Znów głośno wokół „Orki”. Trwa wyścig z czasem

polska-zbrojna.pl 6 godzin temu

Niemcy, Włochy, Szwecja, a może Korea Południowa? Gdzie ostatecznie zostaną wyprodukowane nowe okręty podwodne dla Polski? Wielkie koncerny prześcigają się w prezentowaniu ofert, a przedstawiciele MON-u odwiedzają kolejne zagraniczne stocznie i zakłady, gromadząc wiedzę przed podjęciem ostatecznych decyzji. Wokół programu „Orka” znów zrobiło się głośno. Oby tym razem rzecz udało się doprowadzić do szczęśliwego końca, bo czasu w to jest już ekstremalnie mało.

O konieczności pozyskania nowych okrętów podwodnych dla polskiej marynarki rządzący zaczęli mówić ponad dekadę temu. Program „Orka” był wpisywany w kolejne długofalowe plany modernizacji sił zbrojnych, ale zapowiedzi jakoś nie udawało się przekuć w czyny. Tymczasem stacjonująca w Gdyni flota podwodna topniała niczym śnieg na wiosnę. W latach 2017–2021 ze służby jeden po drugim zostały wycofane wysłużone okręty typu Kobben, które nawiasem mówiąc do Polski trafiły jako rozwiązanie pomostowe. Innymi słowy – miały wejść do linii na moment, do czasu aż marynarka pozyska jednostki bardziej nowoczesne. Ostatecznie pod biało-czerwoną banderą zadania realizowały przez kilkanaście lat. A kiedy wreszcie dożyły swoich dni, podwodniacy zaczęli łapać się za głowy. Oto bowiem w ich szacownym dywizjonie ostał się zaledwie… jeden okręt. Mało tego – sam ORP „Orzeł” pamięta jeszcze czasy zimnej wojny, zaś w ostatnich latach więcej czasu spędzał w stoczniach i na ponaprawczych próbach niż na ćwiczeniach.

Oczywiście ktoś mógłby powiedzieć – skoro sprawa tak czy inaczej się ślimaczy, może jednak lepiej dać sobie spokój i w ogóle machnąć ręką na okręty podwodne. W końcu są drogie, a my przecież budujemy już fregaty, niszczyciele min, okręty rozpoznawcze. Poza tym, jeżeli w tej części Europy – odpukać – wybuchnie wojna, i tak rozegra się przede wszystkim na lądzie i w powietrzu. Lepiej zatem inwestować w czołgi, samoloty i systemy rakietowe. Tyle iż takie myślenie to droga donikąd. Bo akurat posiadanie okrętów podwodnych daje możliwości warte każdych pieniędzy. Jaka inna bowiem jednostka może skrycie przejść we wskazany rejon, wystrzelić torpedy, bądź też w innym wariancie – wymierzone w przeciwnika rakiety, a potem przepaść w głębinach? W wielu przypadkach załoga nie musi robić choćby tego. Wystarczy sama obecność okrętu podwodnego na danym akwenie, albo choć podejrzenie, iż może się on tam znajdować, by sparaliżować cywilną żeglugę i wywołać popłoch w szeregach przeciwnika. Aby namierzyć lub przepłoszyć taką jednostkę, nierzadko trzeba zaangażować cały zespół ZOP – kilka okrętów, śmigłowce, samoloty… Taki oręż na Bałtyku, który w ostatnim czasie stał się jednym z najbardziej newralgicznych punktów na mapie świata, jest na wagę złota. I niech nikogo nie zwiedzie fakt, iż mówimy o morzu niewielkim i stosunkowo płytkim. Bałtyk jest dla podwodniaków regionem operacyjnie wymarzonym. Panujące tu warunki hydrologiczne sprawiają, iż dźwięk pod wodą rozchodzi się nieregularnie, przez co okręt podwodny trudno namierzyć. Korzyści z posiadania takich jednostek dostrzegają nasi nadbałtyccy sojusznicy. Podwodną flotę modernizują Niemcy i Szwedzi, swego czasu dyskusję nad jej odbudową rozpoczęli też Duńczycy. A przecież Polska jako państwo NATO w każdej chwili może zostać zaangażowana w pomoc sojusznikom na drugim końcu Europy. I wtedy będzie zmuszona wysłać okręty daleko poza Bałtyk. Tak więc podsumowując – jednostki podwodne w naszej sytuacji warto i należy mieć.

Opinię powtarzaną przez ekspertów podziela MON. Podczas listopadowego święta marynarki wojennej szef resortu Władysław Kosiniak-Kamysz publicznie zapewnił, iż zrobi wszystko, by kontrakt na „Orki” został podpisany do końca 2025 roku. I faktycznie wokół programu znów zaczął się ruch. Przedstawiciele resortu obrony ruszyli w objazd po bazach i stoczniach Europy. Od początku roku odwiedzili Szwecję, Włochy, Niemcy. Jeszcze w lipcu wiceminister Paweł Bejda ma dotrzeć do Francji i Hiszpanii, co zapowiedział w rozmowie z portalem defence24.pl. Tymczasem kilka dni temu w Warszawie pojawiła się delegacja koreańskiego koncernu Hanwha Ocean z wiceprezesem Steve’em Jeongiem na czele. Koreańczycy nie tylko zaprezentowali dziennikarzom okręt oferowany Polsce w ramach „Orki”, ale także opowiedzieli o możliwych źródłach finansowania projektu i perspektywach, które ewentualna umowa z nimi otworzy przed polskim biznesem. Wystarczy wspomnieć, iż ledwie miesiąc wcześniej Hanwha podpisała memoranda z PGZ Stocznią Wojenną i Stocznią Remontową Nauta. Azjatycki koncern gotowy jest współpracować z nimi podczas budowy różnego typu jednostek pływających, a w przypadku Nauty także… konserwacji i naprawy okrętów podwodnych. Jeśli oczywiście Polska kupi je od Korei Południowej.

REKLAMA

ORP Orzeł w czasie ćwiczeń na Bałtyku, 2020 r.

Tymczasem Agencja Uzbrojenia zdążyła już przeprowadzić ocenę wszystkich przedłożonych Polsce ofert. Najwyżej ocenia propozycje Niemiec, Szwecji i Włoch. Pierwsze z państw reprezentowane przez koncern ThyssenKrupp Marine System jest gotowe sprzedać Polsce okręty podwodne 212CD. Jednostki oparte zostały na dobrze sprawdzonej konstrukcji, którą od lat użytkują marynarki wojenne kilku europejskich krajów. Mają być wyposażone w torpedy i wyrzutnie pocisków do zwalczania celów na wodzie, lądzie, a niewykluczone, iż także w powietrzu. Ich atutem jest także niska wykrywalność oraz AIP, czyli napęd niezależny od powietrza, który pozwala na dłuższe przebywanie okrętu pod wodą. Szwedzi, a konkretnie Saab Kockums, oferują okręty A26 Blekinge, w które niebawem powinna zostać wyposażona również tamtejsza marynarka. Jednostki będą miały wyrzutnie torped, rakiet i napęd AIP. Zostały zaprojektowane tak, by bez problemu działać na płytkich wodach Bałtyku. Co więcej, z ich pokładów mogą operować jednostki specjalne. Włoski koncern Fincantieri z kolei proponuje okręt 212FNS – konstrukcję opartą na niemieckim 212, przykrojonym do potrzeb Marina Militare. Od modelu wyjściowego będzie się on różnił kilkoma detalami – choćby systemem walki radioelektronicznej.

Wspomniane oferty są atrakcyjne także ze względu na finansowanie. Polska liczy, iż okręty od europejskich kontrahentów zdoła kupić za pieniądze z unijnego programu SAFE. Jednocześnie MON podkreśla, iż nie zamyka drogi do negocjacji przed innymi firmami. Wśród nich są francuska Naval Group, która oferuje Polsce okręty Scorpene, hiszpańska Navantia z okrętami typu S-80+, a także wspomniany Hanwha Ocean z jednostkami KSS-III, które spośród pozostałych propozycji wyróżnia choćby rozmiar. Okręty tego typu mają blisko 90 m długości, czyli o ponad 20 m więcej niż jednostki francuskie czy niemieckie.

Koreańskich okrętów nie można co prawda opłacić pieniędzmi z UE, ale… przedstawiciele koncernu przygotowali inny wabik, a mianowicie „gap filler”. Do czasu dostarczenia zamówionych jednostek Polska miałaby korzystać z wyleasingowanego okrętu KSS-I. Tyle iż „gap fillerem” kuszą nie tylko oni. Ta kwestia ma się pojawiać także w kontekście rozmów z Niemcami czy Włochami.

Jakkolwiek by było, czasu w podjęcie decyzji pozostało dramatycznie mało. Bo jeżeli do chwili pojawienia się nowych okrętów ORP „Orzeł” zostanie wycofany ze służby, a marynarze odejdą do cywila, umiejętności działań podwodnych w polskiej marynarce trzeba będzie odtwarzać niemalże od zera. A to już marnotrawstwo czasu, na które w obecnej sytuacji międzynarodowej nie można sobie pozwolić.

Łukasz Zalesiński , dziennikarz portalu polska-zbrojna.pl
Idź do oryginalnego materiału