Zginęli w Paryżu, a ja ich sprowadzę do domu. Obiecałam to prababci

opolska360.pl 2 godzin temu

Pierwszy raz na tej mogile zastałam dosłownie śmietnik, połamany krzyż, chwasty i puste znicze – zaczyna opowiadać 21–letnia Aleksandra Puchalska z Galewic spod Wielunia.

– Kiedy pytałam młodszych, kto tam jest pochowany, nie mieli zielonego pojęcia. Bo nie ma żadnej tablicy z nazwiskami ofiar. Żadnego upamiętnienia tego, jak zostali przez Rosjan w 1945 roku zamordowani.

Zanim odnalazła zaniedbaną zbiorową mogiłę, odbijała się kolejno od drzwi różnych instytucji. Lekceważono, wówczas jeszcze nastolatkę, upierającą się, żeby odnaleźć i upamiętnić miejsce pochówku krewnych, o których tak często słyszała od swojej prababci.

Aleksandra Puchalska rozpoczęła poszukiwania

– Pisałam do Urzędu Wojewódzkiego w Opolu. Do urzędów gmin, tam, gdzie istniało prawdopodobieństwo, iż mogę czegoś się dowiedzieć – wspomina Aleksandra. – Niektórzy choćby nie odpowiedzieli na maila.

Dwa lata temu postanowiła wystąpić oficjalnie i napisała do Instytutu Pamięci Narodowej. Odebrała kilka oficjalnych pism. Za każdym razem informujących w kurtuazyjnym tonie, iż miejsca pochówku dwóch braci Molke, 26-letniego Bronka i 24-letniego Franka, nie odnaleziono. Ale „czynione są starania”, żeby ich odnaleźć.

Zaczęła szukać na własną rękę wśród najstarszych mieszkańców w okolicznych wsiach, gdzie jej wujkowie prawdopodobnie byli.

– Pani Stasik w Świerczowie bardzo się ucieszyła, iż może o tym rozmawiać – mówi Aleksandra. – Miała książkę niemiecką, w której wymieniano zamordowanych mieszkańców wsi Paryż. W tym było dwóch młodych Polaków, braci Molke, Bronka i Franka, wysłanych przez niemieckich urzędników do robót przymusowych u bauera.

Tak wyglądała zbiorowa mogiła pomordowanych w Paryżu, kiedy Aleksandra Puchalska po raz pierwszy przyjechała na cmentarz w Dąbrówce Dolnej.

Kiedy nabrała przekonania, iż braci jej prababci pochowano gdzieś w okolicy, zastukała do proboszcza w Dąbrówce Dolnej.

– Proboszcz po tygodniu do mnie zadzwonił. Powiedział, iż są akty zgonów moich krewnych z adnotacją, iż zamordowani przez Rosjan – kontynuuje Aleksandra. – I zostali pochowani w tej zbiorowej mogile, gdzie spoczęło 41 osób. Najwięcej kobiet i dzieci. Ofiar masakry z 22 i 23 stycznia 1945 roku w Paryżu. Więc poinformowałam o tym IPN, a oni poinformowali o tym inne instytucje.

Za kilka tygodni do Aleksandry napisali z Archiwum Państwowego, iż IPN odnalazł jej krewnych.

– Odpisałam, iż o tym wiem. Bo to ja ich odnalazłam – mówi.

Dzieci wojny

Prababcia Zosia nigdy nie pogodziła się ze śmiercią swoich braci, którzy wracali z robót przymusowych u bauera. A z wojennej traumy nigdy nie wyszła. Bo do końca życia opowiadała prawnuczce o perfidii wojny, zdziczeniu ludzi. I o tym, jak pokrętne bywają losy wojenne.

– Proszę sobie wyobrazić, iż Franek i Bronek w Kolonii Małej chcieli odebrać właśnie prababcię Zosię, która też wracała z przymusowych robót u bauera – opowiada Aleksandra. – Razem mieli wrócić do Jeziornej pod Wieluniem, po polskiej stronie przedwojennej granicy. Ale oni już nigdy nie wrócili…

Rodzina Aleksandry Puchalskiej jest przekonana, iż w mroźny dzień 22 stycznia 1945 roku bracia Bronek i Franek Molke tylko przechodzili przez Paryż, zmierzając w stronę Kolonii Małej (obecnie w gm. Świerczów), gdzie na robotach przymusowych była ich 19-letnia siostra.

Wraz z przesuwającym się frontem pustoszały wsie, które przemierzali bracia Molke. Ludzi wyganiała z domów groza opowieści o okrucieństwie i bestialstwie rozwścieczonych sołdatów. Kto mógł, uciekał w głąb Niemiec. Ale kobiety, o mężów których upomniał się Wehrmacht, chowały się z dziećmi po lasach.

Oni nie mieli zielonego pojęcia, iż ich siostry Zosi, mojej prababci w Kolonii Małej już nie ma – kontynuuje Aleksandra. – Uciekała ze swoimi gospodarzami przed Ruskimi. Oni gwałcili i mordowali nie pytając, Polka czy Niemka.

Przez Czechosłowację mieli przedostać się do Niemiec. Ale 19-letnią Zosię zatrzymano na czesko-niemieckiej granicy. Natomiast jej gospodarzom pozwolono jechać dalej.

– Prababcia długo nie mogła się wydostać z Czechosłowacji – opowiada Aleksandra. – Kiedy rozstawała się ze swoimi gospodarzami, powiedzieli jej, żeby wróciła do Kolonii Małej. W ziemi zakopali jakiś majątek, miała sobie to zostawić jako wiano. Gospodarze chcieli się odwdzięczyć za jej pracę.

– Ale prababcia już nigdy tam nie pojechała – dodaje. – Nie pogodziła z tym, iż bracia nie wrócili. Myślę, iż jakikolwiek majątek dla tego wojennego pokolenia nie miał znaczenia.

Paryż, wieś kobiet i starców

Nieżyjący już dzisiaj świadkowie wydarzeń w Paryżu zapamiętali trzech młodych Polaków, wracających na polską stronę. Gerard Hyla, który był jednym z najmłodszych świadków tamtych wydarzeń, za życia opowiadał, iż zapamiętał swojego dziadka Jana Hylę, sołtysa Paryża, który wsiadł na rower i jadąc przez wieś pozbawioną radia i prądu krzyczał przez tubę: „Rus nadciongo, Rus idzie!”.

Wcześniej w szkołach i innych miejscach pozdejmowano portrety fuhrera. Ludzie poukrywali też zdjęcia bliskich w niemieckich mundurach. W Paryżu niewielu zostało mężczyzn, bo III Rzesza już dawno posłała ich na wojnę. Gerard Hyla, kiedy żył, mówił, iż żaden z nich nie pchał się na ten front. Niejeden płakał jak dziecko, kiedy dostał wezwanie.

– Co za interes miał mój ojciec pchać się po śmierć na wschód? – mówił Gerard Hyla. – A niejeden młody swoją śmierć przeczuwał.

W niedzielę 21 stycznia 1945 roku, kiedy zapadał zimowy zmierzch, do Paryża – wsi na prawym brzegu Odry – wkroczyli rosyjscy zwiadowcy. We wsi sołdaci pozostali zaledwie kilkanaście godzin. Mimo to zostawili traumę kilku następnym pokoleniom. Pożoga, gwałty i mordy… Paryż płonął jak pochodnia. Mordowali na oślep, tak, jakby zaspokajali żądzę zabijania. Bez reguły. W jednym domu mordowali bezbronne kobiety i dzieci. W następnym zostawiali je przy życiu.

W wojnie, w której zginęli krewni Aleksandry, podział był jasny. Rosjanie, którzy weszli na Opolszczyznę będącą w granicach Niemiec, rabowali, gwałcili i mordowali w zemście za hitlerowskie zbrodnie na wschodzie. Byli za prymitywni, żeby rozróżniać niuanse: Niemiec, Ślązak…

Paryż wiedział, iż dla sołdatów są już tylko „Giermańcami”. Ale nie rozumieli, dlaczego sowieccy żołnierze nie oszczędzili tych chłopców z Polski. Bo przecież z Polakami parli na Berlin, a chłopcy byli przymusowymi robotnikami, „niewolnikami Giermańca”.

W tym miejscu relacje rodziny Aleksandry są rozbieżne z tym, co za życia opowiadał Gerard Hyla. Z jego relacji, wówczas 8-letniego chłopca, wynikało, iż Bronek i Franek spod Wielunia byli na robotach przymusowych w Paryżu. Z nimi był jeszcze Wicek.

– Wcześniej przesłuchiwano ich w szopie. Potem widziałem przez okno, jak sołdat pogonił ich przed siebie na wzgórze koło naszego domu – opowiadał za życia pan Gerard. – Wicek zdjął czapkę, którą nerwowo ugniatał w ręce. Ci chłopcy zdążyli się jeszcze przeżegnać, zanim sołdat wypalił do nich serię z pepeszy. Na koniec podłożył im pod głowy poduszkę, wyciągniętą z jakiegoś domu…

Paryż płonął jak pochodnia

To wszystko rozgrywało się w mroźny poniedziałkowy poranek 23 stycznia 1945 roku.

Gerard Hyla opowiadał, iż kiedy starowinka Maria Medelnik wracała z kościoła, obok domu Franciszka Rudka usłyszała przeraźliwy krzyk dzieci. Ich matkę, w zaawansowanej ciąży, sołdaci rozciągnęli na podwórku i jak zdziczali jeden po drugim gwałcili.

– Po wszystkim oddali do kobiety kilka strzałów z pepeszy – opowiadał naoczny świadek. – Jej siedmioletnia córka zakopała się w sieczce, w stodole. Strzelali do tego dziecka z góry, została w tym miejscu krwista plama. Troje dzieci z tej rodziny zastrzelili w domu. A ich ojca, Franciszka Rudka, sołdaci żywcem nadziali na widły, a potem patrzyli jak kona.

8-letni Gerard zapamiętał na zawsze twarze swoich zabitych wujków i ciotek. W jego sąsiedztwie zabili dziadka, jego synową, z czwórką małych dzieci.

Nie oszczędzono wiekowej Mańcynej, a od niej polecieli dalej, żeby w następnym obejściu zabić siedem osób. Z masakry w tym domu ocalały dwie kobiety. We wsi się mówiło, iż dostały nadludzkiej siły i wyszarpały okno z futryną, żeby uciec z domu. Jedna z tych kobiet, biegła odrętwiała z rozpaczy i przerażenia przez wieś, niosąc na rękach swoje nieżywe dziecko.

Z tego domu wypełznął też kaleka, ale nikt się już nie dowiedział, czy Ruscy go dobili, czy na mrozie umarł z wycieńczenia.

Na przepustce z frontu był syn Wieczorka, mundur gefreitera schował głęboko i ukrył się w stodole. Sołdaci znaleźli go tam i żywcem spalili w tej stodole. Ci, którzy schronili się w lesie, widzieli, iż Paryż płonął jak pochodnia.

O tym, iż nadciągają Ruscy wiedziano już od tygodnia. Niemcy się wycofywali, ale przy drodze do Domaradza przygotowali zasadzkę na Rosjan. Zabili kilku sołdatów, potem porzucili działo i rozpierzchli się po okolicy. Ruscy schwytali dziesięciu i w odwecie za zasadzkę rozstrzelali ich pod domem Hyli.

W Paryżu mówili potem, iż ci Niemcy to nie byli Niemcy, ale żołnierze generała Własowa, który z całą dywizją czerwonoarmistów zdezerterował do niemieckiej armii.

Pod krzyżem Napoleona

W środę 24 stycznia Józef Hyla, wraz z ocalałymi z masakry wiekowymi mężczyznami, ładował na wóz zwłoki pomordowanych. Doliczył się 41 ofiar masakry w Paryżu, razem z tymi z oddziału Własowa. Nie wiedzieli, co dalej robić…

Zwłoki leżały jedne na drugich, kiedy zajechali pod krzyż, o którym w Paryżu mówiono, iż postawili go napoleońscy żołnierze, niedobitki Wielkiej Armii wracające spod Moskwy.

Dopiero po dwóch dniach pojechali do Domaradzkiej Kuźni, żeby na parafialnym cmentarzu, w bezimiennej mogile ich pochować. O tym co wydarzyło się w Paryżu, ludzie długie lata nie rozmawiali, choćby w rodzinach. Udawano, iż tego wszystkiego nie było. Milczeli ze strachu, iż może się to dla nich źle skończyć. Bo Rosjanie przez cały czas byli w Polsce. „Bratnia armia” Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich liczbie 66 tysięcy żołnierzy do października 1992 roku stacjonowała w kraju.

– A jednak po wojnie przyjechał do prababci Zosi jakiś mężczyzna z Paryża. I opowiadał o tym wydarzeniu. I jak zginęli jej bracia – opowiada Aleksandra. – Wtedy nosiło się „oficerki”, które mieli też na nogach Franek i Bronek. To najprawdopodobniej rozjuszyło Ruskich, przez te buty wzięli ich za Niemców, żołnierzy, którzy przebrali się w cywilne ciuchy.

Ale czy tak rzeczywiście było? Może to powojenne opowieści i domniemania. Bo czy było coś, co wtedy mogło zatrzymać rozwścieczonych sołdatów z pianą na ustach i pepeszami w rękach?

Podobnie jak napoleoński krzyż, pod który furmanką wypełnioną zwłokami zajechał sołtys Hyla. Czy to możliwe, iż postawili go żołnierze Napoleona z oświeceniowej wówczas i wrogiej religii Francji? Faktem jest, iż zimą 1812/1813 przeciągali w tej okolicy ranni i maruderzy z Wielkiej Armii. Niektórzy zatrzymali się tu, żeby odpocząć i się podkurować. Ale potem wrośli, pożenili się z miejscowymi. W księgach parafialnych zostały francusko brzmiące nazwiska z tamtego okresu, które z upływem lat zyskiwały śląskie brzmienie. I tak Pierre stawał się Pieroniem, a Leroy – Leroniem. A Paryż zyskał nazwę z tęsknoty za miejscem, do którego już nigdy nie wrócili.

Aleksandra Puchalska: O masakrze Paryża trzeba przypominać

– O Paryżu i masakrze mieszkańców przypominać trzeba. Bo to historia – podkreśla Aleksandra Puchalska, która poszukując swoich krewnych odkryła w sobie duszę archiwisty. I rozpoczęła naukę w technikum dla archiwistów. – Dla wielu moich rówieśników Ukraina to przez cały czas odległy temat, odległa wojna. Dlatego też trzeba upamiętniać i przypominać, żeby wiedzieli, do czego Rosjanie mogą się posunąć.

Z Urzędu Wojewódzkiego w Opolu otrzymała odpowiedź, iż ofiary z Paryża nie zostaną upamiętnione. Ponieważ w pobliskim Pokoju, na cmentarzu, już stoi pomnik ku czci zamordowanych mieszkańców w styczniu 1945 roku.

Aleksandra wystąpiła też o zgodę na ekshumację szczątków braci prababci. Chce je pochować w rodzinnej miejscowości. Złożyła wniosek w IPN. Odpisano jej, iż „sprawa jest w toku”. Nieoficjalnie usłyszała jednak, iż to będzie niemożliwe.

– Ale ja kiedyś obiecałam prababci, iż Bronek i Franek wrócą w końcu do domu. Na cmentarz bliżej Wielunia. I zrobię wszystko, żeby tak się stało – mówi Aleksandra. – Chociaż wszyscy mówią, iż się nie da. I zrobię wszystko, żeby upamiętnić wszystkie ofiary mordu z Paryża.

A Paryż już nigdy się nie odrodził. Nie odbudowano spalonych domów, a ci, co w nich mieszkali i przeżyli masakrę, na zawsze opuścili wieś. Dziś jest ona przysiółkiem Domaradza, z 27 numerami.

***

Odważne komentarze, unikalna publicystyka, pasjonujące reportaże i rozmowy – czytaj w najnowszym numerze tygodnika „O!Polska”. Do kupienia w punktach sprzedaży prasy w regionie oraz w formie e-wydania.

Idź do oryginalnego materiału