Żyjemy w dyktaturze menadżeryzmu. Co przewidział Burnham?

instytutsprawobywatelskich.pl 2 miesięcy temu

Nieczęsto jest tak, iż politologiczna analiza sprzed ośmiu dekad jak ulał pasuje do opisu dzisiejszej rzeczywistości. „Rewolucja menadżerska” Jamesa Burnhama jest przykładem takiej właśnie aktualności z opóźnionym zapłonem.

Ta książka miała w oryginale prosty, ale wiele mówiący podtytuł. Brzmiał on „What is happening in the world?”. Czyli po prostu: „Co się dzieje na świecie?”. Ale nie jest to przesada. Mało tego. Wydaje się, iż powinno być choćby „Co się wydarzy na świecie?”.

Bo cały opisany przez amerykańskiego socjologa mechanizm dominacji, wszechmocy i kontroli, którą sprawują zwycięzcy tytułowej „rewolucji menadżerskiej” w pełni widać dopiero we współczesnym świecie.

W tym, jak są zorganizowane zachodnie społeczeństwa późnego kapitalizmu – jak klasa menadżerów i profesjonalistów kontroluje procesy polityczne, nazywając przeróżne antydemokratyczne praktyki, którymi się posługuje, „szczytem demokracji”. A przemoc symboliczną oraz proceduralną służącą utrzymaniu ich władzy „wolnością mediów” albo „praworządnością”. Widać go wreszcie tam, gdzie widzimy, jak menadżeryzm wyewoluował w kierunku ponadnarodowych „państw menadżerskich” opartych o technokratyczny dyktat pozornego postępu i rzekomej troski o społeczeństwo.

James Burnham wydał „Rewolucję menadżerską” w 1941 roku. Nie miał jeszcze wtedy czterdziestki. Intelektualnie mijał właśnie ważne rozdroże ewolucji swoich poglądów. Wcześniej łączył karierę młodego akademika i zaangażowanego społecznie działacza. Burnham należał do tego pokolenia amerykańskich intelektualistów, którzy z doświadczeń wielkiego kryzysu wynieśli przekonanie o nieuchronności upadku kapitalizmu. Druga połowa lat 30. upłynęła u Burnhama pod znakiem zaangażowania w rozwój ruchu robotniczego w Stanach. Jego drogi przecięły się choćby krótko z samym Lwem Trockim – radzieckim dysydentem ogniskującym wtedy fantazje zachodniej lewicy na temat niestalinowskiego komunizmu.

Ale w 1941 Burnham był już na kolejnym etapie. Zakończywszy współpracę z amerykańskimi komunistami (Burnham napisał wtedy głośny w tych kręgach tekst „Dlaczego odrzucam materializm dialektyczny”) wchodził w intelektualnie najbardziej płodną fazę swojej kariery. Tak właśnie powstała „Rewolucja menadżerska”.

W tej książce Burnham wychodził od tego samego wniosku, który tak bardzo nęcił, pociągał i elektryzował ówczesnych odbiorców w marksizmie. Amerykanin nie miał wątpliwości, iż kapitaliści w końcu przegrają dziejową walkę klas. Ale w przeciwieństwie do Marksa i jego epigonów Burnham uważał też, iż ta porażka kapitalistów nie oznacza bynajmniej zwycięstwa i przejęcia kontroli nad procesem politycznym oraz ekonomicznym przez klasę robotniczą.

Jego zdaniem na kolejnych etapach kapitalizmu (lub tego, co w praktyce ówczesny kapitalizm zastąpi) prawdziwymi zwycięzcami będzie tzw. klasa menadżerska.

Ta klasa menadżerska została zdefiniowana przez Burnhama jako ci wszyscy, którzy wykonują zadania nadawania kierunku oraz koordynacji nowoczesnych procesów produkcyjnych. Do tej klasy należeć więc będą na przykład dyrektorzy wykonawczy, kierownicy najwyższego szczebla, członkowie przeróżnych rad nadzorczych, inżynierowie albo przedstawiciele wierchuszki biurokratycznej, rządu czy administracji. Zepchną oni – zdaniem Burnhama – do defensywy samych kapitalistów. Czyli faktycznych właścicieli przedsiębiorstw. Ci ostatni nie będą bowiem w stanie – głównie z powodu ogromu skali produkcji – de facto sprawować swojej władzy nad gospodarką. Będąc de facto ubezwłasnowolnionymi w swej potędze przez „klasę menadżerską”.

Jeszcze wyraźniejsze będzie jednak panowanie menadżerów nad klasą robotniczą. Teoretycznie obie te grupy powinny być sobie dość bliskie. Zwłaszcza iż w naturalny sposób niektórzy wysoko wykwalifikowani robotnicy zasilać będą regularnie szeregi klasy menadżerskiej. I taki awans będzie dużo łatwiejszy niż wejście robotnika w szeregi kapitalistów.

W praktyce jednak więzi solidarności pomiędzy menadżerami a robotnikami kwitnąć nie będą. Przeciwnie. Klasa menadżerska dość gwałtownie zrozumie, iż żadna trwała zmiana społeczna idąca w stronę „emancypacji robotników” czy choćby większej równości społecznej nie jest w ich interesie. Taka zmiana oznaczać bowiem będzie utratę przez menadżerów ich uprzywilejowanej pozycji społecznej. I o ile już jakieś ruchy – choćby w ramach lewicujących czy demokratycznych dyskursów politycznych – pojawią się na scenie, to w praktyce będą one bardzo podejrzliwie traktowane przez klasę menadżerską. A w praktyce pewnie choćby będą aktywnie zwalczane.

Początkowo publikacja Burnhama spotkała się z bardzo dobrym przyjęciem w amerykańskich kręgach intelektualnych. Magazyn „Life” uznał już ją choćby za jedną ze stu najbardziej ekscytujących książek lat 1924-1944 (Burnham sąsiadował tam z Hemingwayem, Proustem czy Steinbeckiem). Panowało przekonanie, iż Amerykaninowi udało się dokonać trafnej analizy nowego układu sił klasowych. Bliźniaczej do tego, o czym – po drugiej stronie żelaznej kurtyny – pisali autorzy tacy, jak Milovan Dżilas. Potem było jednak gorzej.

Im bardziej kolejne dekady przynosiły potwierdzenie prawdziwości tez zawartych w „Rewolucji menadżerskiej”, tym bardziej niechętnie opisane tam nowe elity patrzyły w lustro, które im Burnham postawił. Stopniowo Burnham był spychany do narożnika paleokonserwatysty albo libertarianina-oszołoma. Wroga „wielkiego państwa”, a więc i wszelkiej sprawiedliwości społecznej. Siłą rzeczy to tam pojawili się autorzy, którzy zaczęli rozwijać myśl Burnhama. Choćby Paul Gottfried, który zbudował koncepcję „państwa menadżerskiego” – organizacji politycznej, która połączyła ekonomiczną i polityczną dominację klasy menadżerskiej, pacyfikując przy tym wszelkie demokratyczne próby przeciwdziałania ich dominacji, metkując je jako posunięcia niesłuszne oraz szkodliwe. Może choćby „wątpliwe demokratycznie”. Warto wspomnieć, iż w głównym (liberalnym) nurcie współczesnej debaty epigonów Burnhama (on sam zmarł w roku 1987) jest dalece mniej. Aż do kryzysu w 2008 roku jedynym takim przypadkiem byli John i Barbara Ehrenreichowie – autorzy skrótu PMC (professional managerial class) i krytykujący menadżeryzm ze starolewicowych pozycji sprawiedliwości społecznej.

Czytając Burnhama dziś, wydaje się, iż lata, które upłynęły od stworzenia koncepcji menadżeryzmu, bardziej mu służą niż przeszkadzają. Kilka lat temu – jeszcze na bardziej wstępnym etapie tzw. polityki klimatycznej UE – polski filozof Marek Cichocki napisał tekst, w którym nazwał Zielony Ład właśnie najnowszą odsłoną „rewolucji menadżerskiej”. Zgadzam się z nim w zupełności.

Oto na naszych oczach – czy to w polityce wewnętrznej, czy też przy okazji takich tematów jak właśnie unijna polityka klimatyczna – dominująca klasa menadżerska wykorzystuje swą przewagę do gruntowania własnej władzy.

To burnhamowscy profesjonaliści wytyczają kierunek ramy politycznego sporu. Oni (poprzez media czy „dyskurs ekspercki”) mówią, co wolno, a czego nie wolno kontestować. Oni też nadają nazwy politycznym zjawiskom (kto lewica, kto prawica, kto demokrata a kto nie) i dbają o to, by to od nich zależało finansowanie debaty publicznej. Burnham miał rację. Oni wygrali. A cała reszta to niepotrzebne zawracanie głowy.

Idź do oryginalnego materiału