Ameryka dziś głosuje. Nie podejmę się próby przewidzenia, kto wygra wybory prezydenckie – sondaże są bowiem zbyt wyrównane. Jutro rano będziemy wiedzieli więcej, ale już dziś warto zastanowić się, co wybór konkretnego kandydata może oznaczać dla ukraińskiego wysiłku obronnego.
W potocznym przekonaniu prezydentura Kamali Harris byłaby dla Ukrainy rozwiązaniem dobrym, Donald Trump najczęściej jawi się tu jako „zło absolutne”, niemal sojusznik władimira putina. Tymczasem sytuacja wcale tak czarno-biała być nie musi.
Harris u steru władzy jedynego supermocarstwa to gwarancja polityki kontynuacji – Bidenowskiego „ostrożnego zarządzania eskalacją”, tak, by rosji nie pozwolić wygrać, ale też by nie doprowadzić do jej gwałtownego upadku. W praktyce przekłada się to na pokaźne, ale mimo wszystko ograniczone dostawy sprzętu wojskowego i wszelkiej maści militarnych usług. Cel tych działań w wymiarze politycznym zdefiniowany jest jako niedopuszczenie do upadku Ukrainy, zachowanie jej podmiotowości i integralności. W porównaniu z pierwotnymi deklaracjami – z wiosny 2022 roku – mamy tu do czynienia z wyraźną redukcją „ambicji”, wszak Waszyngtonowi nie zależy już na ukraińskim zwycięstwie rozumianym jako odzyskanie wszystkich utraconych po 2014 roku ziem. Oficjalnie nikt tego jeszcze nie przyznał, ale jasnym jest, iż Biały Dom Bidena (i Harris jako wiceprezydentki) taki zamiar uważa za nieosiągalny.
Pewne nadzieje w kontekście Ukrainy i prezydentury Harris rodzi demokratyczny kandydat na wiceprezydenta. Tim Walz ma za sobą wieloletnią służbę wojskową (w Gwardii Narodowej), można więc założyć, iż inaczej postrzega sprawy militarne niż jego cywilni współpracownicy. Część komentatorów zakłada wprost, iż z takim bagażem Walz może się ujawnić bardziej jako „jastrząb” niż „gołąb” – i iż dzięki tym dyspozycjom „podkręci” zachowawczą politykę Stanów. Gdy Harris przedstawiła go jako swojego zastępcę, mainstreamowe media za oceanem dopatrywały się w tym przyszłego podziału ról. Zgodnie z nim, pani prezydent miałaby zajmować się kwestiami ekonomicznymi i społecznymi, tę część polityki USA, która dotyczy spraw wojskowych i wojennych, cedując na Walzu.
Czy rzeczywiście tak będzie, być może niebawem się przekonamy.
Ale nadzieje związane z korzystnymi dla Ukrainy posunięciami Waszyngtonu upatrywane są również w Trumpie. A ściślej, w cechach jego charakteru. Z jednej strony republikański lider gotów jest – tak przynajmniej deklaruje – iść po trupie Ukrainy; za wszelką cenę zakończyć wojnę, choćby jeżeli oznaczałoby to szerokie korzyści i koncesje dla Moskwy. Z drugiej jednak nie raz już dowiódł swojej nieprzewidywalności i tego, iż podejmuje najważniejsze decyzje pod wpływem gwałtownych emocji. W tym scenariuszu oszukany/wystawiony przez putina Trump „przestawia wajchę” i śle do Ukrainy znacznie więcej pomocy, niż miało to miejsce dotychczas. Co musiałoby wydarzyć się „po drodze”? Ano rosyjski przywódca mógłby odrzucić ofertę Trumpa lub zrobić coś, co Amerykaninowi uniemożliwiłoby przedstawienie pokoju jako osobistego sukcesu. De facto więc mamy tu założenie, iż górę wzięłyby negatywne cechy charakteru obu polityków – ich przerośnięte ego i ambicje.
Jest w takich oczekiwaniach sporo naiwności, ale zbyt długo obserwuję świat wielkiej polityki, by wykluczyć czynnik emocjonalny. Moje zastrzeżenia co do realności tego scenariusza – oraz skutków ewentualnego „podkręcenia” w wykonaniu Walza – wynikają z czego innego. Dostrzegam mianowicie istnienie „wąskich gardeł”, które nie znikną choćby jeżeli za oceanem pojawiłaby się wola polityczna, by zaangażować się w pomoc dla Ukrainy w znacznie większym zakresie.
—–
By wyjaśnić, co mam na myśli, przyjrzyjmy się… czołgom Abrams i ich producentowi, fabryce w Limie w stanie Ohio.
Do tej pory powstało około 10 tys. tych pancernych kolosów, co czwarty przez cały czas pełni służbę w siłach zbrojnych USA. Pierwsze Abramsy pojawiły się w jednostkach na początku lat 80., ostatnie wozy zjechały z taśm produkcyjnych w połowie lat 90. Od tego momentu „Lima” nie wytwarza fabrycznie nowych czołgów, skupiając się na modernizacji już istniejących egzemplarzy (pojawiły się zapowiedzi powrotu do produkcji nowych „skorup”, ale to przez cały czas pieśń przyszłości). Bazą dla tych działań jest niemal 6 tys. Abramsów (a wedle niektórych źródeł „tylko” 4 tys.) o różnym stopniu zdekompletowania, w minionych dekadach wycofanych z linii i składowanych w magazynach.
Obie liczby przemawiają do wyobraźni i sprawiają, iż postrzegamy pancerne zasoby USA jako niemalże niewyczerpalne. Widzimy w nich polisę, która bez większych problemów mogłaby objąć także Ukrainę. Wszak już kilkaset maszyn – 300-500 – definitywnie zmieniłoby pole bitwy na Wschodzie, tak bardzo górują możliwościami nad rosyjskimi/sowieckimi odpowiednikami.
Tyle iż „udrożnienie” starej „skorupy” zajmuje kilkanaście miesięcy. Obecnie; przed wybuchem pełnoskalowej wojny w Ukrainie, gdy amerykański przemysł zbrojeniowy pracował na ćwierć gwizdka, były to choćby dwa lata. Można ów proces skrócić do pół roku, pod warunkiem, iż wytypowane do „apgrejdu” egzemplarze będą w dobrej kondycji, a zakres przewidzianych modernizacji i modyfikacji nie będzie duży. Czyli iż będziemy mieli do czynienia z bieda-Abramsami – i tak lepszymi od rosyjskich tanków, ale już bez wielu istotnych przewag. Bez wchodzenia w zbędne techniczne szczegóły – takie właśnie maszyny trafiły do Ukrainy w zeszłym roku. To nie tylko ich symboliczna liczba (31 sztuk…), ale też wytrzebione możliwości odpowiadają za brak „efektu wow” na froncie.
Wróćmy do „Limy” – fabryka do niedawna była w stanie „produkować” około 150 Abramsów rocznie, obecne moce pozwalają na remont i modernizację 250 egzemplarzy. Tyle właśnie czołgów – w najnowszej, a więc wymagającej najwięcej zabiegów konfiguracji – zamówiła Polska. Pierwsze maszyny z tego pakietu dotrą nad Wisłę za kilka tygodni, generalne kontrakt ma zostać zrealizowany do końca 2026 roku. Równolegle amerykańska fabryka będzie pracować nad zamówieniem z Australii (75 wozów), no i nade wszystko nad zleceniami na rzecz sił zbrojnych USA.
Gdzie tu „wcisnąć udrażnianie” Abramsów na potrzeby armii ukraińskiej, w liczbie, która nie byłaby symboliczna i dawała szansę na przełom na froncie? Ano właśnie…
Podwojenie mocy produkcyjnych rozwiązałoby problem, ale Amerykanie na razie tego nie przewidują. A i tak proces przygotowania i rozbudowy zaplecza technicznego zająłby co najmniej kilkanaście miesięcy.
A te same uwarunkowania cyklu produkcyjnego i modernizacyjnego dotyczą także innej „super broni” (której obecność w większej liczbie znacząco poprawiłaby możliwości Ukrainy) – samolotów F-16. Ich też „stoi na pustyni” mnóstwo, ale co z tego, skoro żaden nie nadaje się do natychmiastowego wdrożenia do służby? A w tym przypadku mamy jeszcze dodatkowy kłopot w postaci długotrwałego szkolenia personelu – tak latającego, jak i technicznego.
Do czego zmierzam? Ano do tego, iż żadna wolta w USA nie przełoży się na gwałtowny wzrost pomocy. Decyzje, by zapewnić Ukrainie dostęp do dużej liczby „poważnego” uzbrojenia należało podejmować w 2022 i 2023 roku. Ten czas, niestety, zmarnowano.
A więc cudu nie będzie, choćby jeżeli w Ameryce nowego/starego prezydenta zechcą „mocniej wejść w temat Ukrainy”.
Ale pewnie nie zechcą i w najlepszym razie utrzymane zostaną realia kroplówki.
Które i tak – w połączeniu z ukraińską determinacją – są dla rosjan zabójcze, dodam na pocieszenie. Spójrzmy na zestawienie z załączonej grafiki. Udokumentowane rosyjskie straty sprzętowe za październik br. to m.in. 78 czołgów i 276 wozów bojowych. A mowa o wizualnie potwierdzonych ubytkach, realne są bez wątpienia większe (nie każdy spalony czołg został sfotografowany/ujęty w materiale filmowym, do którego dostęp mają niezależni analitycy, w tym przypadku z projektu WarSpotting.net). No i te październikowe straty nie są wyjątkowe – nieznacznie odbiegają od statystyk z wcześniejszych miesięcy. Co przywodzi do wniosku, iż roczna produkcja rosyjskiego przemysłu (200 czołgów i około 500 wozów) nie starcza choćby na kwartał działań wojennych przy ich obecnej intensywności. A „renta po ZSRR” topnieje – większość magazynów z sowieckimi czołgami świeci dziś pustkami. Warto, by kolejny amerykański prezydent miał świadomość tej i rozlicznych innych rosyjskich słabości. Byłoby wyjątkową przewrotnością i złośliwością losu przymuszać Ukrainę, by poddała się woli tak poharatanego przeciwnika…
Dziękuję za lekturę! I zapewniam Was, iż niezależnie od wyniku wyborów – i tego, jak wpłyną na sytuację Ukrainy – będę kontynuował mój raport. Tak długo, jak długo będziecie nim zainteresowani. Co wymaga Waszego wsparcia, o które niezmiennie proszę – stosowne przyciski do moich kont na Patronite i Buycoffeeto znajdziecie poniżej:
Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.
Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na Patronite:
Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Tomaszowi Krajewskiemu, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Monice Rani, Maciejowi Szulcowi, Joannie Marciniak, Jakubowi Wojtakajtisowi, Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi i Arkowi Drygasowi. A także: Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Piotrowi Rucińskiemu, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Mateuszowi Jasinie, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Bożenie Bolechale, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Marcinowi Gonetowi, Pawłowi Krawczykowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze i Marcinowi Barszczewskiemu.
Podziękowania należą się również moim najhojniejszym „kawoszom” z ostatniego tygodnia: Adamowi Andrzejowi Jaworskiemu, Wojtkowi Leśniakowi, Konradowi Rutkowskiemu, Euzebiuszowi Wąskiemu i Jakubowi Łysiakowi.
To dzięki Wam powstają także moje książki!
A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.