Im dłużej zajmuję się pamięcią społeczną, tym bardziej przekonuję się, iż nie chodzi w niej o rzeczywistość, ale o marzenia. Marzenia o nas dzisiaj, o tym, kim chcielibyśmy być, jaką rolę odgrywać, jak przedstawiać się na tle innych. Tak zwana „prawda historyczna” nie tak bardzo się tu liczy, a może inaczej: liczy się o tyle, o ile pasuje do wymarzonego obrazka. Wtedy staje się ważna.
Dlatego mówiąc o postaciach budzących prawdziwe emocje, warto pamiętać, iż mamy do czynienia z całym zestawem fantazji, które wokół nich narosły. jeżeli nie zdajemy sobie z tego sprawy, będziemy je nieświadomie powielać. Trzeba je zobaczyć i rozmontować, żeby zrozumieć z jednej strony tych, którzy pamiętają i opowiadają historię, a z drugiej, żeby przedostać się do tego, co się rzeczywiście wydarzyło.
Przyglądając się burzy, która rozpętała się przy okazji zmian na wystawie stałej Muzeum II wojny światowej, warto zapytać o postaci, wokół których grzmi i błyska. Na wszystkie nie starczy miejsca, dlatego weźmy pod lupę jedną z nich: św. Maksymiliana Marię Kolbego.
Kolbe uosabia mit Polski jako Chrystusa
Wizerunki ojca Kolbego znajdziemy w prawie każdym polskim kościele. Jesteśmy niewątpliwie w pierwszej lidze, i to na górze tabeli, ale za portretami JP2 i obrazami Jezusa Miłosiernego według objawień siostry Faustyny. Zobaczymy Kolbego wśród polskich świętych, obok św. Wojciecha, św. Jadwigi i św. Stanisława Męczennika. Ma tu ważne miejsce, bo stał się częścią opowieści o katolickim narodzie polskim, forsowanej przez kardynała Wyszyńskiego w czasie Wielkiej Nowenny Tysiąclecia w pierwszej połowie lat 60., a później podchwyconej przez Karola Wojtyłę. Dlatego tak często pojawia się w kościołach budowanych u schyłku PRL-u i później jako niemal obowiązkowy element budujący wyobrażenia o wspólnocie.
Z tych samych powodów podczas pielgrzymki na Jasną Górę 9 kwietnia 2016 roku Młodzież Wszechpolska obrała sobie św. Maksymiliana Marię Kolbego za patrona. Proszę się nie uśmiechać: ten drobny, zdawałoby się, fakt to ważna wskazówka mówiąca o tym, jak pamięta się Kolbego i co to adekwatnie znaczy.
Mamy wiele przedstawień świętego. Są urocze w swej bezpośredniości oraz braku skrępowania i właśnie dlatego wiele da się z nich wyczytać.
Kolbe pojawia się w scenerii obozowej. Obóz koncentracyjny w Oświęcimiu poznajemy po charakterystycznych zasiekach z drutu kolczastego i wieżyczkach strażniczych. Bardzo często pojawia się także komin albo sam czarny dym unoszący się z krematorium. Na obrazie z kościoła pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny Nieustającej Pomocy w Siedlęcinie w tym właśnie dymie otwiera się przestrzeń, z której Najświętsza Maria Panna ofiarowuje świętemu dwie korony. Poniżej, u jego stóp, rozpościera skrzydła biały orzeł, a w głębi przygląda się tej scenie polska rodzina: mężczyzna z łopatą i kobieta z dzieckiem na ręku (to prawdopodobnie uratowany przez świętego Franciszek Gajowniczek z żoną i dziećmi).
Przywołuję obraz z Siedlęcina, bo jest powszechnie znany, a jednocześnie najpełniej rozwija charakterystyczne dla przedstawień Kolbego motywy. Układ ten powraca w kilku wariantach i w wielu realizacjach z większą lub mniejszą liczbą elementów: na okładce pierwszego wydania Dwóch koron Gustawa Morcinka, na obrazkach wręczanych przez księży w czasie wizyt duszpasterskich oraz na pomnikach i muralach, jak choćby tym z Ostrzeszowa.
Wedle legendy Kolbe miał widzenie, w którym Matka Boska ofiarowała mu dwie korony: koronę czystości i koronę męczeństwa. Układają się one w polskie barwy narodowe: pierwsza, przedstawiana zwykle wyżej, jest biała, druga – czerwona. W białej powtarza się motyw lilii, czerwona zamienia się w koronę cierniową, a więc znak nadający Kolbemu cechy chrystusowe. Kolory, orzeł u stóp świętego, ale przede wszystkim jego miejsce w opowieści o katolickim narodzie sprawiają, iż Kolbe uosabia mit Polski jako Chrystusa. Polski czystej i niewinnej, pełnej poświęcenia oraz cnót, a jednocześnie męczeńskiej i w swoim męczeństwie zwycięskiej.
Recepta na dyskomfort
Popularności Kolbego po wojnie trudno się dziwić. Narastające wokół jego osoby wyobrażenia są wyraźnie próbą radzenia sobie z powojennym dyskomfortem.
Wojna była dla polskiego społeczeństwa nie tylko klęską, ale także katastrofą społeczną. Trudno było ufać sobie nawzajem w państwie, które rozsypało się jak domek z kart. Z perspektywy cywilów, którzy przeszli przez powstanie warszawskie i wracali do rozszabrowanych domów, albo tych, którzy mieli na co dzień do czynienia z chłopcami z lasu, historia heroicznej walki o wolność wyglądała całkiem inaczej niż w wersji oficjalnej. Poczucie, iż nie liczą się z nimi ani dowództwo i elity państwa, ani współobywatele, dawało o sobie znać w reakcjach, które nie przeszły do podręczników historii.
Marianna Woźniak, moja babcia, wpadała w furię za każdym razem, kiedy mówiła o Stefanie Starzyńskim. Działo się to zwykle w kuchni. Nie mogła zapomnieć jego przemówienia, w którym wzywał kobiety do walki. Tak się złożyło, iż we wrześniu 1939 roku jej córka miała sześć miesięcy, mąż poszedł na front, a ona straciła pokarm. Ze słowami Starzyńskiego nie umiała sobie poradzić przez całe życie. Traktowała go jak niebezpiecznego wariata, który stracił kontakt z rzeczywistością, a już na pewno z tym, co było jej doświadczeniem. W jej złości kipiało poczucie skrajnego osamotnienia.
Przemoc – ta między polskimi sąsiadami – dopełniała obrazu katastrofy. Wojenny i powojenny bandytyzm musiał pozostawić ślad w postaci nieufności i strachu. Ludzie żyli w społeczności, w której nikt nie był pewien jutra i każdy musiał walczyć o przetrwanie. Każdy przeciw każdemu i Bóg przeciw wszystkim.
Komuniści proponowali lekarstwo w postaci radykalnej zmiany społecznej, a Kościół podsuwał ojca Kolbego, czyli marzenie o nas idealnych. Historia kogoś, kto dobrowolnie poszedł na śmierć, żeby uratować ojca rodziny, i mówił wprost, iż robi to ze względu na czekających na niego w domu najbliższych, musiała hipnotyzować. Myślę, iż wrażenie, jakie robił na mojej jakże religijnej babci ojciec Kolbe, było tym większe, im większa była jej bezsilna wściekłość na prezydenta Starzyńskiego.
Kolbe miał także inną zaletę: pomagał poradzić sobie z pamięcią o współudziale w ludobójstwie. Uczestnictwo w realizowanym przez nazistów Holocauście po wyzwoleniu zamieniło się w czystkę etniczną realizowaną już własnymi siłami. Ulice polskich miast i miasteczek – pisał Jan Tomasz Gross – spłynęły żydowską krwią i to musiało zostawić ślad w zbiorowej psychice. Krematoryjny dym, z którego wyłania się Najświętsza Maria Panna z koronami czystości i męczeństwa w barwach narodowych, to bezwstydny, ale skuteczny sposób radzenia sobie z kłopotem.
W krematoriach palono przede wszystkim ciała zamordowanych Żydów. W tym miejscu trzeba być precyzyjnym: przedstawień Kolbego nie można traktować jako prostej manifestacji pamięci o ludziach, którzy przeszli w Auschwitz przez piekło, chociaż nie byli Żydami. Jest w tych wyobrażeniach coś znacznie więcej: Kolbe jako znak polskiego cierpienia stanowi konkurencję dla pamięci o Zagładzie Żydów i unieważnia tę pamięć.
Antysemici rozumieją się bez słów
Krematoryjny dym staje się „nasz”, to znaczy nie żydowski. Piekło – bo z komina wydostają się pomieszane z sadzą czerwone płomienie, jak w tradycyjnych przedstawieniach piekła – zmienia się w piekło, przez które przeszli przede wszystkim Polacy. I znów: nie chodzi o to, iż nieżydowska część polskiego społeczeństwa nie przeszła przez piekło. Przeszła, tyle iż było ono inne niż żydowskie. Postać Kolbego pozwala nie pamiętać, jak ono rzeczywiście wyglądało i jak zachowywali się ci, którzy w nim tkwili, a także jaki był nasz własny udział w jego konstruowaniu. Pamięć o Kolbem uwalnia od kłopotliwych emocji związanych ze Starzyńskim, podsuwa za to myśli o Polakach, którzy cierpieli jak Żydzi, może choćby bardziej, a do tego zachowywali się w tym wszystkim heroicznie. Z próby wojny wychodzimy jak ojciec Kolbe z koronami czystości i męczeństwa.
W przeciwieństwie do Żydów. Tkwiące w obrazie Kolbego porównanie sprawia, iż jego przedstawienia są w istocie antysemickie. Puryści zarzucą mi, iż dopuszczam się nadużycia, bo przecież nigdzie nie wspomina się o tym, iż Kolbe jest lepszy, i o Żydach w ogóle nie ma tu mowy. Nie ma, bo nie ma takiej potrzeby. Znaczenie wyobrażeń społecznych nie ogranicza się do tego, co literalnie w nich zawarte. Funkcjonują i znaczą w sieci nakładających się na siebie i odsyłających do siebie nawzajem sensów. Antysemici rozumieją się bez słów, a rzekoma gorszość Żydów to ich ulubiony temat i obsesja. Coś w rodzaju osi, wokół której kręci się całe to szaleństwo. Wizerunki ojca Kolbego wpisują się w ten kontekst i są jego produktem. Pomijanie go to chowanie głowy w piasek.
Najświętsza Panienka, która wyłania się z dymu po spalonych Żydach, wręcza korony czystości oraz męczeństwa wydawcy antysemickich periodyków: „Małego Dziennika” i „Rycerza Niepokalanej”. Czasopisma Kolbego miały duży zasięg, szerzyły nienawiść i zrobiły wiele złego, przygotowując polską katolicką społeczność na nadchodzącą Zagładę.
Dzięki temu Kolbe okazywał się jeszcze lepszym kandydatem na popularnego świętego. Nie mimo tego, iż był antysemitą, ale właśnie dlatego, iż nim był. Jako ofiara nazistów stawał się dowodem, iż polski antysemityzm nie miał nic wspólnego ze zbrodnią ludobójstwa. Choć to po prostu nieprawda – śmierć Kolbego z ręki hitlerowców nie zmienia w niczym faktu, iż jego działalność ułatwiła realizację „ostatecznego rozwiązania” – jego obraz spełniał i spełnia swoją funkcję. Uniewinnienie wyskakuje z żydowskich popiołów niczym Deus ex machina. Nic takiego się przecież nie stało. Chmura z ludzi nad krajem szła, z dużej chmury mały deszcz, jedna łza.
Jan Paweł II przyspieszył wyniesienie ojca Kolbego na ołtarze. W 1982 roku udzielił dyspensy i proces kanonizacyjny zakończył się bez dopełnienia procedur. Święty taki jak Kolbe był najwyraźniej bardzo potrzebny: Kościołowi w Polsce i Kościołowi Powszechnemu.
W dyskusji o Muzeum II Wojny Światowej wiele mówi się o wierności faktom. To oczywiście podstawa. A jednak, żeby zrozumieć, co się z nami dzieje, warto pamiętać także o marzeniach, które snujemy wokół faktów oraz o ich sensach. Pamięć o ojcu Kolbe nie jest niewinnym marzeniem o nas lepszych, niż rzeczywiście jesteśmy. W tym tkwi najpoważniejszy bodaj problem: należy do tych marzeń, które uniemożliwiają kontakt z rzeczywistością. Snów, które śni się bez końca i których za żadne skarby nie zaniesie się do terapeuty. Pewnie dlatego trzeba o nie tak zaciekle walczyć.
**
Tomasz Żukowski – historyk literatury, profesor w Instytucie Badań Literackich PAN. Autor książek Wielki retusz. Jak zapomnieliśmy, iż Polacy zabijali Żydów (2018) i Pod presją. Co mówią o Zagładzie ci, którym odbieramy głos (2021).