Średniowiecze ma coraz lepszą opinię. Co prawda wciąż zdarza się, iż ktoś używa przymiotnika „średniowieczny” dla określenia jakiegoś zjawiska jako wstecznego lub prymitywnego, ale w takim przypadku naraża się na krytykę własnej wiedzy historycznej albo, jeżeli dyskusja toczy się w internecie, na bolesny cios memem zestawiającym XIII-wieczną katedrę z jakimś dziełem architektury współczesnej. Oczywiście, to postrzeganie średniowiecza jako epoki absolutnego regresu po wspaniałej, marmurowej starożytności, ma długą tradycję – pierwszy frazy o „wiekach ciemnych” użył Petrarka, i tak, poprzez Rabelais’a, Jonathana Swifta aż do Woltera powtarzano ten pogląd bez szczególnej refleksji, tak w historiografii, jak i w kulturze. W tej drugiej percepcję średniowiecza zmieli dopiero romantycy, odkrywający nowe wzruszenia w ruinach rycerskich zamków, ale jeżeli chodzi o historię w sensie ścisłym, na nowe ujęcie trzeba było poczekać do przełomu XIX i XX wieku.
Dziś nikt poważny nie przedstawi już publicznie dychotomii „wieki ciemne kontra jasny renesans”, co nie znaczy, iż średniowiecze, jako najbardziej chrześcijańska z epok, nie ma swoich zajadłych wrogów. Spór przeniósł się jednak gdzie indziej, czyli na pole krucjat. Bo czy można znaleźć w historii coś bardziej średniowiecznego niż „zbrojna pielgrzymka”?
Niemal dwieście lat trwała ta krucjatowa przygoda, która zmieniła historię Zachodu, dała mu czas niezbędny na okrzepnięcie w obliczu muzułmańskiego zagrożenia, dokończenie rekonkwisty w Hiszpanii, otworzyła nowe horyzonty myślowe i szlaki handlowe, w największym stopniu ukształtowała etos rycerski, z całym jego wpływem na kulturę i obyczaje, można tak wymieniać długo.
Rzecz w tym, iż Europa po utracie Ziemi Świętej (cezurą jest tu zdobycie przez mameluków Akki w 1291 roku) bardzo starała się, może ze wstydu, o krucjatach zapomnieć. Aż do XVI wieku, kiedy autorzy protestanccy użyli krucjat jako pałki do okładania katolików i papieża. Sam Luter twierdził, iż najazdy tureckie są karą Bożą na papistów, i zmienił zdanie dopiero, kiedy armia Sulejmana rozbiła namioty pod Wiedniem. Zatem wzrost tureckiego zagrożenia nieco tę retorykę osłabił, ale już w XVIII wieku, kiedy zdawało się, iż sprawa muzułmańskich najazdów jest raz na zawsze zamknięta, po niemal te same argumenty sięgnęli myśliciele oświecenia. Rozprawiali się z krucjatami Wolter, Diderot, Hume, Gibbon i wielu ich naśladowców, nie przejmując się zresztą zanadto faktografią. Ich zdaniem były one zbrodniczą wojną z wyższą cywilizacją, prowadzoną przez prymitywnych zbójów i rządnych krwi morderców. Dodajmy też iż bliższy nam Steven Runciman, autor zresztą znakomity, posunął się do nazwania krucjat „grzechem przeciwko Duchowi Świętemu”.
Filozofom oświecenia niedługo rękę podali marksiści, widzący w krucjatach napędzaną chciwością, fanatyzmem i rasizmem wojnę kolonialną, czego nie warto dłużej komentować, choć oba spojrzenia, to protestanckie i marksistowskie, bardzo utrwaliły się na całym Zachodzie w powszechnej świadomości „ludzi na pewnym poziomie”.
Szczęśliwie, w badaniach nad krucjatami od końca ubiegłego wieku obserwujemy radykalny zwrot. Nowe prace (a prym tu wiodą, ku pewnemu zaskoczeniu, historycy amerykańscy, wśród których pierwsze miejsce zajmuje Thomas F. Madden), oparte o solidne badania źródłowe, pokazują zupełnie inny obraz tego zjawiska, ale do wyparcia głównych tez z monumentalnych „Dziejów wypraw krzyżowych” Runcimana droga jeszcze daleka.
I tu pojawia się interesujący paradoks, bo polityka i historiografia kompletnie rozjeżdżają się z kulturą, choćby tą popularną, w ocenie średniowiecza, krucjat i… krzyżowca. Bo krzyżowiec, słusznie czy nie, to przede wszystkim rycerz. A cóż oznacza samo słowo rycerski? Przede wszystkim dzielny, potem honorowy, wierny i słowny, oraz dworny, przede wszystkim wobec kobiet. Zatem, jeżeli nieironicznie nazwiemy kogoś „rycerskim”, to choćby ów był zaprzysięgłym wrogiem średniowiecza, przyjmie to określenie jako najwyższy komplement.
Tyle, iż nie chodzi tu o jakiegoś rycerza bez adekwatności. Czy współczesny odbiorca kultury potrafi wymienić jakiegoś z imienia? Kto słyszał o Bayardzie, Williamie Marshallu czy Dobku z Oleśnicy? prawdopodobnie niewielu. Ale kogo zawsze rozpozna ten sam, nieszczególnie zainteresowany historią, zjadacz kultury popularnej? Oczywiście Ryszarda zwanego Lwim Sercem, króla krzyżowca, najdzielniejszego z dzielnych, który nieśmiertelną sławę zdobył walcząc nie o jakieś zabłocone kawałki pola we Francji, ale w obronie Ziemi Świętej. To bohater indywidualny. A bohater zbiorowy? Tu też odpowiedź jest oczywista – to rycerz zakonnik, dokładniej – templariusz.
Mieliśmy w historii trzy wielkie zakony rycerskie, poza templariuszami to joannici i krzyżacy, oraz bardzo wiele mniejszych, znanych dziś już tylko specjalistom od epoki. Za protoplastę ich wszystkich uznaje się bractwo rycerzy Tau, którzy jeszcze przed pierwszą krucjatą brali na siebie obowiązek ochrony pielgrzymów na szlakach do Rzymu i grobu św. Jakuba. Czy Hugon de Payns, założyciel i pierwszy mistrz templariuszy o nich w ogóle słyszał, tego nie wiemy, ale to właśnie on i jego ośmiu towarzyszy, złożyli przed patriarchą miasta śluby ubóstwa, czystości, posłuszeństwa i, dodatkowo, walki aż do śmierci. I dodajmy, od razu powstały wątpliwości, czy te dwie drogi, monastyczna i rycerska, są w ogóle możliwe do pogodzenia, ale krytyków uciszył sam św. Bernard z Clairvaux traktatem „Pochwała nowego rycerstwa”.
Tragiczny koniec, jaki spotkał zakon z powodu knowań króla Francji, wyparł templariuszy na kilka stuleci z kart historii. Dopiero w XVIII wieku wolnomularze, którzy uznali za ich swoich ideowych protoplastów, przywrócili pamięć o tych rycerzach zakonnikach, fałszywą i kompletnie wypaczoną, bo wyrosłą z fałszywego oskarżenia Filipa Pięknego – o czczeniu bożków, zaparciu się Chrystusa, nienawiści do Kościoła i, przede wszystkim, ukrytym skarbie, bo ten motyw pojawia się najczęściej w rozmaitych opowieściach; zresztą do dziś poszukiwacze złota templariuszy błąkają się nie tylko po Francji, Szkocji, Hiszpanii czy Polsce, ale choćby zachodnim wybrzeżu Ameryki Północnej.
Tak, mniej więcej, przedstawiała ich (do niedawna) również powieść historyczna. Modę na templariuszy w literaturze rozpoczął Walter Scott w słynnym „Ivanhoe”, gdzie obok dwóch szlachetnych krzyżowców (bohatera tytułowego i króla Ryszarda) występuje dzielny, ale moralnie obmierzły świątynnik. To jednak jeszcze nic, bo tu Scott atakuje zakon z pozycji protestanckich, więc niesłusznych, ale jakoś racjonalnych, za to w swojej innej powieści, szczęśliwie dla autora znacznie mniej znanej, o tytule „Talizman”, Scott przedstawia templariuszy jako heretyków parających się magią. Z czego można się wyśmiewać, ale polski czytelnik zna przecież „Króla trędowatego” Zofii Kossak, która z kolei opisuje zakonników jako ludzi odrzucających chrześcijaństwo na rzecz jakichś orgiastycznych kultów pogańskich. Nieco bardziej życzliwi autorzy widzieli w templariuszach depozytariuszy Graala (ten akurat koncept pochodzi jeszcze ze średniowiecza), Arki Noego (wykopanej w tunelach odkrytych pod fundamentami Świątyni Salomona) lub jakiejś „wielkiej tajemnicy” (jak u Dona Browna i jemu podobnych).
Takie i podobne opinie o templariuszach dominowały w kulturze do ostatnich lat XX wieku, kiedy to, jak wspomniano wyżej, rozpoczął się w historiografii okres intensywnego odkłamywania czarnej legendy krucjat, a więc i Ubogich Rycerzy Chrystusa. Również ich straszny proces, poddany dokładniejszym badaniom, uznawany jest powszechnie za zbrodnię sądową, a sprawność, z jaką przeprowadzono operację aresztowania templariuszy, porównuje się często do skuteczności gestapo czy NKWD.
We współczesnej powieści historycznej też przeważa obraz bardziej zniuansowany, oparty nie o przesądy, ale solidniejszą bazę źródłową. W modzie jest podkreślanie poświęcenia i wojskowej sprawności świątynników, czego przykładem choćby trylogia Jana Guillou o rycerzu Arnie, czy znakomite, wydane niedawno „Outremer” Bogumiła Wójcika. W innych rejonach kultury popularnej jest różnie – np. w popularnej serii gier wideo „Assassin’s Creed” templariusze pełnią rolę szwarccharakterów, a asasyni szlachetnych „bojowników o wolność i demokrację”. Zresztą, cała ta seria ma wyraźnie antychrześcijański charakter. Zauważmy też, iż joannici, zakon rycerski o dłuższej historii i z tej racji bardziej zasłużony w obronie chrześcijaństwa przed muzułmanami, niemal nie budzi kontrowersji. Niemal, bo w „Assassin’s Creed” szpital joannitów w Jerozolimie to miejsce, w którym przeprowadza się eksperymenty medyczne przypominające „badania” w niemieckim obozie zagłady…
No i ostatni, choć wcale nie najmniej istotny element tej układanki, czyli internet. Mniej więcej dekadę temu pojawił się, głównie na dawnym Twitterze, ruch „Deus Vult”, odwołujący się do idei krucjatowej, często wykorzystujący obraz krzyżowca, głównie templariusza, w wyłącznie pozytywnym świetle (chyba najzabawniejszy mem wyprodukowany przez to środowisko to ten z szarżującymi templariuszami i podpisem „Dzień dobry. Czy ma pan chwilę na rozmowę o Jezusie?”). Postulaty są tu zdecydowanie polityczne, bo hasła „potrzebujemy nowej krucjaty” czy „krucjaty były uzasadnione” są skierowane głównie przeciw idei multikulturalizmu i rozpychającemu się na Zachodzie islamowi. Religii w tym na razie niewiele, bo internetowi wojownicy spod znaku „Deus vult” potrafią zablokować za uwagę „idź najpierw na mszę w niedzielę”, ale początek jest już zrobiony. Czarna legenda krucjat jeszcze całkowicie nie padła, ale wyraźnie chwieje się w posadach.
Jan M. Długosz