Henryk Piecuch, pułkownik w stanie spoczynku, autor blisko 50 książek dotyczących historii i działalności służb specjalnych:
– Generał Witalij Pawłow, szef przedstawicielstwa KGB w Polsce w latach 1973 – 1984, nim wrócił do Moskwy, zostawił u nas około 5 tysięcy agentów, współpracowników i kandydatów na agentów. Jest to wielkość szacunkowa, którą jednak można wyliczyć, znając ówczesne kadrowe zasoby KGB w naszym kraju i sposób ich działania. Były to osoby zwerbowane poza wiedzą PRL-owskich służb. Werbowano przede wszystkim ludzi, którzy mogli się przydać w przyszłości, gdyż już od czasów rządów Andropowa (1982 – 1984) Moskwa przygotowywała się do opuszczenia w ciągu kilku lat państw należących do RWPG i Układu Warszawskiego i kontrolowania ich dzięki agentury i agentury wpływu. Dlatego werbowano nie tylko działaczy opozycji, ale także ludzi związanych z gospodarką, bankowością, pracowników nauki.
Nawet o ile przyjmiemy, iż połowa z tych 5 tysięcy umarła, to i tak pozostało jeszcze sporo. Ci, którzy zostali, przygotowali swoich następców. To drugie pokolenie to nie muszą być klasyczni agenci. Myślę, iż tu mogli Rosjanie zastosować podobny mechanizm jak kiedyś we Francji. W 1945 r. Sowieci zajęli niemieckie archiwa, gdzie znajdowały się akta ogromnej rzeszy francuskich kolaborantów. NKWD czy Śmiersz większość z nich przejęła. Wielu z tych ludzi zrobiło w V Republice karierę polityczną i biznesową. Gdy umarli lub wycofali się ze względu na wiek, bardzo często ich miejsce zajęły dzieci i wnuki. Ale to nowe pokolenie w większości nie było już agentami. To byli „przyjaciele”. Osoby, których firmy dostawały lukratywne kontrakty, niekoniecznie od oficjalnych rosyjskich firm, często od działających pod fałszywą flagą, czyli zarejestrowanych i mających akcjonariuszy z demokratycznych krajów. Prawnicy, eksperci z różnych dziedzin czy nauczyciele akademiccy dostawali różne granty, zlecenia.