Co może Europa?

polska-zbrojna.pl 3 godzin temu

Europa musi stanąć na własnych nogach – przekonuje spora część ekspertów i polityków. I nie chodzi wcale o to, iż mogłaby zostać porzucona przez USA. NATO ma się dobrze. W najbliższych latach jednak wzrok Amerykanów coraz bardziej będzie skupiał się na Azji. I to niezależnie od tego, kto zasiądzie w Białym Domu.

Wzmacnianie europejskiego potencjału obronnego to jedno z kluczowych wyzwań rozpoczynającej się właśnie prezydencji Polski w Radzie Unii Europejskiej. W programie, który ogłosił rząd, mowa o podnoszeniu nakładów na wojsko i przemysł zbrojeniowy, wzmacnianiu infrastruktury obronnej na wschodnich rubieżach wspólnoty czy zacieśnianiu stosunków UE z NATO. Warszawa deklaruje wsparcie dla wszelkich tego typu inicjatyw. – Era geopolitycznego outsourcingu dobiegła końca – przekonywał jeszcze w listopadzie 2024 roku premier Donald Tusk i dodawał, iż Europa musi wreszcie uwierzyć w swoją siłę. A mówiąc prościej: wyrwać się z letargu i pojąć, iż w kwestiach własnego bezpieczeństwa nie może polegać wyłącznie na potędze Stanów Zjednoczonych.

Wyborcze zwycięstwo Donalda Trumpa wielu europejskich polityków wprawiło w konfuzję. Tymczasem choćby przez moment nie pozwala on zapomnieć, dlaczego tak się stało. – jeżeli Europejczycy będą traktować nas uczciwie, zostaniemy w NATO, ale jeżeli zachowają się inaczej, absolutnie rozważę wyjście z Sojuszu – przekonywał kilka tygodni temu w rozmowie z NBC. Oczywiście druga z tych opcji, co zgodnie powtarzają eksperci, wydaje się mało prawdopodobna, ale... Trump na pewno będzie twardym graczem. Można zakładać, iż wykorzysta każdą okazję, by wymusić na europejskich sojusznikach zwiększenie nakładów na zbrojenia. Będzie też chciał, aby wzięli na siebie większą niż dotąd odpowiedzialność za bezpieczeństwo Starego Kontynentu. Tym bardziej iż w kolejnych latach Amerykanie jeszcze mocniej niż dotąd skupią swoją uwagę na Azji i regionie Pacyfiku. Tam przecież leżą Chiny – ich jedyny rywal w walce o globalny prymat.

REKLAMA

Europejscy przywódcy powtarzają: rozumiemy to. I faktycznie, od czasu rosyjskiej inwazji na Ukrainę wydatki na obronność wzrosły skokowo. Jeszcze dekadę temu, kiedy Rosja zagarniała ukraiński Krym i podpalała Donbas, zaledwie trzy państwa przeznaczały na ten cel 2% PKB. W 2024 roku założony przez NATO pułap osiągnęło 23 sojuszników. Wśród nich absolutnym liderem jest Polska, której wydatki obronne przekroczyły 4% PKB. Cel osiągnęły także inne państwa wschodniej flanki – od Finlandii, przez kraje bałtyckie, po Rumunię, a co najważniejsze – również europejskie potęgi: Wielka Brytania, Francja i Niemcy, choć te ostatnie w niemałych bólach.

Tymczasem w Europie coraz wyraźniej słychać głosy, iż to ciągle zbyt mało. Wiosną 2024 roku na łamach „The Washington Post” prezydent Andrzej Duda oświadczył, iż wyznaczony przez NATO próg należy podnieść do 3%. A tuż przed końcem 2024 roku media rozpisywały się o duńskiej premier Mette Frederiksen, która zapowiedziała rewizję najbardziej ambitnego w historii planu finansowania armii i sektora związanego z obronnością. Osiem miesięcy wcześniej władze zatwierdziły dokument zakładający czteroletnie wydatki na poziomie 35 mld koron. gwałtownie jednak doszły do wniosku, iż należy je zwiększyć. W podobnym tonie wypowiedzieli się także inni – choćby członkowie Połączonych Sił Ekspedycyjnych (Joint Expeditionary Force – JEF), na których czele stoi Wielka Brytania.

Zwiększone wydatki przekładają się przede wszystkim na modernizację i rozbudowę armii. I znów chyba najwyraźniej zmiany widać w Polsce. W szybkim tempie realizowane są u nas wielomiliardowe kontrakty. Do jednostek spływają nowoczesne czołgi Abrams i K2, wyrzutnie rakiet HIMARS i Chunmoo, do użytku oddawane są kolejne elementy tarczy antyrakietowej, na którą składają się m.in. kupione w USA baterie Patriot, piloci niebawem zasiądą za sterami myśliwców piątej generacji F-35A, w stoczniach budowane są nowe okręty dla marynarki wojennej – w tym pierwsza z trzech nowoczesnych fregat typu Miecznik. W założeniu decydentów już niebawem polska armia ma się stać jedną z najsilniejszych w Europie. Swój potencjał rozbudowują też inni. Francuzi kupują tysiące dronów rozpoznawczych i bojowych, a do tego modernizują swój nuklearny arsenał, Niemcy zamówili następne Patrioty i wspólnie z Norwegią budują nowe okręty podwodne, Wielka Brytania pozyskuje kolejne samoloty F-35B. Lista jest oczywiście znacznie dłuższa. Tymczasem państwa Europy nie poprzestają na członkostwie w NATO. Obok wzmacniania więzi transatlantyckich starają się również budować te wewnątrzkontynentalne. Choćby na poziomie Unii Europejskiej.

Unia na bojowo

U granic Europy narasta kryzys. Aby zapobiec eskalacji, która mogłaby zagrozić kontynentowi, na miejsce zostają wysłane pododdziały z kilkunastu państw. Niebezpieczeństwo udaje się zdławić w zarodku. Tak przedstawiał się scenariusz organizowanych w ubiegłym roku ćwiczeń „Milex ’24”, mających przetestować zdolność do współdziałania żołnierzy różnych nacji pod auspicjami UE. Siłami operującymi na poligonie w niemieckim Bergen kierował Eurokorpus – międzynarodowe dowództwo z siedzibą w Strasburgu. w tej chwili dowodzi nim Polak – gen. broni Piotr Błazeusz.

Szturmowy pojazd opancerzony i pojazd inżynieryjny, należące do norweskiego batalionu Porsanger, podczas zimowych ćwiczeń „Nordic Response ’24”. Fot. Sondre Mosdal/ Forsvaret

Eurokorpus został sformowany jeszcze w 1992 roku i z miejsca stał się jednym z symboli militarnych aspiracji UE. – Francuzi i Niemcy zakładali wówczas, iż wspólnota stanie się znaczącym graczem na arenie międzynarodowej, partnerem dla USA nie tylko w wymiarze gospodarczym, ale też politycznym. A jednym z warunków było posiadanie własnej armii – tłumaczy dr Łukasz Przybyło z Akademii Sztuki Wojennej w Warszawie. Historia potoczyła się inaczej. – Większość państw doszła do wniosku, iż minimalizowanie amerykańskiej obecności w Europie nie ma sensu. Jednak sam pomysł rozwijania unijnych zdolności wojskowych nie umarł – podkreśla dr Przybyło. Przez lata Eurokorpus bardzo blisko współpracował z NATO, choćby podczas licznych misji zagranicznych. – W 1998 nasz personel uczestniczył w dowodzonej przez Sojusz operacji bojowej SFOR w Bośni i Hercegowinie, a dwa lata później stworzył zalążek kwatery głównej sił NATO rozmieszczonych w Kosowie. Na koncie mamy też kierowanie misją ISAF w Afganistanie i kilkakrotne dowodzenie komponentem lądowym natowskich sił odpowiedzi – wylicza kmdr por. Tomasz Pawęska z biura prasowego Eurokorpusu i dodaje, iż strasburskie dowództwo stanowi dziś integralną część zbiorowego systemu bezpieczeństwa. – W każdej chwili, w zależności od wydarzeń i potrzeb, możemy być użyci do działań zarówno natowskich, jak i unijnych – zapewnia kmdr por. Tomasz Pawęska.

Na razie od 1 stycznia 2025 roku jednostka pełni rolę wysuniętego dowództwa dla Grupy Bojowej Unii Europejskiej. Składa się ona z żołnierzy dziewięciu państw i liczy około 5 tys. żołnierzy. Większość z nich to Niemcy. Podobnych grup jest kilkanaście. Z reguły liczą 1500–2000 żołnierzy. Unia Europejska powołała je do życia w 2004 roku. W założeniu mają brać udział w misjach stabilizacyjnych, prewencyjnych oraz humanitarnych, w promieniu 6 tys. km od Brukseli. Do wysłania w zapalny rejon muszą być gotowe w ciągu 15 dni. Idea jest prosta – w razie potrzeby żołnierze pod auspicjami UE wkraczają do akcji, przez miesiąc do trzech wyciszają pierwszy kryzys, a potem ustępują miejsca siłom operującym pod flagą Organizacji Narodów Zjednoczonych. Polska silnie akcentuje swoją obecność również w tych strukturach. Wystarczy wspomnieć, iż od lipca 2024 roku trzon Wyszehradzkiej Grupy Bojowej stanowią żołnierze 6 Brygady Powietrznodesantowej. Ich dyżur potrwa do czerwca 2025 roku. – Ta decyzja wzmacnia pozycję Polski w Unii Europejskiej i polskie bezpieczeństwo. Wypełniamy lukę, której inne państwa nie były w stanie wypełnić – podkreślał podczas inauguracji polskiego dowództwa wicepremier i minister obrony narodowej Władysław Kosiniak-Kamysz.

Wspólne programy

Pełnoskalowa agresja Rosji na Ukrainę postawiła jednak w zupełnie nowej sytuacji także Unię Europejską. Liderzy wspólnoty postanowili ruszyć ostro do przodu. Jeszcze w 2022 roku zatwierdzony został tzw. strategiczny kompas, który definiuje unijną strategię na rzecz bezpieczeństwa i obrony. W listopadzie 2024 roku ministrowie obrony państw członkowskich, przy okazji przyjęcia rocznego raportu na temat obronności UE, podpisali cztery listy intencyjne w sprawie wspólnych inwestycji i rozwijania programów zbrojeniowych. Dotyczą one m.in. zakupów amunicji krążącej czy budowy europejskiego systemu obrony rakietowej. Ostatni pomysł wyszedł od Niemców jeszcze w 2022 roku. Do tej pory do inicjatywy ESSI (European Sky Shield Initiative) dołączyło 18 państw, ostatnio także Polska. Projekt zakłada stworzenie tarczy złożonej z trzech systemów zwalczania rakiet balistycznych: Arrow-3, Patriot oraz IRIS-T-SLM.

Unia uruchomiła też m.in. mechanizm EDIRPA (European Defence Industry Reinforcement Through Common Procurement Act), który ma zachęcać państwa członkowskie do wspólnych zakupów wyposażenia dla swoich armii, a zarazem wspomóc europejski przemysł zbrojeniowy. W Brukseli wiele mówi się wreszcie o konieczności zwiększenia unijnego budżetu obronnego. Pod koniec 2024 roku Andrius Kubilius, pochodzący z Litwy komisarz UE ds. Obronności, zasugerował, iż w kolejnym rozpisanym na siedem lat projekcie powinien znaleźć się zapis o przeznaczeniu na ten cel 100 mld euro. To kwota dziesięć razy większa niż obecnie. Nowa perspektywa będzie obowiązywać od 2027 roku.

To dobry ruch, zwłaszcza w obliczu ostatnich zapowiedzi Donalda Trumpa. – Europa powinna wzmacniać swoją pozycję, choć oczywiście nie jest to zadanie proste – uważa dr Przybyło. Sytuację znacząco skomplikował Brexit, który wyrzucił poza UE jedną z dwóch europejskich potęg nuklearnych. – Wielka Brytania siłą rzeczy została wyłączona z wszelkich unijnych projektów, ale... nie możemy wykluczać, iż kiedyś do wspólnoty powróci albo przynajmniej będzie z nią zacieśniać więzi na różnych polach – uważa dr Przybyło. Tyle iż niewiadomych jest więcej. – Europa na pewno musi zadbać o pewną militarną autonomię. Pytanie tylko, czy powinno się to wiązać ze znaczącą rozbudową wojskowych struktur UE? Moim zdaniem niekoniecznie. Po co to robić, skoro mamy NATO? – pyta dr Jakub Olchowski, politolog z Instytutu Europy Środkowej i Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie. W podobnym tonie wypowiada się prof. Paweł Turczyński z Instytutu Studiów Europejskich Uniwersytetu Wrocławskiego. – Państwa europejskie muszą odpowiedzieć sobie na zasadnicze pytanie: czy rozbudowa struktur wojskowych UE nie sprowadzałaby się do dublowania NATO? A jeżeli tak – po co to robić? Czy warto przekonywać obywateli państw członkowskich do jednoczesnego inwestowania w dwie odrębne struktury, których cele pozostają identyczne? – zastanawia się. Jego zdaniem bezzasadne jest budowanie jakiejkolwiek alternatywy wobec NATO. Sama UE nie ma zresztą ani takiego potencjału, ani też... aspiracji. Współpracę z Sojuszem uznaje za jeden ze swoich priorytetów. A wszelkie europejskie inicjatywy w założeniu mają się wpisywać w wysiłek podejmowany przez NATO. Tak jest choćby z zainicjowaną przez UE misją szkoleniową EUMAM, która przygotowuje do boju żołnierzy z Ukrainy.

Beczka miodu, łyżka dziegciu

Tymczasem napięcie w Europie nie opada. Rosyjska armia co prawda utknęła w Ukrainie, ale politycy i eksperci nie mają wątpliwości, iż Kreml nie zrezygnował ze swoich aspiracji. A te wiążą się ze zniszczeniem geopolitycznego ładu, który nastał po zakończeniu zimnej wojny. Aby tego uniknąć, NATO wzmacnia politykę odstraszania. Jednym z jej filarów pozostaje obecność na Starym Kontynencie wojsk USA. Bardzo aktywni są jednak także europejscy sojusznicy. Przykład? W połowie grudnia media obiegła informacja o przechwyceniu nad Bałtykiem dwóch rosyjskich bombowców Tu-22 wyposażonych w pociski hipersoniczne. Sztuki tej dokonała para fińskich F-18. Asystował jej niderlandzki F-35, który wystartował z bazy Amari w Estonii, gdzie Holendrzy stacjonują w ramach misji Air Policing. Ma ona na celu zabezpieczenie przestrzeni powietrznej w rejonie państw bałtyckich. Wcześniej zadania takie w Estonii i na Litwie realizowały m.in. polskie F-16.

Na wschodniej flance stacjonują też batalionowe grupy bojowe, złożone z pododdziałów lądowych delegowanych przez kilkanaście państw. W Estonii trzon grupy stanowią Brytyjczycy, na Litwie – Niemcy, w Rumunii – Francuzi. Wyliczać można długo. W razie kryzysu europejscy sojusznicy będą walczyć ramię w ramię z Amerykanami i Kanadyjczykami. Jak bowiem stanowi artykuł 5 Traktatu północnoatlantyckiego, atak choćby na jedno z państw członkowskich jest uderzeniem w cały Sojusz i musi się spotkać z jego reakcją.

Nad Rosją, czyli najbardziej prawdopodobnym w tej chwili przeciwnikiem, NATO ma zdecydowaną przewagę. Czy jednak Europa byłaby w stanie odeprzeć jej agresję samodzielnie? – Bez żadnego problemu – uważa dr Przybyło. – Oczywiście jeżeli byłoby to uderzenie konwencjonalne, a my w swoich spekulacjach ograniczymy się do zestawienia potencjałów wojskowych – dodaje. Pod względem uzbrojenia natowska Europa ma nad Rosją przewagę w każdym praktycznie elemencie. Według ostatniego rankingu, układanego przez serwis Global Firepower, w tej chwili Rosja ma nieco ponad 4 tys. samolotów i śmigłowców, podczas gdy europejscy członkowie NATO niemal dwukrotnie więcej. Blisko 2 tys. z nich to wielozadaniowe F-35, F-16, Eurofightery czy Gripeny. – To zupełnie inna liga niż rosyjskie samoloty bojowe. Do tego dochodzi jeszcze lepsze wyszkolenie natowskich pilotów. Rosjanie przez dwa lata nie byli sobie w stanie wywalczyć przewagi powietrznej na froncie ukraińskim. Trudno więc przypuszczać, iż podobna sztuka udałaby im się w Europie – zaznacza dr Przybyło.

Francuscy żołnierze podczas ćwiczeń. Fot. Torbjørn Kjosvold/ Forsvaret

Podobnie rzecz wygląda, jeżeli chodzi o marynarkę wojenną. Wystarczy wspomnieć, iż europejscy sojusznicy mają do dyspozycji sześć lotniskowców, w tym dwa nowoczesne brytyjskie okręty typu Queen Elisabeth, które na swoich pokładach mogą przenosić po 36 samolotów F-35 i cztery śmigłowce Merlin. Do tego dochodzą dziesiątki nowoczesnych niszczycieli, fregat i okrętów podwodnych – w tym jednostek o napędzie jądrowym. Rosja może im przeciwstawić ledwie jeden lotniskowiec, ale wysłużony „Admirał Kuźniecow” od lat przechodzi remont, którego końca nie widać. Rosjanie mogą się poszczycić pokaźną liczbą nawodnych i podwodnych jednostek bojowych. Co więcej – ich liczba rośnie. Pod koniec 2023 roku do linii weszły dwa okręty podwodne o napędzie jądrowym – „Krasnojarsk” i „Imperator Aleksandr III”, a za kilka miesięcy ma do nich dołączyć inna tego typu jednostka – „Kniaź Pożarski”. I tak jednak europejscy członkowie NATO mają tutaj kilkukrotną przewagę ilościową, nie mówiąc już o technologicznej.

Dużo trudniej oszacować różnice, jeżeli chodzi o wojska lądowe. Biorąc jednak pod uwagę, jak wielkie straty ponosi Rosja w Ukrainie, i tu Europa prawdopodobnie góruje. Tym bardziej iż w zasobach jej armii jest sprzęt bardziej nowoczesny, choćby czołgi Leopard, Challenger czy Abrams. –Europejskie armie muszą uzupełniać braki kadrowe, ale i tak dysponują całkiem sporymi zasobami – uważa dr Przybyło. Polska i Francja mają po przeszło 200 tys. żołnierzy, do tej liczby zbliżają się Włosi i Brytyjczycy. Stan liczebny armii tureckiej, najliczniejszej poza amerykańską, wynosi 481 tys. osób. Tymczasem Rosja, według Global Firepower, ma 1,3 mln żołnierzy.

– Zachód stoi nieporównanie wyżej, jeżeli chodzi o kulturę techniczną i organizacyjną – podkreśla dr Olchowski. – Trzy lata wojny w Ukrainie to pasmo rosyjskich kompromitacji, jeżeli chodzi o dowodzenie na wszystkich praktycznie szczeblach, choć oczywiście dziś sytuacja znacznie poprawiła się w porównaniu z rokiem 2022. Do tego dochodzi kwestia sprzętu. Rosjanie chwalą się, iż dysponują supertechnologiami, ale wystarczy zadać sobie proste pytanie: czy to Zachód przemyca rosyjskie czipy i podzespoły do swoich rakiet, czy może jest odwrotnie? – wylicza politolog. Na tym nie koniec. Według dr. Olchowskiego Rosja wie, iż w konfrontacji z NATO nie ma większych szans, dlatego ucieka się do zagrywek psychologicznych. Tak należy postrzegać choćby ostatnią modyfikację strategii nuklearnej. W nowej wersji dokumentu znalazł się zapis, iż Rosjanie mogą użyć broni jądrowej przeciw państwu, które zaatakuje ich terytorium z wykorzystaniem środków konwencjonalnych, ale przy wsparciu mocarstwa atomowego. – Putin, sięgając po nuklearny straszak, wyrysował kolejną czerwoną linię. W ten sposób odpowiedział na ukraińskie ataki z wykorzystaniem zachodnich rakiet, których celem stały się obiekty w głębi Rosji. Tyle iż w ślad za zawoalowanymi groźbami znów nie poszły żadne działania. Takie straszenie zachodnich polityków i społeczeństwa do pewnego stopnia niestety przynosi rezultaty, niemniej powoli zakrawa ono na groteskę – podkreśla ekspert.

Konieczne inwestycje

Nie oznacza to jednak, iż Europa może spać spokojnie. – jeżeli Rosja zaatakowałaby Polskę przy użyciu konwencjonalnych środków, a liczebność jej wojsk i wyposażenia byłaby zbliżona do tego, co w tej chwili widzimy na froncie ukraińskim, stanowilibyśmy dla niej twardy orzech do zgryzienia – uważa prof. Turczyński. – Niestety, im dalej na Zachód, tym sytuacja wyglądałaby gorzej – dodaje. Według eksperta agresywna postawa Putina zmusiła co prawda europejskich przywódców do działania, ale w wielu miejscach zmiany zachodzą ciągle zbyt wolno. – Podam kilka przykładów. W 2023 roku Niemcy w ramach koalicji pancernej dostarczyły Ukrainie około 20 czołgów Leopard 2A5. I zapowiedzieli, iż ubytek we własnej armii uzupełnią w latach 2025–2026. To produkcja 20 wozów zajęła im dwa–trzy lata?! Podobnie rzecz się ma z amunicją. Jeszcze w 2023 roku Francja była w stanie przekazywać Ukrainie... tysiąc sztuk pocisków artyleryjskich kalibru 155 mm miesięcznie. Pod koniec 2024 roku, jak ogłosił francuski minister obrony, produkcja zwiększyła się do 3 tys. na miesiąc. W porównaniu z tym, co zużywają strony walczące na froncie, to tyle, co nic. Rosja prowadzi w Ukrainie wojnę materiałową, a na takie rozwiązanie europejski przemysł nie był przygotowany. Teraz musimy nadrabiać zaległości. Nie tylko pomagać Ukraińcom, ale też uzupełniać własne rezerwy – podkreśla prof. Turczyński. Europa ma ku temu odpowiednie zaplecze. – W setce największych firm zbrojeniowych świata jest aż 27 podmiotów z naszego kontynentu. Tyle iż produkujemy głównie dla innych. Europa odpowiada za jedną trzecią globalnego eksportu broni – zaznacza dr Olchowski i dodaje, iż w obliczu zagrożenia przynajmniej część tego strumienia należy skierować do wewnątrz. Na to trzeba jednak politycznej woli, a z nią bywa różnie. – Zachodowi brakuje silnych liderów. Tymczasem społeczeństwa trzeba przekonać do tego, iż większe wydatki na zbrojenia to konieczność, bo czas pokojowej koegzystencji się skończył. Zadanie niełatwe. Nowa sytuacja w wielu aspektach bowiem może przełożyć się na pogorszenie dotychczasowego poziomu życia zwykłych Europejczyków – twierdzi prof. Turczyński. Ale alternatywy nie ma. – Lepiej wydawać na zbrojenia choćby 5–6% PKB niż tak jak w tej chwili Ukraina 37% – uważa dr Przybyło.

Eksperci podkreślają, iż otwarta wojna nam nie grozi. – Rosja jest zbyt mocno zaangażowana w Ukrainie. Wojna kosztuje ją zbyt dużo sił i środków, by myśleć o czymś więcej –podkreśla prof. Turczyński. Ale taka sytuacja może nie trwać wiecznie. – Dlatego właśnie musimy dobrze wykorzystać czas, który dostaliśmy. Dojście do władzy Trumpa paradoksalnie może okazać się dla Europy korzystne. Jest szansa, iż ją zdynamizuje. Czy tak się rzeczywiście stanie? Czas pokaże – podsumowuje dr Olchowski.

Bez wątpienia Europa znalazła się w momencie dla siebie przełomowym. Tak wielkich wyzwań w dziedzinie bezpieczeństwa nie podejmowała od zakończenia zimnej wojny. I choć ma wszelkie dane po temu, by im sprostać, musi... utwierdzić się w przekonaniu, iż innej drogi nie ma.

Łukasz Zalesiński
Idź do oryginalnego materiału