16 grudnia 1944 roku III Rzesza rozpoczęła swoją „ostatnią szarżę”. Tego dnia ruszyła ofensywa w Ardenach – zaskakujące uderzenie, przeprowadzone przez 30 niemieckich dywizji (w tym 12 pancernych), na belgijskim odcinku frontu zachodniego słabo obsadzonym przez aliantów. Niemcy zamierzali rozciąć siły wroga, oddzielając wojska brytyjskie od amerykańskich, zdobyć Antwerpię, a następnie zaatakować w kierunku północnym, okrążając i niszcząc cztery alianckie armie. Cel był ambitny, zamysł strategiczny jeszcze bardziej – Adolf Hitler sądził, iż w obliczu tak znaczącej porażki Waszyngton i Londyn będą skore do wynegocjowania pokoju z Berlinem. Wówczas Wehrmacht mógłby skupić się na walce na wschodzie – z sowietami, którzy pod koniec 1944 roku stali na Wiśle.
Efekt zaskoczenia był piorunujący – Amerykanie, na których skupiło się uderzenie, chwilę wcześniej sądzili, iż koniec wojny jest tuż-tuż, a przed sobą mają co najwyżej „czternastolatków z zacinającymi się strzelbami”. Tymczasem runęły na nich doborowe jednostki, wyposażone m.in. w „Królewskie Tygrysy”, najcięższe i największe czołgi użyte w walce podczas II wojny światowej (ich wymiary były raczej przekleństwem niż atutem, ale skuteczność 88-milimetrowej armaty pozostawała w tamtym czasie niedościgła). Niemcom sprzyjała również pogoda, która uniemożliwiała użycie alianckiego lotnictwa. Ich początkowe sukcesy wywołały w Rzeszy euforię – oto znów niemieckie siły zbrojne zmuszały swoich przeciwników do cofania się, ba, niekiedy wręcz do panicznej ucieczki.
Niemieckim cywilom święta upłynęły pod znakiem wielkich nadziei (na odwrócenie losu). Ale już wtedy – choć walki w Ardenach trwały niemal do końca stycznia – sztabowcy Wehrmachtu wiedzieli, iż kontrofensywa skazana jest na niepowodzenie. Alianci się ogarnęli, pogoda poprawiła, a braki paliwa zatrzymały niemieckie czołgi. W ostatecznym rozrachunku zmagania w Ardenach przetrąciły kręgosłup wojskom III Rzeszy na zachodzie – ubytków w ludziach i sprzęcie nie było już czym uzupełnić, wielu wojskowych straciło motywację, kontynuowanie walki z Amerykanami i Brytyjczykami uważając za bezcelowe. Tym niemniej ardeńska ofensywa wymogła na aliantach zaangażowanie ogromnych zasobów – w sumie ponad 800 tys. ludzi, z których co dziesiąty został zabity lub ranny (straty niemieckie były porównywalne). Do dziś „bitwa o wybrzuszenie” (Battle of the Bulge) – jak mówi się o niej w anglosaskiej historiografii – pozostaje największą bitwą w historii wojsk USA.
O czym wspominam, szukając w historii analogii dla wydarzeń w Ukrainie. Wydarzeń, które wedle jednych analityków niechybnie nastąpią (bez przesądzania kiedy dokładnie), wedle innych właśnie się zaczęły. W tej analogii „Niemcami” są rosjanie, co czyni ją nieco kulawym narzędziem – ale lepszego w najnowszej historii nie znalazłem. Z czego wynika owa kulawość? Ano sytuacja rosji jest inna od uwarunkowań, w jakich znalazła się pod koniec 1944 roku III Rzesza. Niemcy walczyły wówczas o przetrwanie, a kataklizm – rozumiany jako bezwarunkowa kapitulacja, upadek reżimu i okupacja – był brutalnie realną perspektywą. Współczesna rosja może co najwyżej przegrać wojnę w Ukrainie i jakkolwiek skutki tej porażki mogą być poważne – na przykład oznaczać koniec putinizmu – egzystencjalnej katastrofy na rosjan to nie ściągnie (ryzyko w tym zakresie jest minimalne). Tym niemniej dla putina i ekipy Ukraina to „gra o wszystko” – trudno wyobrazić sobie scenariusz, w którym po ewidentnej porażce zachowują władzę. To winduje motywacje Kremla do poziomu porównywalnego z motywacjami nazistowskiej elity. Najogólniej rzecz ujmując – „trzeba zrobić coś, by zmniejszyć zakres porażki”.
Zasoby rosji są także inne niż III Rzeszy u końca jej historii. Rosyjski przemysł nie leży w gruzach, utrata ćwierci miliona żołnierzy w 140-milionowym społeczeństwie to nie to samo, co niemal osiem milionów zabitych i rannych wojskowych w 70-kilkumilionowym kraju. Tyle iż wbrew kremlowskiej propagandzie, przemysł rosji nie radzi sobie z zapewnieniem niezbędnych dostaw dla armii, a społeczeństwo nie garnie się do woja i na front. Notable co rusz zapewniają poddanych, iż nie będzie kolejnej mobilizacji, co nie wynika z braku takiej potrzeby (obiektywnie istniejącej, wszak rosyjscy dowódcy w Ukrainie nieustannie mierzą się z niedostatkiem rezerw), ale z obaw o społeczne reakcje. Bez sięgnięcia po ryzykowne, radykalne kroki (masową mobilizację i jakiś nieprawdopodobny stalinowski reżim, który pozwoliłby zwiększyć efektywność fabryk i warsztatów), rosja jest w podobnej sytuacji jak Niemcy pod koniec wojny – ma za krótką kołderkę, rozumianą jako możliwość projekcji realnej siły.
Ale przez cały czas nie jest bezzębna i może gryźć. Ma również strategiczne rezerwy, pośród których wymienia się 1. Gwardyjską Armię Pancerną, stanowiącą odwód sztabu generalnego sił zbrojnych federacji. Mnóstwo o niej doniesień w ostatnich tygodniach, gdzie propagandowy przekaz miesza się z sensownymi informacjami. I tak z jednej strony mamy obraz bicza bożego, wiszącego nad Ukrainą, zdolnego w każdej chwili do potężnego uderzenia. Z drugiej, dezawuujące przekazy, zgodnie z którymi 1.GAP to zbieranina mobików i sprzętu z lamusa, liczna, ale nie stanowiąca większej wartości. Faktem jest, iż armia dwa razy dostała w Ukrainie solidne wciry. Ale wycofana jesienią ubiegłego roku, miała czas na odtworzenie stanów osobowych. Ponad dziewięć miesięcy to dość, by przeszkolić mobików – od indywidualnych szkoleń począwszy, po zgrywanie całych pododdziałów. Nie wiem, ile z 700 czołgów, którymi ma dysponować 1.GAP, to T-90 Proryw i najnowsze modernizacje T-72 – wedle kremlowskiej propagandy stanowią one większość parku maszynowego. Ale niech realnie będzie ich 200-300 – to już solidna siła. Niech doniesienia, iż „pierwsza” otrzymała wszystko co najlepsze, sprawdzą się choćby w jednej trzeciej czy połowie – już mamy czynnik, który może solidnie namieszać.
Jak? 50-tysięczna armia (wedle stanów ewidencyjnych), choćby przy silnym wsparciu innych jednostek, w tym lotniczych, Ukrainy na kolana nie rzuci. Niemieccy sztabowcy w grudniu 1944 roku też nie mieli złudzeń, iż porażka aliantów w Ardenach da Rzeszy coś więcej niż lepszą pozycję negocjacyjną. Ale właśnie w tym rzecz. Raz jeszcze powtórzę to, co kiedyś napisałem – nie sądzę, by generałowie federacji – znający realne możliwości sił zbrojnych, które nie pozwalają na pokonanie Ukrainy w konwencjonalnym konflikcie – mierzyli dalej niż „dowiezienie” przynajmniej części zdobyczy terytorialnych do momentu, kiedy staną się one przedmiotem rozmów pokojowych. A nie da się tego zrobić, pozostając przez cały czas w obronie. Potrzebna jest jakaś wolta, działanie wyprzedzające, operacja, która wymusi na Ukraińcach zdecydowaną reakcję, odbierze im inicjatywę, wygasi presję na innych odcinkach frontu.
Gdzie miałyby być te rosyjskie Ardeny? 1.GAP ma kilka wydzielonych jednostek w Ukrainie, ale zasadniczo stacjonuje w miejscach stałej dyslokacji w pobliżu Moskwy oraz w obwodzie kurskim. Oczywiście, armię można przerzucić, ale nie sądzę, by rosyjskim generałom marzyła się wolta na południu Ukrainy. Tamtejsza logistyka już teraz ledwo zipie, wisząc na wąskiej nitce mostu krymskiego. Drugie tyle wojska, w dodatku przewidziane do ofensywy (a więc znacząco większego zużywania zasobów), byłoby zdecydowanie ponad jej możliwości. Centralny odcinek frontu jest jak zabetonowany; w obwodzie donieckim zasadniczo linia frontu nie zmieniła się od 2014 roku, tak mocno trzymają się tam Ukraińcy. Kolejna próba frontalnych ataków prawdopodobnie skończyłaby się kolejnym fiaskiem. Atak na Kijów lub Charków (gdzie 1.GAP miałaby najbliżej)? Trudno mi uwierzyć, by w rosyjskiej armii po zeszłorocznych porażkach ktokolwiek jeszcze myślał o zajmowaniu wielkich miast. Zwłaszcza stolicy z jej doskonałą obroną przeciwlotniczą, która pozbawiłaby rosjan jedynej niewątpliwej przewagi, jaką daje im lotnictwo. Pozostaje więc północny odcinek obecnego frontu – uderzenia z rejonu okupowanego obwodu ługańskiego. Ostatnie kilkanaście godzin przynosi informacje o rosyjskiej wzmożonej presji w tym rejonie, co niektórzy analitycy interpretują jako początek rosyjskiej (kontr)ofensywy.
W rosyjskiej sztuce operacyjnej dużą wagę przykłada się do przełamania (linii frontu) i rajdu na tyłach przeciwnika. Armie pancerne powołuje się właśnie do takich celów. W realiach konfliktu na wschodzie trudno wyobrazić sobie scenariusz głębokiej penetracji ukraińskich tyłów. Przy możliwie największym powodzeniu, rosjanie mogliby wbić się na głębokość 40-50 km, zmuszając część donbaskiego zgrupowania ZSU do opuszczenia swoich pozycji. W takim scenariuszu być może udałoby się moskalom zająć „brakującą połowę” obwodu donieckiego. Mają już ługańszczyznę, więc oznaczałoby to „wyzwolenie Donbasu” – co mogłoby stanowić pretekst do ogłoszenia końca spec-operacji. Takie Ardeny 2.0, zakończone powodzeniem atakujących. Nie sądzę, by rosjanom taki pomysł się powiódł, ale nie mogę wykluczyć, iż będą go realizować. Wówczas będę trzymał kciuki, by historia się powtórzyła.
—–
Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.
Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:
Ps. Szanowni, piszecie mi, iż jacyś prokremlowscy aktywiści medialni publicznie dworują sobie z moich kompetencji. Dziękuję za czujność, ale nie zamierzam reagować. Mam w głębokim niepoważaniu opinie na mój temat, wyrażane przez „fachowców”, co to wojny na oczy nie widzieli, a sugerują, iż wiedzą o niej wszystko. Zwłaszcza gdy są to gamonie, nad którymi unosi się zapach zużytego owijacza do stóp.
Nz. Czołgi 1.GAP spalone w lutym i marcu ub.r. podczas zmagań o Charków/fot. ZSU