To podróż przez szalony, nieraz okrutny XX wiek: czas wielkich odkryć i wielkich zbrodni, które nierozerwalnie splatają się w biografiach bohaterów „Straszliwej zieleni”. Autor prowadzi nas przez sanatoria dla gruźlików, okopy I wojny światowej, komory gazowe Auschwitz i aule największych uniwersytetów. Opisuje naukową rewolucję oraz największych rewolucjonistów: tych, którzy potrafili odkrywać nowe światy, ale długo pozostawali ich jedynymi mieszkańcami (z opisu Wydawcy).
Błękit pruski
Człowiekiem, który zaplanował atak gazowy pod Ypres, twórcą nowego rodzaju wojny, był chemik Fritz Haber. Miał żydowskie pochodzenie i był prawdziwym geniuszem, być może jedyną osobą na tym polu walki, która potrafiła pojąć skomplikowane reakcje molekularne sprawiające, iż skóra tysiąca pięciuset żołnierzy poległych pod Ypres zabarwiła się na czarno. Sukces tej misji zapewnił mu awans do stopnia kapitana, przeniesienie do komendy oddziału chemicznego Ministerstwa Wojny, a także kolację z cesarzem Wilhelmem we własnej osobie.
Kiedy jednak wrócił do Berlina, Haber musiał stawić czoła swojej żonie. Clara Immerwahr – pierwsza kobieta, która zrobiła doktorat z chemii na niemieckim uniwersytecie – nie tylko widziała efekty działania gazu na zwierzętach laboratoryjnych, ale też o włos nie straciła małżonka, gdy podczas jednej z prób polowych nagle zmienił się kierunek wiatru. Gaz poleciał prosto w stronę wzgórza, z którego dosiadający konia Haber dowodził oddziałem. Fritz uratował się cudem, ale jeden z jego adiutantów nie zdołał uciec przed toksyczną chmurą. Clara widziała, jak umierał, leżąc na ziemi, wijąc się, jakby oblazła go armia głodnych mrówek.
Kiedy Haber triumfalnie wrócił po masakrze pod Ypres, Clara zarzuciła mu, iż sprzeniewierzył się nauce, tworząc metodę eksterminacji ludzi na skalę przemysłową, ale Fritz całkowicie ją zlekceważył: jego zdaniem wojna to wojna, a śmierć to śmierć, nieważne, jakim sposobem zadana. Wykorzystał dwudniową przepustkę, żeby sprosić wszystkich przyjaciół, i bawił się z nimi do rana; wtedy to jego żona zeszła do ogrodu, zdjęła buty i strzeliła sobie w pierś regulaminowym pistoletem męża.
Umarła, wykrwawiając się na rękach trzynastoletniego syna, który zbiegł po schodach, usłyszawszy wystrzał. Fritz Haber, wciąż w stanie szoku, następnego dnia musiał jechać na front wschodni, gdzie miał nadzorować kolejny atak gazowy. Do końca wojny dopracowywał metody jak najskuteczniejszego wypuszczania gazu, nękany widmem swojej żony. „Naprawdę dobrze mi robi to, iż raz na parę dni trafiam na front, gdzie w powietrzu świszczą kule. Tam myślę tylko o bieżącej chwili i wszystkie moje obowiązki ograniczają się do okopów. A potem, kiedy wracam do komendy i wiszę na telefonie, ciągle słyszę w sercu słowa mojej żony, które kiedyś mi powiedziała, i w zrodzonej z wyczerpania wizji widzę jej głowę unoszącą się znad telegramów. I cierpię”.
(…)
W Niemczech znalazł [Haber – przyp. red. TSO] schronienie w pracy, pełnił obowiązki dyrektora Kaiser-Wilhelm-Institut für physikalische Chemie und Elektrochemie, tymczasem wokół niego narastały nastroje antysemickie. Chwilowo bezpieczny w akademickiej oazie Haber wraz ze współpracownikami wyprodukował wiele nowych substancji; do jednej z nich używano cyjanku, uzyskując w ten sposób gazowy środek owadobójczy o tak potężnym działaniu, iż nazwano go cyklonem, tak jak zabójczą wichurę. Radykalna skuteczność mieszanki zdumiała entomologów, którzy jako pierwsi testowali ją podczas dezynsekcji okrętu pływającego między Hamburgiem a Nowym Jorkiem; napisali choćby bezpośrednio do Habera, wychwalając „wyjątkową elegancję procesu eliminacji szkodników”. Haber stanął na czele Niemieckiego Towarzystwa do Walki ze Szkodnikami; w jej ramach organizowano akcje tępienia pluskiew i pcheł gnieżdżących się w okrętach podwodnych armady oraz szczurów i karaluchów w koszarach wojskowych.
Wypowiedział walkę ogromnym hordom moli atakującym zapasy mąki gromadzonej w rządowych silosach na terenie całego kraju – w korespondencji z przełożonymi Haber opisywał je jako „biblijną plagę zagrażającą dobrobytowi germańskiej przestrzeni życiowej”, nie wiedząc, iż przełożeni ci przystąpili już do systematycznej akcji prześladowania wszystkich, którzy tak jak on mieli żydowskie korzenie.
Fritz przyjął chrześcijaństwo w wieku dwudziestu pięciu lat. Ze swoim krajem i jego obyczajami identyfikował się do tego stopnia, iż jego dzieci dowiedziały się o swoim żydowskim pochodzeniu dopiero wtedy, gdy rodzina musiała uciekać z Niemiec. Haber zbiegł jako ostatni z rodziny i poprosił o azyl w Wielkiej Brytanii, jednak jego brytyjscy koledzy stanowczo zaprotestowali, wiedząc, jaką rolę odegrał w wojnie chemicznej. Musiał opuścić wyspę krótko po przyjeździe. Przemieszczał się z jednego kraju do drugiego, starając się dotrzeć do Palestyny, z piersią ściśniętą z bólu, ponieważ jego naczynia krwionośne nie były w stanie dostarczać odpowiednio dużo krwi do serca. Zmarł w Bazylei w 1934 roku, obejmując cylindryczne naczynie – używał go do udrażniania tętnic wieńcowych – nieświadom, iż niebawem opracowany przy jego współudziale środek owadobójczy miał zostać użyty przez nazistów w komorach gazowych, gdzie ponieśli śmierć jego przyrodnia siostra, szwagier, siostrzeńcy i wszyscy ci inni Żydzi, którzy umierali, kucając, ze stężałymi mięśniami i skórą pokrytą czerwonymi i zielonymi plamami, z ich oczu ciekła krew, z ust piana, a młodsi rozdeptywali dzieci i starców, próbując wspiąć się na górę stosu nagich ciał i dzięki temu oddychać choćby parę minut dłużej, parę sekund więcej, ponieważ cyklon B, kiedy już wpuszczono go przez szczeliny w suficie, ścielił się blisko podłogi.
Gdy wentylatory rozproszyły już cyjankową mgłę, ciała przenoszono do potężnych pieców krematoryjnych. Popioły zakopywano w zbiorowych mogiłach, wysypywano do rzek i stawów albo rozsypywano jako nawóz na pobliskich polach.
Wśród nielicznych rzeczy, jakie znaleziono przy Fritzu Haberze po jego śmierci, znalazł się list do żony. Haber wyznaje w nim, iż ciąży mu nieznośny wyrzut sumienia, ale nie z powodu roli, jaką odegrał w zagładzie tak wielu ludzkich istot, bezpośrednio lub pośrednio, tylko dlatego, iż jego metoda pozyskiwania azotu z powietrza w znacznym stopniu zaburzyła naturalną równowagę planety i należy się obawiać, iż przyszłość Ziemi należy nie do człowieka, ale do roślin.
Wystarczy bowiem, iż światowa populacja spadnie do poziomu sprzed epoki nowożytnej choćby na kilka dekad, a wówczas rośliny będą mogły rosnąć bez żadnych zahamowań, wykorzystując nadmiar składników odżywczych dostarczonych im przez ludzkość, i rozprzestrzenią się po całej powierzchni globu, porastając go całkowicie i dławiąc wszelkie inne formy życia swoją straszliwą zielenią.