Donieckie Dachau. Wstrząsająca opowieść ukraińskiego jeńca o torturach i życiu w niewoli

thefad.pl 3 godzin temu

Aureliusz M. Pędziwol

Stanisław Asiejew* przez ponad dwa i pół roku był więźniem separatystów samozwańczej Donieckiej Republiki Ludowej i napisał o tym książkę. Jest też weteranem trwającej od 24 lutego 2022 roku wojny Rosji przeciw Ukrainie.

Fot. Autorstwa Stanyslav Asieiev – Praca własna, CC BY-SA 4.0, commons.wikimedia

DW: Jak długo był Pan na froncie?

Stanisław Asiejew: – Dziewięć miesięcy, od grudnia 2023 do września 2024 roku. Walczyłem pod Pokrowskiem. Po kolejnym natarciu Rosjanie zajęli nasze pozycje, a ja zostałem podwójnie zraniony odłamkiem miny, który trafił mnie w szyję i dostał się do klatki piersiowej. Przez półtora miesiąca leżałem w szpitalu w Kijowie. W tym czasie Rosjanie zniszczyli mój batalion. A ja zostałem zdemobilizowany.

Przed tą wojną był Pan więziony w Doniecku, głównie w obozie Izolacja, który – jak Pan napisał w swojej książce – jeden z Pańskich współwięźniów nazwał „donieckim Dachau”.

– To bardzo złożony temat, do którego nawiązuję już w tytule książki. Piszę o obozie koncentracyjnym, dlatego iż nasuwają się tutaj skojarzenia historyczne, zwłaszcza z niemieckimi nazistowskimi obozami. Zawsze jednak podkreślam, iż obóz Izolacja, który przez cały czas istnieje, jest takim obozem koncentracyjnym, jak nazistowskie obozy z lat 30. ubiegłego wieku. Nie jest to obóz śmierci, w którym miałaby miejsce zagłada ludzi. Trzyma się tam tych, którzy zagrażają tak zwanej Donieckiej Republice Ludowej albo reżimowi rosyjskiemu.

Co jeszcze jest powodem, by nazywać ten obóz koncentracyjnym? Tortury?

– Bez wątpienia. Przede wszystkim jednak sam fakt koncentracji wrogów reżimu. W tym również swoich, ochotników z tak zwanych opołczeń, czyli milicji walczących po stronie Rosji, którzy w pewnym momencie stali się dla niej zagrożeniem. Ale tak, stosowano tam tortury prądem elektrycznym, gwałcono, a choćby zabijano więźniów. Zarówno mężczyzn, jak i kobiety, bo kobiety były tam także, ale w oddzielnych celach. Nie mieliśmy z nimi kontaktu.

Skąd się wzięła nazwa Izolacja?

– To jest teren dawnej fabryki materiałów izolacyjnych, która się tak właśnie nazywała. (W 2010 roku w jej murach powstało centrum sztuki nowoczesnej Izolacja, które po zajęciu części Donbasu przez Rosjan w 2014 roku zostało przeniesione do Kijowa – przyp.).

Gdzie się mieści?

– W samym centrum Doniecka, przy ulicy Świetlanego Szlaku 3. Właśnie dlatego książka nosi tytuł „Świetlana droga”. To nazwa ulicy, jeszcze z czasów sowieckich, aluzja do słów Lenina o świetlanej drodze do komunizmu. W przestrzeni posowieckiej wiele ulic nosi tę nazwę.

Ale w Doniecku Świetlany Szlak zamienił się w piekło.

Ilu tam było ludzi, gdy był Pan uwięziony?

– Nie dysponujemy takimi danymi. W czasie, gdy się tam znajdowałem, w Izolacji było 80 łóżek i teoretycznie to była maksymalna liczba więźniów. Jednak można tam spać też na podłodze. jeżeli cele były zapełniane w ten sposób, to mogło być tam i dwieście, a może choćby trzysta osób.

Z iloma ludźmi Pan siedział?

– Na początku trafiłem do piwnicy, ogromnego bunkra przeciwbombowego. Tam było nas dziesięciu. Potem w celach, w których oprócz mnie było jeszcze od czterech do 17 więźniów.

Mógł Pan wychodzić na spacer?

– Tylko na 5 minut.

5 minut dziennie?

– 5 minut dziennie. I z workiem na głowie. Dłuższe były wyjścia na prace przymusowe w strefie przemysłowej.

Jakie prace?

– Różne. Cięcie metalu na złom, mycie aut i czołgów. A zimą odśnieżanie. W takim miejscu robisz wszystko, co ci każą.

A personel obozu? Co to za ludzie?

– Tu znowu pojawiają się paralele z nazistowskimi Niemcami, z ich obozami. Bo dziś dobrze wiemy, kto pracuje w administracji Izolacji, znamy nazwiska, imiona, rodziny. W większości są to zwykli ludzie. Mają dzieci, odprowadzają je do szkoły, mają żony. Ale kiedy zamykają za sobą drzwi Izolacji i wchodzą na jej teren, ich psychika całkowicie się zmienia. Stają się psychopatami, patologicznymi sadystami. Wobec więźniów nie mają żadnych zahamowań. Gdy tam siedziałem, byli to pracownicy lokalnej policji, która w 2014 roku przeszła na stronę Rosji. Był też jeden Rosjanin, ale poza tym byli to miejscowi.

Powie Pan coś o torturach?

– W tamtym czasie główną metodą tortur był prąd elektryczny. Używali do tego „tapików”, sowieckich telefonów polowych z cewką indukcyjną. Pewnie widział je Pan w sowieckich filmach wojennych. Gdy trzeba było zadzwonić, podnosiło się słuchawkę i kręciło korbką. Wtedy przez druty płynął prąd i po drugiej stronie odzywał się dzwonek.

W Izolacji „tapiki” mają inne zastosowanie. Tam druty podłącza się do więźnia. Mnie przypinali je do kciuka i do ucha. I kręcili korbką. Wtedy przez ciało płynie prąd. W ten sposób cię katują.

Jak trudno to znieść?

– To bardzo bolesne. A przy tym trzeba jeszcze odpowiadać na pytania, bo nie tylko cię torturują, ale i przesłuchują. Gdy zaś masz do ucha podłączony drut, to kurczą ci się mięśnie twarzy i nie możesz normalnie mówić. Mówisz niewyraźnie, a za to biją.

Czy potrafił Pan sobie wcześniej wyobrazić, iż coś takiego jest w ogóle możliwe?

– Nie. Donbasem i okupacją zajmowałem się zawodowo przez trzy lata, od 2014 do 2017 roku. Ale nie umiałem sobie wyobrazić skali tego podziemnego świata, tych piwnic, w których się potem znalazłem, tych tortur.

Pan ten świat opisał w swojej książce.

– To bardzo interesująca historia. Pisać zacząłem jeszcze w piwnicy ministerstwa bezpieczeństwa państwowego, gdzie trzymano mnie przez pierwsze półtora miesiąca w jednoosobowej celi. Znalazłem tam jakieś kartonowe pudełko, kawałek ołówka i zacząłem zapisywać swoje przeżycia psychiczne.

Potem przewieźli mnie do Izolacji, a tam mi powiedzieli, iż ich nie interesuje, co ja wypisuję. Z obozu, podczas wymiany jeńców, wywiozłem niewielką ilość rękopisów. Stały się podstawą tej książki. Pisanie dokończyłem na wolności.

Chciał Pan pisać o Izolacji w sposób neutralny, nie jako jej więzień, ale jako osoba postronna. Udało się?

– Czasami słyszę choćby zarzuty, iż tę książkę napisałem z perspektywy zewnętrznego obserwatora. Że jest chłodna, spokojna, iż straszne rzeczy opisuje bez emocji. Ale takie było moje zadanie. Gdybym pisał emocjonalnie, efekt byłby inny. Tymczasem chciałem przekazać ludziom, co tam się dzieje, w języku jak najbardziej zrozumiałym. Dlatego pisałem jak obserwator, który jakby z boku patrzy na cały ten absurd.

Czy ta książka trafiła do ukraińskiego wymiaru sprawiedliwości? A może też do Międzynarodowego Trybunału Karnego w Hadze?

– Książka jest już przetłumaczona na dwanaście języków, w tym na polski, angielski, francuski, niemiecki, łotewski, litewski, a teraz jest przekładana na gruziński. Podarowaliśmy ją zmarłemu już niestety papieżowi Franciszkowi, Hillary Clinton, wielu prezydentom i premierom.

Wciąż odgrywa istotną rolę. Dzięki niej ministerstwo spraw zagranicznych Ukrainy uruchomiło w 2021 roku projekt Isolation Must Speak (Izolacja Musi Przemówić), w którym wykorzystano angielską i inne wersje książki do potępienia zbrodni wojennych popełnianych na okupowanych terytoriach.

Pan założył też fundację, która się zajmuje tymi zbrodniami. W jaki sposób?

– Fundację Justice Initiative Fund założyłem po zwolnieniu z Izolacji. Zajmuje się poszukiwaniem rosyjskich zbrodniarzy wojennych, oferuje wynagrodzenie za informacje o nich.

Tworzymy listy osób oficjalnie podejrzanych przez naszą prokuraturę generalną lub sądy międzynarodowe o popełnienie zbrodni wojennych. Te zbrodnie dzielimy na kategorie: Izolacja, MH17, Bucza, czy Mariupol. W każdej z nich znajduje się lista osób oficjalnie podejrzanych, a my oferujemy pieniądze za aktualne informacje o tych ludziach. Gdy je dostajemy, przekazujemy je naszym służbom specjalnym i rozliczamy się z informatorem.

Kiedy fundacja powstała?

– Po pełnoskalowej napaści Rosji z 2022 roku, ale poszukiwania zbrodniarzy wojennych zaczęliśmy już osiem lat wcześniej. W kręgu naszych zainteresowań znajdują się wszyscy, którzy popełnili zbrodnie od 2014 roku do dziś.

Ilu ich jest?

– Na dziś nieco ponad trzystu, 312. Wiemy, iż takich, którzy popełniali zbrodnie, są tysiące, ale zajmujemy się wyłącznie oficjalnie ściganymi i postawionymi przed sądem. A tych jest kilkaset.

Pod nazwiskiem każdej osoby, które umieszczamy na naszej stronie, podajemy link do oficjalnego źródła, czy to prokuratury, czy służb bezpieczeństwa, z oficjalnym zarzutem. Robimy to, żeby nie zostać posądzonymi o obwinianie przypadkowych osób.

Z kim współpracujecie? W kraju i za granicą.

– Z ukraińską prokuraturą generalną. Bez niej nie osiągnęlibyśmy niczego. Na poziomie międzynarodowym jak na razie z nikim.

Myślę, iż trudno było być w tym obozie, ale też, iż niełatwo robić to, czym Pan się teraz zajmuje.

– Wie Pan, to dla mnie jest praca. Gdybym podchodził do tego osobiście, po prostu bym oszalał. Bo gdy otwieram stronę internetową naszej fundacji, widzę ludzi, którzy mnie codziennie katowali. A poza tym jestem weteranem, który był na froncie. Dlatego rosyjskich zbrodniarzy wojennych uczyniłem przedmiotem swojej pracy, do której podchodzę najchłodniej, jak to możliwe.

A co chciałby Pan robić w przyszłości?

– Napisać kolejną książkę o moich doświadczeniach na froncie, na wojnie. Za chwilę będę w Hamburgu, gdzie uczestniczę w programie dla byłych więźniów politycznych i zajmuję się zbrodniami wojennymi Rosji, która niestety przez cały czas je popełnia. Jestem też ekspertem wojskowym, jako człowiek, który służył w piechocie i rozumie, co dzieje się na froncie, na polu bitwy.

Bardzo Panu dziękuję za tę rozmowę.

Idź do oryginalnego materiału