Groźba

bezkamuflazu.pl 8 miesięcy temu

Dziś zapraszam Was do lektury tekstu, będącego moim podsumowaniem rozważań na temat ryzyka ataku rosji na kraje NATO. Z konieczności jest tu kilka powtórzeń (zaczerpniętych z wcześniejszych wpisów) – wybaczcie, ale to zabieg konieczny dla zachowania klarowności wywodu.

Tytułem wstępu chciałbym zauważyć, iż rosjanie nie mają innego wyjścia – muszą nam, NATO, grozić. Władze rosyjskie skazane są na podtrzymywanie w społeczeństwie przekonania o nieuniknionej konfrontacji z Sojuszem, na pielęgnowanie nienawiści rosjan do Zachodu. To musi być istotny element kremlowskiej propagandy.

Dlaczego?

„Specjalna operacja wojskowa” to potworny blamaż rosyjskiej armii i państwa. Miało być gwałtownie i łatwo, jest straszliwa mordęga, która przeżera 40 procent budżetu kraju, przyniosła setki tysięcy ofiar, polityczną izolację, sankcje, dając w zamian w gruncie rzeczy niewielkie zyski terytorialne. No i końca nie widać, widać za to – słychać i czuć – wroga coraz raźniej poczynającego sobie na rosyjskim zapleczu wojny.

Wroga, którym jest Ukrainiec – taki rosjanin gorszego sortu, wieśniacki i nieokrzesany. Z kimś takim – z jego krajem i armią – wielka rosja przegrywać nie może. Bo jeżeli przegrywa – czy „tylko” nie potrafi wygrać – to wcale nie jest wielka. A to z poczucia tej wielkości płynie od narodu rosyjskiego legitymizacja dla moskiewskiej władzy.

Jest więc Ukrainiec i jego wola walki nie tylko „policzkiem”, ale i zagrożeniem dla trwałości reżimu. Jakoś tę minę trzeba rozbroić – i tu wjeżdża NATO czy szerzej – „kolektywny Zachód” – na białym koniu. „My nie walczymy z Ukrainą, my toczymy wojnę z całym Zachodem, z NATO”, przekonują rosyjscy propagandyści, sugerując, iż chodzi też o twardą, fizyczną konfrontacje z sojuszniczymi oddziałami. To usprawiedliwienie własnych porażek, rzeczonej mordęgi niegodnej „drugiej armii świata”. Która z samymi Ukraińcami już dawno by sobie poradziła.

Tyle iż usprawiedliwienie typu „walczymy z potężnym wrogiem” działa „na dziś”, w dłuższej perspektywie i tak wywołałoby dysonans poznawczy, bo przecież „rosja jest wielka!”. A może jednak nie tak wielka?

„No więc jest wielka!”, przekonuje propaganda. I maluje obraz rychłej rozprawy z Ukrainą, po której nastąpi sprawiedliwa zemsta. „Bądźcie cierpliwi, bracia rosjanie. My się jeszcze z tym NATO policzymy”, przekonuje. Stąd te wszystkie groźby.

A teraz zasadnicza część artykułu.

* * *

Krótki przegląd mediów z ostatnich tygodni nie pozostawia złudzeń – atak rosji na kraje NATO jest już przesądzony. Rozmaitych wieszczy różni co najwyżej perspektywa – zdaniem jednych, wojna wybuchnie w ciągu roku, inni przewidują jej początek za trzy, kolejni za pięć-sześć lat.

Patrząc z perspektywy budowania możliwości obronnych – to w zasadzie „jutro”.

Nie będę odnosił się do konkretnych przewidywań i uczciwie zaznaczę, iż jestem wobec takich scenariuszy sceptyczny – co wynika z krytycznej oceny potencjału federacji rosyjskiej. Nie zmienia to faktu, iż lęki związane z ryzykownymi działaniami rosji obecne są u dużej części Polaków. Jak wynika z lutowego sondażu Instytut Badań Pollster, aż 56 proc. ankietowanych przyznało, iż obawia się wojny rosji z NATO (32 proc. badanych nie podzieliło takich obaw). No i jest też cechą rzetelnego wojskowego planowania uwzględnienie choćby minimalnych zagrożeń – by w razie potrzeby móc na nie odpowiednio reagować.

—–

W pełnych pesymizmu przepowiedniach zwykle pierwszym celem rosyjskiego ataku nie jest Polska, a państwa nadbałtyckie. To skądinąd zupełnie racjonalny „wybór”, zważywszy na położenie i potencjał militarny Rzeczpospolitej. Mimo granicy z obwodem królewieckim nie jesteśmy tak „wystawieni” jak Litwa, Łotwa i Estonia (choć operacyjne wykorzystanie terytorium Białorusi w zasadzie tę zaletę znosi). No i nasza armia byłaby dla wojsk rosyjskich dużo poważniejszym wyzwaniem niż siły Bałtów – takim, do którego należałoby się bardziej i dłużej przygotować.

W „obiegu” są rzecz jasna scenariusze jednoczesnego uderzenia rosji na Polskę i kraje nadbałtyckie, ale to już totalne war-fiction. Na gruncie realistycznych rozważań – mało prawdopodobnych, ale nie niemożliwych – należy uznać, iż choćby jeżeli Moskwa chciałaby zaatakować nasz kraj, byłby to jej kolejny krok po uprzednim zajęciu „Pribałtyki”.

A co z Ukrainą? adekwatnym jest założenie, iż trwający tam konflikt wiąże ręce Moskwie. Skala działań i wielkość zaangażowanego potencjału nie pozwalają rosji na inne interwencje.

Lecz na potrzeby tekstu przyjmijmy założenie z na poły żartobliwego prawa Murphy’ego – iż co miało się zepsuć, to się zepsuło; co mogło pójść nie tak, właśnie nie tak poszło. Wiele rzeczy musiałoby się wydarzyć – a inne nie wydarzyć – by rosja stworzyła odpowiednio liczny i wyposażony kontyngent do działań wymierzonych w kraje nadbałtyckie, przy jednoczesnym utrzymaniu status quo w Ukrainie. Dużo poważniejsza niż w tej chwili erozja pomocy wojskowej Zachodu oraz gwałtowny rozkład samodzielnych możliwości obronnych Ukrainy odegrałyby tu kluczową rolę. Pozwoliłyby putinowi zamrozić konflikt, a zarazem trzymać topór w powietrzu, gdyby Ukraińcy zechcieli wykorzystać otwarcie kolejnego frontu na swoją korzyść.

To skrajnie mało prawdopodobne, ale całkowicie wyrugować takiej opcji nie sposób.

—–

No więc mamy gromadzących się rosjan u granic państw nadbałtyckich – i co dalej? Jak ochronić naszych sojuszników?

Powiedzmy sobie jasno – Litwa, Łotwa i Estonia to bardzo niewdzięczny teren do obrony. I „niewybaczający” zaniechań i pomyłek.

Spójrzmy najpierw na Ukrainę, trzy i pół razy większą niż cała nadbałtycka trójka. Przestrzenna rozległość tego kraju zapewniła mu głębię strategiczną i operacyjną – zaplecze, w którym odtwarza się gotowość bojową ukraińskiej armii i „zapas terenu” pozwalający na tworzenie kolejnych linii obronnych w razie niepowodzeń. Zarazem rozłożyła rosyjską logistykę, która w realiach rozciągniętych szlaków zaopatrzeniowych nie była w stanie – zwłaszcza w początkowym okresie pełnoskalowej wojny – zapewnić dostaw pierwszoliniowym oddziałom, przesądzając o ich porażkach.

Tymczasem kraje nadbałtyckie są nieduże, pokonane dystansu od granicy z rosją/Białorusią do morza mogłoby zająć oddziałom zmechanizowanym kilka-kilkanaście godzin. choćby w przypadku najgłębiej prowadzonych natarć, zaplecze logistyczne dla wykonujących je oddziałów znajdowałoby się – patrząc z perspektywy rosjan – na ich własnym terytorium. W „Pribałtyce” nie ma miejsca na budowanie głęboko urzutowanych pozycji obronnych, na manewr bezpiecznego odskoku, by się przegrupować i przejść do kontrataku. Przegrana bitwa graniczna prawdopodobnie oznaczałaby przegraną wojnę. Rosyjską falę należałoby zatem odeprzeć zaraz u początku naporu.

Siły Bałtów byłyby w tym celu niewystarczające. Z gier sztabowych przeprowadzonych kilka lat temu w Pentagonie wynika, iż do skutecznej obrony państw nadbałtyckich – poza miejscowymi wojskami – należałoby delegować dziesięć natowskich brygad ciężkich. Dodatkowe 40 tysięcy ludzi, z ponad tysiącem czołgów i wozów bojowych. Gdyby rosjanie dziś koncentrowali się u granic Litwy, Łotwy i Estonii, wyekspediowanie takich sił byłoby trudne, biorąc pod uwagę zasoby Europy, ale nie niemożliwe. Z wiodącym udziałem Amerykanów w zasadzie proste.

Co to oznacza dla rosyjskich kalkulacji, nietrudno sobie wyobrazić. Ale…

—–

Skoro jesteśmy przy kalkulacjach. Jako NATO mamy nad rosją wyraźną jakościową przewagę, jeżeli idzie o siły konwencjonalne. I zakładamy, iż świadomość tej przewagi powściągnie rosjan. Przywiedzie ich do wniosku, iż straty, jakie poniosą, będą za duże, by agresja na któryś z członkowskich państw się opłaciła.

Ale czy przywiedzie?

Rosyjskie straty w Ukrainie w perspektywie najbliższych kilkunastu tygodni dojdą do pół miliona zabitych i rannych. A mimo to w Moskwie ani myślą kończyć wojnę. Oczywiście, może tu działać „reguła zaangażowania” – przekonanie, iż zbyt wiele „zainwestowano”, by teraz się wycofać – ale równie uprawnione może być założenie, iż rosyjski „próg bólu” znajduje się bardzo wysoko.

Polscy generałowie jeszcze do niedawna sądzili, iż Wojsko Polskie winno mieć potencjał, który „zagwarantuje” rosjanom – przy próbie inwazji na nasz kraj – straty na poziomie 150-200 tys. Taka „moc” armii miała nas chronić przed zakusami Moskwy. Dziś lepiej założyć, iż ryzyko wysokich strat może nie być dla rosjan wystarczająco odstraszające. Co w tej sytuacji zrobić – także w odniesieniu do tytułowego zagadnienia?

Należy postawić rosjan przed ryzykiem bardzo wysokich strat. Wspomniany dziesięciobrygadowy kontyngent to jedno. Biorąc pod uwagę wszystkie jakościowe różnice, byłby to ekwiwalent trzykrotnie liczniejszych rosyjskich sił, z uwzględnieniem miażdżącej przewagi w powietrzu – jeszcze większy.

—–

Lecz i tak mógłby się okazać za mało odstraszający (skoro zakładamy skrajnie pesymistyczne scenariusze…). Przyglądając się militarnym poczynaniom rosji – tym obecnym i historycznym – widzimy niezwykłą determinację i skłonność do ryzyka, cechujące rosyjskie władze i generalicję. Stosy trupów nigdy nie robiły na kremlowskich włodarzach wielkiego wrażenia, podobnie jak zagrożenie porażką. Dziś to ostatnie ma choćby mniejsze znaczenie, bo arsenał atomowy gwarantuje rosji dużą bezkarność. „Ostatecznie choćby jak przegramy, to nikt nam do kraju nie wejdzie”, mogą kalkulować w Moskwie.

A to oznacza konieczność podbicia stawki. Rosyjska doktryna jądrowa zakłada użycie głowic w razie zagrożenia suwerenności federacji. Ten, kto spróbuje wtargnąć do rosji, stanie się celem nuklearnego odwetu. Dziś nie mamy pewności – a na pewno nie stało się to przedmiotem publicznych deklaracji – czy mocarstwa atomowe NATO zastosują tę samą regułę nie tylko w odniesieniu do własnych terytoriów (co deklarują wprost), ale i sojuszników. Konkretnie zdefiniowanych. Tymczasem rosjanom trzeba jasno powiedzieć, iż planując inwazję państw nadbałtyckich, narażają się na ryzyko atomowej riposty.

Mało prawdopodobny scenariusz stanie się wówczas jeszcze mniej prawdopodobny.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Arkowi Drygasowi, Jakubowi Łysiakowi, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Monice Rani, Maciejowi Szulcowi, Jakubowi Wojtakajtisowi, Michałowi Strzelcowi, Joannie Marciniak i Andrzejowi Kardasiowi. A także: Bożenie Bolechale, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Maciejowi Ziajorowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Mateuszowi Jasinie, Mateuszowi Borysewiczowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Sławkowi Polakowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Adamowi Cybowiczowi, Jakubowi Dziegińskiemu i Jarosławowi Grabowskiemu.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatniego tygodnia: Grzegorzowi Zgnilcowi, Karolowi Wojciechowskiemu, Kasi Byłów i Arkadiuszowi Wiśniewskiemu.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały, także ostatnia książka.

Nz. No więc nas straszą, wykorzystując do tego także Białoruś/screen z dzisiejszej Rzepy

Zasadniczą część tego tekstu pierwotnie opublikowałem w portalu Interia.pl

Idź do oryginalnego materiału