Gdy ucichnie artyleria

polska-zbrojna.pl 2 godzin temu

Pierwsza wojna światowa formalnie skończyła się 11 listopada 1918 roku. Ale nie dla milionów żołnierzy, którzy z frontu wrócili okaleczeni fizycznie i psychicznie. Ich cierpienie stało się punktem zwrotnym w myśleniu o weteranach i o tym, jakie obowiązki wobec nich ma państwo. Jak rodziło się nowoczesne podejście do bohaterów wojennych?

Brytyjscy żołnierze na froncie, 1917 rok, fot. Fot. IWM

Kiedy o świcie 11 listopada 1918 roku w wagonie kolejowym w lesie Compiègne marszałek Ferdinand Foch w imieniu ententy i przewodniczący delegacji niemieckiej Matthias Erzberger składali podpisy pod układem rozejmowym, nie mieli świadomości, iż ten dzień zostanie uznany za symboliczny koniec XIX wieku. Jednym z największych wyzwań epoki, która właśnie się rozpoczynała, były miliony żołnierzy rannych, trwale okaleczonych i straumatyzowanych – ludzi, dla których wyjście z okopów nie zawsze oznaczało powrót do domu w chwale. Nowoczesne podejście do weteranów wojennych jako bohaterów, którym należy się uznanie, ale też konkretne wsparcie, rodziło się – dosłownie i w przenośni – w bólach, w tym samym czasie, gdy był ustanawiany nowy porządek światowy.

REKLAMA

Troska o weteranów

W 1919 roku Polska przyjęła ustawę o stałej pensji dla weteranów powstań z lat 1831 i 1863, tym samym znalazła się w gronie pionierów nowoczesnego podejścia do żołnierzy walczących w konfliktach zbrojnych. Przysługiwało im zatem prawo do stałej pensji, a pół roku później wszystkich żyjących uczestników zrywów narodowych awansowano na pierwszy stopień oficerski. Choć liczba żołnierzy, którzy ucierpieli w wyniku wojny światowej, oraz skala ich okaleczeń były nieporównywalne ze stratami poniesionymi przez powstańców, młodsi weterani musieli dłużej czekać na zainteresowanie ze strony państwa. Dopiero 18 marca 1921 roku sejm uchwalił ustawę o zaopatrzeniu inwalidów wojennych i ich rodzin. Obejmowała ona nie tylko żołnierzy Wojska Polskiego, ale także tych, którzy służyli w armiach zaborczych – pod warunkiem posiadania polskiego obywatelstwa.

Przepisy gwarantowały weteranom renty, dodatki, leczenie i zaopatrzenie w aparaty ortopedyczne. Pomoc obejmowała również dzieci i wdowy po poległych żołnierzach. Weterani z niepełnosprawnościami mogli liczyć na wsparcie w znalezieniu pracy – tworzono na przykład wózki inwalidzkie pełniące jednocześnie funkcję straganów, powstawały spółdzielnie zatrudniające inwalidów wojennych. Nie oznacza to jednak, iż życie weteranów w II RP było łatwe. Wielu z nich borykało się z biedą, a choćby bezdomnością. Ciężkie okaleczenia i deformacje utrudniały im funkcjonowanie w społeczeństwie. Mimo to Polsce udało się uniknąć sytuacji, jaka miała miejsce w Niemczech, gdzie ogromna liczba straumatyzowanych żołnierzy stała się zapleczem dla rodzącej się ideologii nazistowskiej.

Podczas gdy Polska zaczynała od troski o weteranów XIX-wiecznych zrywów, inne państwa Europy skupiały się na wypracowaniu rozwiązań dla żołnierzy wielkiej wojny, jak wówczas określano I wojnę światową. Wielka Brytania jeszcze w trakcie działań zbrojnych powołała Ministerstwo Emerytur, które przejęło zadania rozproszone wcześniej między Ministerstwo Wojny, szpital w Chelsea i Centralne Biuro ds. Emerytur Wojskowych. Nowa instytucja zajmowała się wypłatą emerytur wojennych dla żołnierzy marynarki i wojsk lądowych oraz zapewnianiem opieki medycznej osobom niepełnosprawnym.

Rehabilitacja niemieckich inwalidów wojennych. Mężczyzna z amputowaną nogą wykonuje skok wzwyż, fot. Ullstein Bild

Francja z kolei już w 1916 roku utworzyła Krajowy Urząd ds. Inwalidów i Zwolnionych z Wojska Weteranów Wojennych, a dwa lata później wprowadziła rozbudowany system rent dla inwalidów, wdów i sierot. Okaleczeni żołnierze zostali objęci bezpłatną opieką medyczną i zaopatrzeni w niezbędny sprzęt – wózki, protezy, aparaty ortopedyczne. Francuzi nie ograniczali się jednak do pomocy materialnej. Kładli ogromny nacisk na podkreślanie bohaterstwa weteranów i ich szczególnego miejsca w społeczeństwie. Wprowadzono choćby status „podopiecznego narodu” – przysługujący dzieciom, których rodzic zginął lub został ranny na wojnie. Państwo gwarantowało im edukację, opiekę i poczucie, iż ofiara ich bliskich nie poszła na marne.

Nowa twarz dla żołnierza

I wojna światowa przyniosła bezprecedensowe przyspieszenie rozwoju przemysłu zbrojeniowego. Samoloty bojowe, nowoczesna artyleria, pierwsze czołgi, gazy bojowe, karabiny maszynowe, miotacze ognia – walka na jej frontach nie przypominała już tej, z jaką mierzyli się żołnierze w poprzednich stuleciach. Rozwój technologii pociągnął jednak za sobą rosnącą liczbę ofiar. Szacuje się, iż zginęło lub zmarło w wyniku odniesionych ran od 8,4 do 11,8 mln żołnierzy. Spośród 20 mln rannych wielu oddałoby wszystko, by zamienić się z poległymi. Martwym przysługiwał tytuł bohaterów, żywi – okaleczeni, z mocno zdeformowanymi twarzami i ciałami pokrytymi bliznami po oparzeniach – musieli mierzyć się ze społeczną niechęcią.

Ludzie byli przyzwyczajeni do widoku inwalidów z amputowanymi kończynami, ale nie do tych, których twarze przestały przypominać ludzkie. Izolowani, często porzuceni przez bliskich, pogrążali się w depresji. Wielu z nich decydowało się na samobójstwo. Ówczesna medycyna, choć w latach wojny zrobiła ogromne postępy, wciąż skupiała się na ratowaniu życia, nie zaś na estetyce. Jednym z pierwszych, którzy postanowili to zmienić, był chirurg Harold Gillies, służący w Korpusie Medycznym Armii Królewskiej. Fascynował się możliwościami chirurgii rekonstrukcyjnej i przeszczepami skóry, uczył się też metod odbudowy szczęki.

W 1916 roku w Sidcup w Wielkiej Brytanii otworzył Szpital Królowej Marii – jedną z pierwszych na świecie placówek specjalizujących się w rekonstrukcji twarzy. Choć nowatorskie metody nie gwarantowały sukcesu, zdesperowani żołnierze byli gotowi podjąć ryzyko. Już w pierwszych dniach działalności kliniki zgłosiło się po nad 2 tys. weteranów bitwy nad Sommą. Gillies i jego współpracownicy przeprowadzili ponad 11 tys. operacji rekonstrukcyjnych. Choć efekty z dzisiejszej perspektywy wydają się skromne – twarze pacjentów wciąż nosiły liczne blizny – dla żołnierzy była to szansa na nowe życie.

Ukryci za maską

Wysoki koszt zabiegów i niewystarczająca liczba chirurgów specjalizujących się w tego typu operacjach sprawiały jednak, iż rekonstrukcja twarzy pozostawała poza zasięgiem większości weteranów. Z myślą o nich swoją pracownię w Paryżu otworzyła Anna Coleman Ladd, uznana malarka i rzeźbiarka. Artystka postanowiła tworzyć maski – protezy twarzy. Wykonywała je z blachy miedzianej, posrebrzanej, a następnie manualnie malowanej, bazując na wykonanym wcześniej gipsowym odlewie. Uzupełniała je o naturalne brwi i włosy. Dbała o to, by żołnierze mogli nie tylko ukryć zdeformowaną twarz, ale także odzyskać poczucie godności. Maski często wzbogacała o modne wówczas wąsy czy okulary, nadając im indywidualny charakter. W swoich projektach Ladd korzystała ze zdjęć zgłaszających się do niej klientów, starając się jak najwierniej odtworzyć ich rysy sprzed wojny. Łącznie wykonała maski dla 185 weteranów wielkiej wojny. Choć liczba ta może wydawać się niewielka, dla artystki każdy żołnierz, który dzięki jej pracy mógł wrócić do społeczeństwa, był osobistym zwycięstwem.

Choć to właśnie dzieła Ladd są dziś najlepiej znane, nie ona była pionierką w tworzeniu tzw. masek protetycznych. Po raz pierwszy zetknęła się z nimi, poznając twórczość Francisa Derwenta Wooda – Brytyjczyka, który od 1915 roku prowadził w Londynie pracownię znaną jako sklep z blaszanymi nosami. To on przekonał Ladd, iż artyści mogą mieć swój udział w przywracaniu weteranom utraconej twarzy. I godności.

Trauma, nie tchórzostwo

Bitwa pod Verdun, trwające blisko rok starcie armii niemieckiej i francuskiej w 1916 roku, była nie tylko jedną z tych najkrwawszych, której liczby ofiar wciąż nie udało się ustalić. Historycy szacują, iż każda ze stron mogła stracić ponad 300 tys. żołnierzy, a drugie tyle zostało rannych lub ciężko okaleczonych. Brutalność walki, w której użyto gazów bojowych i miotaczy ognia, huk artylerii, miały jeszcze inny skutek. „Przybyłem tam ze 175 ludźmi”, napisał Francuz, którego oddział padł ofiarą niemieckiego ataku artyleryjskiego pod Verdun. „Wyjechałem z 34, z których kilku było na wpół obłąkanych… i nie odpowiadali już nawet, gdy do nich mówiłem”. Zjawisko to dotyczyło nie tylko Francuzów.

Medycy na wszystkich frontach zaczęli odnotowywać rosnącą liczbę żołnierzy, u których pojawiały się paraliż mowy, silna dezorientacja, utrata zdolności logicznego myślenia czy bezsenność. Objawy takie zgłaszali choćby ci żołnierze, którzy nie odnieśli fizycznych ran. Zdarzało się, iż wpadali w panikę i zachowywali się nieracjonalnie, często narażając życie swoje i kolegów. Sprawa była tak poważna, iż armia brytyjska mianowała Charlesa S. Myersa, lekarza i psychologa, na konsultanta psychologicznego Brytyjskich Sił Ekspedycyjnych. W czasie wojny pracował on we francuskim szpitalu, gdzie zetknął się z przypadkami „szoku artyleryjskiego” (shell shock), jak go określił. Myers postawił hipotezę, iż przyczyną jest tłumiona trauma, i naciskał na Ministerstwo Wojny, by żołnierzy dotkniętych tą przypadłością odsuwać od walki i tworzyć im warunki do terapii – jednak możliwie blisko frontu, by mogli gwałtownie wrócić do służby.

Żołnierze amerykańscy – rekonwalescenci podczas zwiedzania zdobycznego niemieckiego okrętu podwodnego. Londyn około 1919 roku, fot. Library of Congress

W Polsce, choć w zasadzie należałoby powiedzieć w Galicji, praca z pacjentami cierpiącymi na „nerwicę wojenną” rozpoczęła się już w 1914 roku w Klinice Neurologiczno-Psychiatrycznej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Jej inicjatorem był prof. Jan Piltz, który już cztery miesiące po wybuchu wojny wygłosił wykład „Zaburzenia nerwowe i psychiczne spostrzegane podczas mobilizacyi i w czasie wojny”. Skala problemu była ogromna, każdego tygodnia do kliniki trafiało kilkudziesięciu, a niekiedy choćby ponad stu chorych. Jak szacował sam Piltz, przez całą wojnę leczył „11 000 wojskowych nerwowo i umysłowo chorych, w tem 3000 przypadków chorobowych w następstwie wstrząsu nerwowego, wywołanego grozą zawieruchy wojennej”.

Piltz ogromny nacisk kładł na to, iż wśród pacjentów praktycznie nie występowały przykłady symulacji w celu uniknięcia powrotu na front. Podczas gdy w Niemczech wciąż stosowano „terapię” polegającą na głodzeniu pacjentów i na elektrowstrząsach, a w Wielkiej Brytanii zdarzały się przypadki rozstrzeliwania chorych za tchórzostwo i próbę dezercji, empatyczne i uważne podejście polskich lekarzy było wyjątkowe.

Zakończenie działań wojennych nie oznaczało końca problemu – straumatyzowani weterani mieli duże trudności z powrotem do życia cywilnego, odnalezieniem się na rynku pracy i w życiu rodzinnym. Problem ten dotyczył wszystkich państw, które brały udział w wielkiej wojnie. Wielka Brytania jako pierwszy kraj zaczęła uznawać „szok artyleryjski” za skutek równie poważny jak urazy fizyczne i kwalifikować cierpiących na niego weteranów do systemu rent i zasiłków. Na Wyspach powstała też pierwsza organizacja charytatywna koncentrująca się na wsparciu weteranów w powrocie do zdrowia psychicznego – Combat Stress – założona w 1919 roku. Jednym z pierwszych jej działań było otwieranie domów rekonwalescencyjnych, które oferowały terapię.

W czasach, gdy psychiatria bazowała na drastycznych metodach, takich jak elektrowstrząsy, w Combat Stress stosowano terapię zajęciową i pracowano z psychologami. Po ponad 100 latach funkcjonowania organizacja wciąż pomaga weteranom, podkreślając, iż choć zmieniają się konflikty zbrojne, traumy psychiczne i urazy, z jakimi muszą się zmagać, są wciąż takie same.

I wojna światowa zmieniła nie tylko mapę Europy, ale także spojrzenie na tych, którzy ją przeżyli. Skala działań wojennych była wręcz niewyobrażalna, gdy porówna się ją do wcześniejszych konfliktów zbrojnych. Do walki stanęło 70 mln żołnierzy, z tego 10 mln zginęło, a 20 mln odniosło rany. Ilu wróciło z frontu straumatyzowanych i z objawami zaburzeń psychicznych? Tego nikt nie oszacował. Europa stanęła przed wyzwaniem – co zrobić z rzeszą mężczyzn, z których część praktycznie nie znała dorosłego życia poza okopem. Pomniki i medale już nie wystarczały. Mozolnie i nie bez potknięć tworzono systemy wsparcia: medycznego, finansowego i psychologicznego, rozumiejąc, iż dla żołnierzy wojna nie kończy się w dniu popisania traktatu pokojowego.

Anna Pawłowska
Idź do oryginalnego materiału