„Ruskie kontratakują…”, napisał do mnie przed południem jeden z Czytelników. Wypowiedź była nieco bardziej rozbudowana – cytuję tylko jej esencję – a zwieńczyła ją „smutna buźka”. Postanowiłem tę wiadomość upublicznić, bo ilustruje problem, do którego chciałbym się dziś odnieść. Chodzi o rozbuchane oczekiwania, które wprost przekładają się na percepcję wydarzeń na Zaporożu. Gorączkowy entuzjazm przychylnej Ukrainie opinii publicznej, bazujący na wygórowanych oczekiwaniach – i z tego powodu łatwy do wygaszenia. Podatny na transformację w ponuractwo i pesymizm, które z kolei sprzyjają zdystansowaniu się od „ukraińskich problemów”. A ten dystans to „amunicja politycznego rażenia”, wszak w ostatecznym rozrachunku dalsze wsparcie dla Ukrainy wymaga zgody zachodnich społeczeństw. USA czy Wielka Brytania to nie rosja, której władze mają w dupie wolę narodu.
Medialno-polityczny, a częściowo też i fachowy dyskurs wokół zachodnich dostaw sprzętu wojskowego oraz spodziewanej ukraińskiej kontrofensywy, cechował się w ostatnich miesiącach brakiem umiaru. Za mało było wypowiedzi, w których dominowałby realizm. Niewprawiony czytelnik/słuchacz/widz nabrał przekonania, iż „teraz Ukraińcy mają tyle, iż muszą dać radę”. W szybkim tempie zadać rosjanom druzgocące straty i zakończyć wojnę. W tej percepcji niemieckie czołgi czy amerykańskie bojowe wozy piechoty urosły do rangi wunderwaffe, której samo pojawienie się na froncie zmusi moskali do ucieczki. Szczegółami mało kto się przejmował, zapominając/nie mając pojęcia, iż użytkownik takiego sprzętu musi go poznać, zgrać jego wykorzystanie z innymi elementami zgrupowania bojowego. Nauczenie załogi Leoparda 2 poruszania się czołgiem, celnego strzelania z armaty, to ledwie początek. Czołg nie jest wyspą, działa w ramach kompanii z kilkunastoma innymi maszynami. Kompania jest częścią batalionu, batalion idzie do boju wespół z saperami, artylerią, lotnictwem, pododdziałowi pancernemu towarzyszą zwykle jednostki zmechanizowanej piechoty itp., itd. Innymi słowy, walka to współdziałanie i cały szereg zmiennych, pośród których charakterystyki używanego sprzętu tworzą tylko część wartości. Dajmy Ukraińcom w poniedziałek tysiąc nowoczesnych czołgów i oczekujmy, iż we wtorek ruszą nimi do walki. Do środy dwie trzecie maszyn zostanie zniszczona, przy zyskach niewartych choćby dziesiątej części poniesionych strat.
Pozwólcie na małą dygresję. Kilkanaście lat temu – podczas firmowej imprezy integracyjnej – zostałem dowódcą oddziału paintballowców. „Marcin!”, gardłowali ludzie, wybór szefa był bowiem skutkiem głosowania. Miałem za sobą kilka wojennych wyjazdów, opinię fachowca od wojny i wojskowości – kto więc jak nie ja. Sam tak sądziłem, przekonany, iż będę niczym płk Hal Moore podczas bitwy w dolinie Ia Đrăng (a adekwatnie to jego filmowy odpowiednik, doskonale zagrany przez Mela Gibsona w „Byliśmy żołnierzami”). Że zerknę na pole bitwy i już będę wiedział, co robić. A tu jeb – centralnie między oczy. Zaczęła się rozgrywka, ja tymczasem nie miałem pojęcia, co dalej. Jak „ułożyć” ludzi, by przeciwnik nie wdarł się w chroniony rejon. W efekcie, najpierw każdy walczył na własną rękę, a gdy nieco mnie otrzeźwiło, kazałem oddziałowi wycofać się do budynku. I co z tego, iż wypatrzyłem świetną miejscówkę, z której napieprzałem po atakujących z nielichą skutecznością, gdy nie zorganizowałem stanowiska obronnego adekwatnie chroniącego flanki i tył? Wciry dostaliśmy takie iż ho-ho, a ja zostałem z refleksją, iż choćby najlepsza „szpryca” (a nasze karabinki były nowiusieńkie, biły daleko i celnie), to za mało, żeby wygrać. Są ludzie, którzy mają naturalny instynkt walki, ale co do zasady najważniejsze jest doświadczenie. Umiejętność współpracy, także w warunkach nieustannie zmieniającej się sytuacji. Braku tych cech nie unieważnią największa odwaga i determinacja. W którymś momencie, podczas pamiętnej „bitwy”, dwóch moich ludzi wybiegło na wprost atakujących. Darli pyski, ładując z karabinków jak szaleni. Później jeden z nich przyznał: „chciałem sprintem dopaść do ich budynku z flagą”. Chłopcy szybciutko wyłapali kilkanaście kulek i na tym skończyła się ich szarża. Mnie przypominała ona słynne japońskie ataki banzai – tyleż odważne, co głupie i nieefektywne.
Jeden z gamoni, proruskich aktywistów medialnych z Twittera, właśnie „atakami banzai” nazywa ukraińskie szturmy w Zaporożu. Bredzi jak potłuczony, tym niemniej faktem jest, iż armia ukraińska, doskonała w obronie, uczy się właśnie w przyśpieszonym trybie, jak być skuteczną w ataku. A iż uczy się nie na paintballu, a na prawdziwej wojnie, ludzie przy tym naprawdę giną i płonie prawdziwy sprzęt.
Sprzęt tak czy inaczej znacząco lepszy od rosyjskiego. Kilka dni temu (pro)kremlowskie źródła epatowały zdjęciami uszkodzonych wozów ZSU (jedną z takich fotografii załączam do tekstu). „Supertechnika NATO nie wytrzymała w konfrontacji z rosyjską bronią”, komentowano. Tak, widoczny na zdjęciu Leopard został unieruchomiony, tak, podobny los spotkał Bradleye. Nastąpiło to na skutek wjechania na pole minowe, przy jednoczesnym rosyjskim ostrzale artyleryjskim. Natężenie bodźców wywołało zamieszanie pośród niedoświadczonych i niezgranych żołnierzy (wiadomo, z jakiej byli brygady – niedawno sformowanej). Ale proszę spojrzeć na Leoparda – nie wziął udziału w igrzyskach latającej wieży, co jest losem sporej części porażonych rosyjskich czołgów. Tylko jeden z bewupów został solidnie pokiereszowany, reszta – mimo wyłapania miny – ocaliła załogi i desant; otwarte wrota i brak ciał w okolicy sugerują udaną ewakuację (którą zresztą widać na ujawnionym później przez Ukraińców materiale filmowym). Gdyby na miejscu Bradleyów znalazły się sowieckie BWP-1/2, najpewniej nie byłoby czego zbierać. Warto, byście mieli świadomość, iż choćby w ofensywie armia ukraińska ponosi mniejsze straty niż rosyjska. Ale sumę czynników wynikłych z posiadania lepszego sprzętu musi uzupełnić efekt zdobytego doświadczenia – dopiero wtedy będziemy mogli mówić o istotnej jakościowej różnicy.
Zatem cierpliwości, zwłaszcza iż ofensywa dopiero się zaczyna.
I jak każde tego rodzaju działanie, przetkana jest pauzami operacyjnymi. Nie sposób nieustannie dociskać, atakujący również potrzebują czasu w przegrupowanie, podciągnięcie zaopatrzenia, odpoczynek. Dla drugiej strony to doskonały moment na wyprowadzenie kontruderzenia. Tym bardziej, iż przeciwnikowi trudniej się bronić na dopiero co zajętym terenie. rosjanom można zarzucić wiele, ale nie brakuje im znajomości podstaw sztuki operacyjnej. Więc kontratakują, gdzie mogą – jak na razie z mizernym efektem.
—–
Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.
Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:
Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Przemkowi Piotrowskiemu, Michałowi Strzelcowi, Andrzejowi Kardasiowi i Jakubowi Wojtakajtisowi. A także: Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Mateuszowi Jasinie, Remiemu Schleicherowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi, Justynie Miodowskiej, Mateuszowi Borysewiczowi, Marcinowi Pędziorowi, Michałowi Wielickiemu, Monice Rani, Jarosławowi Grabowskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale i Jakubowi Dziegińskiemu.
Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatniego tygodnia: Tomaszowi Jakubowskiemu, Bartoszowi Sokołowskiemu, Konradowi Rutkowskiemu, Arkadiuszowi Wiśniewskiemu, Michałowi Nowackiemu, Czytelnikowi posługującemu się nickiem KK, Czytelnikowi Pawłowi, Andrzejowi Panufnikowi, Tomaszowi Włochowi, Wiktorowi Migaszewskiemu, Katarzynie Milewskiej i Michałowi Baszyńskiemu.
Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!