Wydaje się wam, iż wiecie wszystko o pozycji negocjacyjnej Moskwy warunkującej przystąpienie do rozmów pokojowych? Na wszelki wypadek przypomnę. Otóż, zanim Rosjanie zgodzą się zająć miejsce za stołem rokowań, trzeba wynieść krzesła przygotowane dla Europejczyków. Musimy być wycofani nie tylko z pertraktacji, ale również z jakichkolwiek gwarancji dla utrzymania pokoju. Dlaczego? Bo Unia Europejska zajmuje dziś drugie miejsce (po Ukrainie) w rankingu nienawiści Putina i jego głośnika – Miedwiediewa. Dlaczego nie Polska, Litwa czy NATO?
Sojusz Północnoatlantycki jest w rzeczy samej wrogiem sui generis, ale wrogiem, rzekłbym, zwalczanym na zimno, bez afektacji; z wojskową precyzją, przy użyciu technologii bojowej, we wszelkich dostępnych przestrzeniach, pod progiem otwartej wojny. To wróg wpisany do rosyjsko-sowieckiego DNA. Jak głęboko? Wystarczy przypomnieć, iż przed rosyjską agresją w 2014 roku zdecydowana większość Ukraińców uważała NATO za wroga! O ile pragnęli integracji z UE, o tyle o sojuszu wojskowym wypowiadali się językiem homo sovieticus. Dziś tym samym Ukraińcom wydaje się to niewiarygodne i absurdalne zarazem.
Tu potykamy się o kolejny paradoks; też – w pewnym sensie – sowieckiej proweniencji. Siłą komunistycznego imperium były łozungi, czyli hasła – czasem z odzewem. Oto przykład: „Mówię Lenin – myślę partia”. Albo odwrotnie. O co chodzi? O to mianowicie, iż projekt komunistyczny nie miał (wbrew twierdzeniom marksistowskich filozofów) insygnium naukowego, ale stricte – religijne. Miał swych bogów i świętych (wymienianych w ramach mądrości etapów), mógł być bowiem przyjmowany tylko na wiarę. Obowiązywał dogmat, według którego człowiek może się mylić, ale partia – nigdy. Jak, nie przymierzając, Wszechojciec. Kiedy zatem lider petersburskiego zamachu stanu (niezasłużenie nazywanego rewolucją październikową) jest (był) zrównywany z partią, oznacza, iż jest (był) on nieomylny. Boskie atrybuty każą do dziś moczyć jego nieszczęsne truchło w formalinie i prezentować wiernym w charakterze relikwii.
Zbrodniczość Sojuszu Północnoatlantyckiego także przyjmowana była na wiarę, ale w przekazie propagandowym szczuto głównie Waszyngtonem. „Mówię NATO – myślę USA”. Bo tylko dzięki amerykańskiej hegemonii formacja bojowa północnych demokracji traktowana jest z szacunkiem. To nie admiracja, ale respekt w obliczu siły. Od niego wywodzi się kremlowskie przekonanie, iż wystarczy dogadać się z Jankesami, a NATO utraci konfrontacyjne atrybuty. Wszelkie atrybuty, bo europejscy alianci, bez wsparcia US Army, pozostaną łatwym celem. Wróćmy zatem na „bliską zagranicę”, jak kremlowscy technolodzy polityczni zwykli opisywać rosyjską strefę wpływów urojonych.
Europejskie zrzeszenie wolnych państw zwielokrotnia siłę najmniejszego kraju członkowskiego. Odpowiedzią osamotnionych Bałtów na agresję, czy to ekonomiczną, czy kognitywną, Kreml by się nie przejął. Imaginujcie sobie: Tallin zabrania Rosjanom wjazdu na terytorium Estonii (nieznacznie większej od województwa mazowieckiego). Drwinom i facecjom nie byłoby końca. Nie tylko w Moskwie. Wszędzie. Atoli respons Brukseli reprezentującej 27 członków, czyli prawie całą Europę, ma inny ciężar gatunkowy.
Unia Europejska to imperium. Ale imperium, które nowe terytoria „zdobywa” nie drogą podboju, ale obietnicą bezpieczeństwa, jakości życia i zamożności (czyli dobrami deficytowymi w Federacji Rosyjskiej), jednak stawia także kandydatom do partycypacji warunki, ocenia ich według ostrych kryteriów moralnych, politycznych, prawnych i gospodarczych. Europejska integracja to operacja win-win. Starzy członkowie zyskują nowe rynki i strefę zgniotu, czyli obszary przewidywalności (wyobraźcie sobie trwający do dziś podział Niemiec z rosyjskimi czołgami na Łabie!), a nowi – gwarancje eskalatora do dobrobytu i ochronę praw obywatelskich. To z grubsza.
Atoli stosunek Putina do zintegrowanej Europy potrzebuje erraty. Od samego początku, kiedy skromnie przycupnął na kremlowskim tronie, roztaczając aurę żelaznego demokraty i globalnego przyjaciela ludzi i zwierząt, nie potrafił ukryć żywiołowej nienawiści do wspólnotowej architektury europejskiej. Brzydził się nią, uważając za „projekt gejowsko-żydowski” i za „liberalny totalitaryzm, którego celem jest siew transhumanizmu”, choć epitety owe były tylko okładką strategicznej diagnozy. A ona brzmiała: kontynent mówiący jednym głosem jest zagrożeniem, choć nie może być partnerem dla cara, bo ówże traci przestrzeń do interakcji podle rzymskiej zasady divide et impera. Partnerem dla cara może być tylko inny car, a nie wyimaginowana wspólnota. Cel zatem jest jasny; uczynić wszystko, by UE utonęła w sporach; bezradna wobec recydywy nacjonalizmów.
To Rosja stworzona jest przecież do roli arbitra rozsądzającego spory między Luksemburgiem a Monako. Zważmy: Luksemburg dysponuje batalionem (900 żołnierzy) piechoty ochotniczego zaciągu. I on ma mieć prawo głosu oceniającego politykę nuklearnego mocarstwa? Niedoczekanie! Już Stalin rozweselał swych błaznów podczas libacji w daczy w Kuncewie pytaniem „ile dywizji ma papież”.
Dlaczego Putin latał do Berlusconiego na wieczorki taneczne bunga-bunga? Dlaczego przyjmował jak królową Marine Le Pen (podobnych honorów, niestety, doświadczyła także w Polsce) i finansował jej marzenia o władzy? Dlaczego skorumpował kanclerza Gerharda Schrödera? Dlaczego tańczył z Karin Kneissl, austriacką minister spraw zagranicznych, na jej weselu? Bo wszyscy oni podważali ideę europejskiej jedności. Dlaczego wreszcie podarował Alternative für Deutschland tysiące ofensywnych postów z fałszywych kont podczas ostatniej kampanii wyborczej do Bundestagu? Bo większość członków AfD ufa Kremlowi. Bo partia obiecywała, iż będzie „pomostem między Trumpem a Putinem”, cokolwiek takie arrangement miałoby oznaczać. Bo wreszcie skutecznie reaktywuje w niemieckiej psyche ów czynnik etiologiczny odpowiadający za poczucie winy wobec Rosji, ale i swoistą fascynację mocarstwem, od którego doznali największej apokalipsy w dziejach.
Wróćmy tymczasem do warunków zakończenia inwazji w Ukrainie według rosyjskiego arbitra. Pryncypium kremlowskie brzmi: bez całkowitego zniesienia sankcji nie będzie choćby mowy o przerwaniu ognia. Członkowie NATO muszą się zobowiązać, iż nie będą operować poza swymi granicami. Gwarantami pokoju mają być Rosjanie i Amerykanie, którzy pomogą w demilitaryzacji Ukrainy. Kontrolę nad krajem przejmie wspólna komisja rosyjsko-amerykańska. Atoli wykluczona jest obecność obcych wojsk (z wyjątkiem rosyjskich mirotworców, ma się rozumieć) na ukraińskim terytorium. USAF mogłyby tylko pomagać w pilnowaniu przestrzeni powietrznej i chronić rosyjskie rafinerie przed atakami.
Ukraińscy żołnierze z obwodu donieckiego ostrzeliwują artylerię D-20 w kierunku Torecka na Ukrainie, 24 lipca 2025 r.
A potem przyjdzie czas „denazyfikacji” Ukrainy, czyli „odrzucenia oficjalnej nacjonalistycznej ideologii, likwidacji organizacji ją szerzących, zakazania wrogiej wobec Rosji propagandy”. Ukraina nie może stwarzać zagrożeń na poziomie tożsamości i historii, jako elementu wojny mentalno-kognitywnej. Czy wszystko jasne? jeżeli tak, to pozostaje odpowiedź na pytanie, dlaczego Putin (analogicznie do Europy) nie próbuje dzielić Amerykanów, rozmawiając osobno z Teksasem, Kalifornią, Kolorado, Tennessee czy Florydą. Jedna z odpowiedzi brzmi: wydatki federalne stanowią w ostatnich latach około 23% ogólnego budżetu USA, a wspólnotowa kasa UE to tylko 1% dochodu państw członkowskich. To dlatego Waszyngton może wystawić unitarną armię, a Brukselę stać jedynie na seminaria służące rozważaniom wariantów budowy europejskich sił zbrojnych.
Putin dostrzegł, iż Donald Trump również dzieli polityczny globus na kraje silne i słabe. Przecież gratulował Londynowi brexitu. Dlaczego? Bo negocjacje z silnym sojuszem słabych również dla niego są uciążliwe. Za równych sobie bierze Xi Jinpinga i Putina właśnie, a podczas pierwszej kadencji także Kim Dzong Una, bo ów ma duże rakiety i nuklearne głowice. Owszem, Joe Biden także grał w rywalizację między mocarstwami, ale jego podejście miało charakter strategiczny, a NATO było argumentem, nie celem.
Rosja od trzystu lat gra rolę arbitra o globalnych aspiracjach. Doktryna, w której mocarstwa mają prawo weta wobec demokratycznych wyborów obywateli małych państw, jest wszak imperialnym fundamentem. Między ZSRR a dzisiejszą Federacją Rosyjską jest tylko jedna tożsamościowa różnica. To scenografia; ongiś czerwone sztandary, a dziś – gieorgijewka, wstążka, na której wisi Order św. Jerzego, od 1769 roku wręczany przez carów rosyjskim bohaterom. Że uznanie upadku ZSRR za największą tragedię XX wieku kłóci się z paleniem świec w cerkwiach, które aparat sowiecki obracał w gruzy? Nie. To jedynie rekwizyty.
Alexander Gauland, deputowany AfD do Bundestagu, uważa, iż „zawsze, kiedy relacje między Niemcami a Rosją są dobre, w Europie panuje pokój. Ta tradycja sięga wojen napoleońskich i polityki kanclerza Ottona Bismarcka”. Rodzinne miasto Gaulanda, Chemnitz, w latach 1953–1990 nazywało się Karl-Marx-Stadt, co wiele tłumaczy. Komunistyczne władze NRD uważały się przecież za pruską forpocztę ZSRR.
Europejskiego zwrotu Rosji dokonał Piotr I (Wielki), który zakończył dominację Szwecji, wzmocnił Prusy i zdobył dostęp do Bałtyku. Skutki III wojny północnej, dzięki wygraniu której car w 1721 roku zyskał pozycję europejskiego arbitra, były dla Rzeczypospolitej katastrofalne. Zrujnowany kraj, utrata pozycji europejskiego mocarstwa, głęboki kryzys polityczny i gospodarczy skutkujący uzależnieniem od Rosji.
To w owym czasie ujawniły się zastępy pożytecznych idiotów osłabiających władzę królewską dzięki liberum veto i doprowadzających anarchię szlachecką do progu zdrady. Stanisław Cat-Mackiewicz definiował trzy upiorzyce, które wyssały z Polski życie państwowe: „Były to siostry rodzone – konfederacja barska, radomska i targowicka”. Konsekwencją długoletniej destrukcji było skierowanie Rzeczypospolitej na trzy arbitraże w latach 1772, 1793 i 1795. Przewodniczącą Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości i Pokoju była Katarzyna II (Wielka). Za stołem sędziowskim zasiedli obok niej Fryderyk Wilhelm II i Leopold II Habsburg. Protokołował Stanisław August Poniatowski. Dzięki ich werdyktowi Polacy zetknęli się z nowymi ideami i wartościami, a nauka, kultura i włókiennictwo przeżywały rozkwit.
Po wygnaniu Napoleona Habsburgowie w 1815 roku zaprosili do Wiednia koronowane głowy na koncert mocarstw, który miał zapewnić Europie wieczny pokój, ubezpieczenie przed rewolucjami i nienaruszalność granic. Do słownika dyplomatycznego wprowadzono pojęcie „interwencja mocarstw” (które 150 lat później Breżniew przekuł w doktrynę „ograniczonej suwerenności”). Na komendanta europejskiej żandarmerii mianowano cara Mikołaja I, który skutecznie strzegł porządku i bezpieczeństwa, tłumiąc kolejne ruchawki: powstanie dekabrystów (1825), powstanie listopadowe (1831) i rewolucję węgierską (1849).
Latem 1939 roku rosyjsko-niemiecki trybunał orzekł, iż aby zachować europejski pokój, konieczne jest uporządkowanie „strefy bałaganu”, czyli czwarty podział „wersalskiego bękarta”. Kolejne arbitraże i koncerty odbyły się w Teheranie, Jałcie i Poczdamie. Stojąc na straży społecznej harmonii i politycznej równowagi, Moskwa musiała rozsądzać spory w Berlinie (1953), w Budapeszcie (1956) i w Pradze (1968). W negocjacjach skutkujących protokołami Mińsk I oraz Mińsk II Moskwa również nie była stroną konfliktu, ale mediatorem w „wojnie domowej” na równych prawach z Francją i Niemcami. Na Alasce moskiewski superwizor zaproponował powołanie bilateralnego trybunału w sprawie Ukrainy, bo łatwiej wydawać werdykt przy muzyce kameralnej niż orkiestrze symfonicznej.
Czy są szanse, by moskiewski mediator definitywnie wyłączył się z europejskiego trybunału? Niewielkie. O ile nikłe światło w tunelu nie zwiastuje nadjeżdżającej lokomotywy dziejów, o tyle świeci ono ideą Siergieja Karaganowa, prominentnego doradcy Jelcyna i Putina, guru rosyjskich technologów politycznych. Postuluje on zwrot na Wschód: „Trzystuletnia europejska podróż Rosji dobiegła końca. Czas zająć się powrotem do siebie, do domu, do źródeł naszej historii jako wielkiego mocarstwa. A one znajdują się na Syberii”. Nowa Rosja ze stolicą w Tobolsku ma kultywować „wyjątkową kulturalną, etniczną i religijną otwartość odziedziczoną po imperium Czyngis-chana”.
Eminentny politolog szczerze (na granicy ekspiacji) diagnozuje, iż całe zło w Rosji wzięło się stąd, iż „przez trzysta lat zapomnieliśmy o orientalnych korzeniach naszego państwa i ludu”. W istocie, poprzez konflikt i współpracę z mongolskim imperium, zapożyczyliśmy wiele elementów ich państwowości, co pozwoliło nam zbudować potężne scentralizowane państwo i wykuć kontynentalną mentalność ludu rosyjskiego.” Owszem „Mongołowie rabowali, ale także ugruntowali warunki dla rozwoju”.
Trudno dziś wyrokować, czy Karaganow jest kolejnym wcieleniem syberyjskiego mistyka Grigorija Rasputina, czy może agentem wpływu Służby Wywiadu Wojskowego. Kimkolwiek by był, winni jesteśmy mu wdzięczność i wsparcie.
Za recenzję rosyjskiego wymiaru sprawiedliwości dziejowej autor bierze osobistą odpowiedzialność, nie angażując autorytetu Akademii Sztuki Wojennej, artystycznej uczelni, w której pracuje.