głowy, odsłaniając fragmenty czaszki.

Pułkownik pochylił się nad poległym i dotknął palcami jego nadpalonego kombinezonu.

– Takie samo gówno jak nasze – szepnął pod nosem. Polscy czołgiści – podobnie jak rosyjscy pancerniacy – wciąż nie doczekali się trudnopalnych mundurów. W trzecim dziesięcioleciu XXI wieku, gdy w armiach używano już tylu technologicznych cacek, było to trudnym do zrozumienia faktem. Pułkownik westchnął. „Z drugiej strony…” – pomyślał – „…nawet najlepszy materiał by was nie uratował”. Rozlane plamy stopionego piasku jasno wskazywały, iż w tym miejscu niedawno rozpętało się prawdziwe piekło. – Mieli, co chcieli – skwitował swoje rozważania Sokołow.

Zaczęli Polacy. Rosjanin musiał przyznać, iż wróg był świetnie wstrzelany w szosę, którą przemieszczał się jego batalion zmechanizowany. Przeciwnik zajął trzy pobliskie wzgórza, ustawiając na nich zamaskowane czołgi. To one zagrzmiały jako pierwsze. Na rozkaz Sokołowa ostrzeliwane transportery usiłowały rozpełznąć się na boki. ale gdy tylko kilka pierwszych BTR-ów zjechało na pola, dwa z nich niemal dosłownie utonęły w grząskim, zalanym wcześniej gruncie. Trzy maszyny jakoś zdołały wrócić na utwardzoną jezdnię. Na próżno – dwie z nich niedługo trafiły pociski z czołgowych armat Polaków.

Pułkownik początkowo spanikował. Zwłaszcza gdy do walki włączyły się ekipy wyrzutni przeciwpancernych, rozmieszone kilkaset metrów od drogi. Z lewej i prawej przyleciały rakiety, niszcząc kilka kolejnych wozów. Sokołow rozkazał piechocie opuścić transportery. Intencje miał dobre, pojazdy bowiem były jak trumny. Wtedy jednak do akcji weszły kolejne sekcje ogniowe wroga. Kępy wysokiej trawy – całkiem nieźle widoczne z szosy – okazały się stanowiskami karabinów maszynowych i moździerzy. Polacy cięli po podwładnych pułkownika przez dobre dwie minuty. Ten wreszcie zarządził odwrót, co oznaczało przepychanie się między uszkodzonymi i zniszczonymi transporterami.

Sokołow nie zamierzał odpuszczać. I wróciła mu zimna krew. Jego żołnierze mieli na wyposażeniu Kornety – zestawy przeciwpancerne nie gorsze od posiadanych przez Polaków Spike’ów. W zamieszaniu, które powstało na drodze, nieprzyjaciel przeoczył operatorów, którzy pędem rozstawili przenośne zestawy. Oba zagrzmiały niemal jednocześnie i dwie rakiety pomknęły w stronę czołgów. Kornety nie pudłowały – oba polskie T-72 zamilkły. Trzeci już wcześniej wyłączył się z walki, co pułkownik zarejestrował mimo potężnej dawki innych bodźców. Uznał wtedy, iż ten przeciwnik nie stanowi już zagrożenia. Najpewniej miał kłopoty z armatą, tak dalece wysłużoną, iż po kilku strzałach często odmawiała posłuszeństwa. Wywiad wojskowy informował o tym w specjalnym biuletynie, rozesłanym do jednostek liniowych tuż przed inwazją.

Odwrót, choć początkowo chaotyczny, gwałtownie nabrał cech zorganizowanego. Batalion Sokołowa był w końcu elitą rosyjskiej armii. Nie przekładało się to jakoś szczególnie na wyposażenie, ale na dyscyplinę i profesjonalizm – owszem. Wycofujące się wozy coraz skuteczniej odgryzały się Polakom. 30-milimetrowe armaty gasiły stanowiska jedno po drugim. Nie próżnowali również strzelcy. Ci jednak bardziej skupiali się na ewakuacji rannych kolegów.

Dziewięć minut po pierwszej salwie Rosjanie wyszli spod ognia. I z miejsca dostali cios w plecy. Niczym duchy pojawiły się za nimi cztery Rosomaki, niszcząc kilkanaście ciężarówek z amunicją i zaopatrzeniem. A potem przecięły szosę i pomknęły w las, sobie tylko znaną ścieżką. Za ostatnią z maszyn pofrunął Kornet, znów zaliczając bezbłędne trafienie. Rakieta przebiła tylny właz i rozniosła eksplozją wnętrze polskiego transportera. Makabryczny widok resztek ciał załogi i desantu nie ukoił emocji pułkownika. Był wściekły i z ogromną niecierpliwością oczekiwał na lotnicze wsparcie, wywołane kilka minut wcześniej. „Polacy wciąż wodzą nas za nos!” – Sokołow myślał o nieprzyjacielu z mieszaniną nienawiści i podziwu. „Oszukali nasz wywiad, dymają nasze rozpoznanie. Teren miał być czysty, a ja wpadłem w zasadzkę, jakby to był Afganistan sprzed czterdziestu lat!”

Samoloty operujące z bazy w białoruskich Baranowiczach przyleciały na bardzo niskim pułapie. Obładowane rakietami szturmowe Su-25 zjawiły się bez myśliwskiej osłony. To akurat pułkownika nie zdziwiło. Był w Polsce już czwartą dobę, a tylko raz oglądał pojedynczy F-16, gwałtownie zresztą strącony przez rosyjską maszynę. Niska aktywność lotnictwa nieprzyjaciela dawała Rosjanom duży komfort, pozwalała też na zalecane przez dowództwo oszczędności. A przecież myśliwce były wyjątkowo paliwożerne…

Samo wspomnienie tego rozkazu kłuło w dumne serce Władimira Sokołowa. Rosja, śpiący na złożach ropy największy kraj świata, z trzecią co do wielkości armią, zmuszała swoich żołnierzy do powściągliwego używania środków bojowych i paliw. „Musi być z nami naprawdę źle…” – stwierdził pułkownik, gdy dowódca dywizji poinformował go o „wytycznych materiałowych”.

Suchoje przeorały teren, na którym Polacy urządzili zasadzkę – nikt tam nie miał prawa przeżyć. Gdy szturmowce odleciały, Sokołow – na burcie pierwszego wozu – wrócił w miejsce potyczki. Potem, ze wzgórza, gdzie Polacy ustawili jeden ze swoich czołgów, przyjrzał się pobojowisku.

Źle to wyglądało.

Wciąż stał w tym samym miejscu, słuchając raportu zastępcy. Informacja o utraconych bezpowrotnie jedenastu transporterach niespecjalnie go zmartwiła. Na stacji kolejowej w Brześciu na własne oczy widział całe eszelony zapasowych wozów, których liczba pozwoliłaby na odtworzenie co najmniej kilku takich batalionów, jak jego. Co interesujące – Sokołow przypomniał sobie swoje zdziwienie – dworca i cennych zapasów nie ochraniały żadne oddziały przeciwlotników. Żadna, choćby najmniejsza wyrzutnia czy armata. Dowództwo sił inwazyjnych najwyraźniej uznało, iż Polacy nie przeprowadzą ataku na białoruskie terytorium. Na teren innego kraju, z którym Rzeczpospolita przecież nie walczyła. „Innego kraju…” – pułkownik zadrwił w duchu, przypominając sobie wyjaśnienia komendanta stacji, zestawione z obrazkiem wygiętego w służalczej postawie prezydenta Białorusi. Zaraz jednak spoważniał. Sprzęt sprzętem, ale z ludźmi było już znacznie gorzej – stracił ich czterdziestu sześciu, od początku wojny pięćdziesięciu trzech. Miał siedemdziesięciu rannych, w większości na tyle ciężko, iż ich powrót do walki w najbliższych tygodniach nie był możliwy. „Niemal czwarta część stanu wyjściowego” – przełknął głośno ślinę.

Raz jeszcze spojrzał na zabitego czołgistę. Miał ochotę kopnąć w zwęglone kikuty Polaka. Z trudem się powstrzymał, splunął jednak na trupa.

– Towarzyszu pułkowniku – usłyszał głos jednego z poruczników. Odwrócił się w stronę młodego oficera. – Proszę spojrzeć – mówił tamten, wskazując ręką na wytyczoną pośród zalanych pól ścieżkę, wyłożoną wąskimi betonowymi płytami. – Tędy się poruszali. – Chłopak miał na myśli Polaków, którzy użyteczną dotąd ziemię zmienili w bagno, tylko po to, by narobić im kłopotów.

Ścieżka prowadziła do wsi, nad którą górował czerwony, ceglany kościół. Bito w nim w dzwon, na co Sokołow zareagował zmarszczeniem brwi.

– Ilu ludzi masz w plutonie? – spytał porucznika.

– Dwudziestu – zameldował oficer.

– Zbierz ich i za mną – rozkazał pułkownik, zakładając na głowę hełm. – Przejdziemy się na spacer – dodał, patrząc w stronę świątyni.

—–

I co, czyta się? Pomożecie w dalszym tworzeniu kolejnych treści, także książek?

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Osoby zainteresowane nabyciem „Międzyrzecza…”, w wersji z autografem, oraz kilku innych moich pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

Książka jest również do nabycia w sklepie internetowym Wydawcy.

Nz. Zniszczony rosyjski czołg. Zdjęcie ilustracyjne/fot. własne

Idź do oryginalnego materiału