Amerykańska strategia bezpieczeństwa, głośne nieobecności w NATO i ostra retoryka z Waszyngtonu działają na europejskie stolice jak zimny prysznic. Nie chodzi o rozwód transatlantycki, ale o trzeźwe założenie, iż automatyczna „gwarancja USA” przestaje być oczywista. W Paryżu, Berlinie i Londynie dojrzewa nowa układanka: więcej europejskiej odpowiedzialności w ramach Sojuszu, szybkie formaty koalicyjne oraz plan awaryjny, gdyby artykuł 5 nie zadziałał tak pewnie, jak dotąd obiecywano.

Fot. thefad.pl / AI
Waszyngton zmienia akcenty
Nowa Narodowa Strategia Bezpieczeństwa administracji Donalda Trumpa wyraźnie stawia na „regionalizację” porządku: bogate, zaawansowane państwa mają przejąć zasadniczą odpowiedzialność za swoje okolice, a NATO, w duchu „Haskiego zobowiązania” ma dążyć do znacznie wyższych wydatków obronnych. W praktyce to wezwanie do przekucia europejskich deklaracji w twarde moce: amunicję, obronę powietrzną, rozpoznanie, logistykę i stałe linie produkcyjne. Jednocześnie ton dokumentu wobec Europy bywa szorstki; amerykańscy analitycy przyznają, iż w tekście mało jest pocieszenia dla sojuszników, a dużo oczekiwań co do „samodzielności” kontynentu.
Sygnały polityczne wzmacniają przekaz strategiczny. Rzadką nieobecność sekretarza stanu Marco Rubio na spotkaniu szefów dyplomacji NATO w Brukseli, którego zastąpił jego zastępca Christopher Landau, europejscy urzędnicy odczytali jako symbol nowego rozdania. Landau publicznie zrugał stolicę po stolicy za „wypychanie” amerykańskich firm z europejskiego przezbrojenia, podbijając spór o równowagę transakcyjną po obu stronach Atlantyku. W Doha ambasador USA przy NATO Matthew Whitaker zapewniał co prawda, iż artykuł 5 pozostaje „żelazny”, ale w tym samym zdaniu domagał się, by Europejczycy „podnieśli z ziemi” konwencjonalną obronę kontynentu.
Europejska odpowiedź: filar, a nie alternatywa
Na plan pierwszy wysuwa się „filar europejski” w NATO: nie konkurencja wobec Sojuszu, ale moduł zdolności i dowodzenia. To zresztą widać tam, gdzie Europa działa najszybciej: w koalicjach chętnych wokół wsparcia dla Ukrainy, dziś w praktyce koordynowanych przez Londyn i Paryż z kluczowym udziałem Berlina. Równolegle brytyjsko-nordycki format Joint Expeditionary Force zacieśnił w listopadzie partnerstwo z Kijowem, ćwicząc w wysokiej gotowości północ i Bałtyk z myślą o kompatybilności z NATO, ale bez unijnych procedur.
Bruksela wyciąga też z szuflady art. 42.7 Traktatu o UE, czyli własną klauzulę wzajemnej obrony. Komisarz ds. obrony Andrius Kubilius mówi wprost: potrzebujemy „wielu gwarancji” i jasnej instrukcji działania dla 42.7, aby domknąć ewentualne luki, których NATO, z USA w środku z definicji nie planuje „na wszelki wypadek”. Chodzi o operacjonalizację: kto, kiedy, czym i pod czyim dowództwem reaguje w pierwszych godzinach kryzysu.
Berlin, Paryż, Londyn: nowa oś odpowiedzialności
Zmiana tonu w Berlinie ma znaczenie systemowe. Kanclerz Friedrich Merz nazwał elementy amerykańskiej strategii „nieakceptowalnymi” i wyprowadził z nich prosty wniosek: Europa, a więc i Niemcy musi stać się mniej zależna od USA w polityce bezpieczeństwa. To nie antyamerykański zwrot, tylko próba dojrzałego podziału ról. W praktyce oznacza dialog z Paryżem i Londynem o europejskim odstraszaniu jako uzupełnieniu amerykańskiego parasola oraz twarde inwestycje w moce przemysłowe, które uniosą realną, a nie deklaratywną, „strategiczną autonomię przez zdolności”.
Dla Francji to chwila, by po latach półgestów zneuropeizować elementy force de frappe bez utraty suwerenności decyzji. Dla Wielkiej Brytanii – szansa, by mimo brexitu zostać jednym z architektów kontynentalnego bezpieczeństwa. A dla Niemiec – wyjście poza wygodę „atomowego outsourcingu”, w którym przez dekady tkwiła cała Europa.
Luki, których nie da się zamieść pod dywan
Europejczycy potrafią zapewniać większość zdolności w niektórych domenach, ale trzy obszary pozostają amerykańskim kręgosłupem: rozpoznanie/ISR, transport strategiczny i tankowanie w powietrzu oraz głębokie uderzenia – od lotnictwa dalekiego zasięgu po pociski manewrujące. Do tego dochodzą zintegrowana obrona powietrzna i przeciwrakietowa oraz dowodzenie na poziomie teatru działań. Tych luk nie zasypie się w rok; wymaga to pieniędzy, czasu i – co najtrudniejsze – wspólnych zamówień w 5–7 programach flagowych, z gwarancją serwisu i długich serii, a nie „każdy sobie”.
Najbliższe dwa, trzy lata da się jednak zagospodarować bez rewolucji: domknąć łańcuchy w amunicji (prochy, ładunki, łuski), sformatować wspólne linie montażu OPL krótkiego i średniego zasięgu oraz tanich efektorów antydronowych, zbudować sieć MRO dla sprzętu przekazywanego Ukrainie i ujednolicić standardy łączności taktycznej „od Tallinna po Palermo”. Do czasu wejścia własnych dostaw można współdzielić tankowce i transportowce – leasingiem lub w ramach pooled capacity. To nie lista marzeń, tylko proste ruchy, które natychmiast podnoszą gotowość.
Polityka kosztów: jak wytłumaczyć wyborcom „więcej obrony”
Europejska „autonomia przez zdolności” zderza się z realną polityką: inflacja wyssała cierpliwość podatników, a wydatki obronne łatwo zamieniają się w plemienny spór. Dlatego decydujące będzie uczciwe powiązanie bezpieczeństwa z miejscami pracy, energią i łańcuchami dostaw. o ile programy zbrojeniowe będą transgraniczne, ale realnie zakotwiczone w regionach – z montowniami, serwisem i szkoleniem – łatwiej utrzymać mandat społeczny na „więcej Europy w obronie”. To nie jest anty-NATO. To przepis na dorosłe NATO, w którym USA skupiają się na Indo-Pacyfiku i przełomowych technologiach, a Europa dowozi konwencjonalną obronę własnego terytorium i zaplecze dla Ukrainy.
Puenta jest prosta: im szybciej uzupełnimy luki w ISR, logistyce, OPL i amunicji, tym mniejsze ryzyko kryzysu zaufania po obu stronach Atlantyku. Wtedy artykuł 5 będzie nie tylko „żelazny” w słowach, ale i w praktyce – choćby w epoce, gdy Waszyngton częściej patrzy na Pacyfik niż na Ren.
DF, thefad.pl / Źródło: White House, Reuters, UK Government – JEF/Ukraine; Chatham House, CFR/Brookings









