Paulina Januszewska: Dlaczego w twoim rodzinnym domu przestano mówić po łemkowsku?
Michał Szymko: Do mnie tak nie mówiono, ale już do mojego taty – owszem. Po łemkowsku ze swoimi rodzicami – przesiedlonymi w ramach akcji „Wisła” z Zyndranowej Teodorem i Anną Szymko – rozmawiała jego mama, czyli moja babcia. Dla niej w młodości polski był drugim językiem. Żyła pomiędzy dwoma światami w czasach, gdy w ramach niezwykle silnej i wymuszonej asymilacji Łemkowynę coraz bardziej wypierano z przestrzeni publicznej, a w efekcie – także i tej prywatnej. Babcia pod koniec życia mówiła głównie po polsku. Sam dopiero uczę się języka moich przodków, bo słyszałem go jedynie podczas imprez łemkowskich, m.in. podczas watr, i od mojego ojca, ale tylko wtedy, gdy był pijany.
Alkohol uruchamiał w nim wspomnienia?
Mam wrażenie, iż pozwalał mu puścić hamulce, kontrolę. Gdy to się działo, Łemkowyna sama się z niego wylewała, a wraz z nią strzępki opowieści o przeszłości, które dla mnie – dziś badacza kultury łemkowskiej/rusińskiej – stały się obiektem zainteresowań, a potem – sposobem na życie. To zresztą symptomatyczne dla jego pokolenia, dotkniętego nieprzepracowaną traumą generacyjną, z którą rzecz jasna radzono sobie różnie. Jak widać, nie zawsze zdrowo, często poprzez wyparcie. O ile jednak moja babcia jako córka przesiedleńców była bardzo mocno i świadomie osadzona w tożsamości łemkowskiej, o tyle jej syn – jak wiele osób urodzonych w latach 60. – mniej lub bardziej świadomie przed tym uciekał, uznając, iż nie warto szperać w historii. Najwyraźniej był przekonany, iż ta może być niebezpieczna, bolesna albo zwyczajnie nieciekawa.
No tak, w latach 90., gdy się urodziłeś, społeczeństwo otwierało się na świat, a nie grzebało w przeszłości. Ta ostatnia jednak dla ciebie okazała się fascynująca. Co cię do niej przyciągnęło?
To nie jest opowieść tylko o przeszłości, bo przecież kultura łemkowska, pomimo prób jej wymazania, nigdy się nie skończyła. Sztuka powstaje także dziś, jednak nie ma dla niej miejsca w przestrzeni instytucjonalnej – na przykład muzealnej i galeryjnej. Medialnej, zresztą, też, bo jesteś jedną z niewielu dziennikarek, które zechciały ze mną porozmawiać o Łemkach. Sam zacząłem się zajmować ich, a raczej swoją kulturą dopiero jako dorosły już chłopak i co interesujące mój zwrot ku niej sprawił, iż zainteresowanie niejako odżyło w moim ojcu. Nie wydarzyłoby się to, gdyby nie niechęć do prowadzenia samochodu.
Co to znaczy?
Mam za sobą 11 prób zdania egzaminu na prawo jazdy i choć w końcu się udało, przez cały czas nie wsiadam za kółko. Dlatego za każdym razem, gdy wracałem na Podkarpacie i chciałem dowiedzieć się czegoś o swoich korzeniach, prosiłem tatę, by był moim kierowcą. Obwoził mnie po łemkowskich wioskach, a z czasem – również o nich opowiadał, wprowadzał mnie w tamtejszą społeczność, pokazywał, gdzie stał czyj dom lub rosło drzewo. Początki były nieśmiałe, ale gwałtownie okazało się, iż obaj jesteśmy głodni wiedzy. Na wernisażu kuratorowanej przeze mnie wystawy Przestrzeń zewnętrzna i wewnętrzna. Obrazy Łemkowszczyzny w sztuce współczesnej w Etnocentrum Ziemi Krośnieńskiej stało się dla mnie jasne, jak ważne były nasze ojcowsko-synowskie podróże. Zobaczyłem wtedy tatę z wielkim zapałem opowiadającego zwiedzającym o zdjęciach, które w czasie tych przejażdżek zrobiłem. To był wzruszający moment.
Otwarcie wystawy, którą można oglądać do 28 stycznia 2024 roku, zbiegło się z umorzeniem przez Instytut Pamięci Narodowej śledztwa w sprawie przeprowadzonej w latach 1947–1950 roku akcji „Wisła”. Jak pisała na naszych łamach Katarzyna Przyborska – ogłoszono, iż deportacja ludności ukraińskiej, łemkowskiej, doliniańskiej i bojkowskiej z południowego wschodu na Ziemie Zachodnie „nie była zbrodnią, ale w istocie pomocą”. Jak zareagowałeś na ten komunikat?
Uważam go za skandal. IPN jako głos państwa polskiego i jednocześnie jego prokurator orzekł, iż nic się nie stało. W uzasadnieniu swojej decyzji wskazuje, iż akcja „Wisła” miała charakter „prewencyjny i ochronny, a nie represyjny”. W związku z tym nie znajduje podstaw do stwierdzenia, iż przesiedlenia były zbrodnią komunistyczną czy też zbrodnią przeciwko ludzkości, bo „chodziło o zapewnienie bezpieczeństwa ludności ukraińskiej, a wszystko odbywało się w humanitarnych warunkach”. W treści oświadczenia pojawiają się też dywagacje co do tego, iż przesiedleńcy otrzymali lepsze gospodarstwa, więc wszystko tak naprawdę wyszło im na dobre, a niektórzy sami chcieli przeprowadzki.
Tak nie było?
Po pierwsze i najważniejsze – to brzmi jak najgorszy komunistyczny bełkot. Po drugie – osoby, które zostały wtedy deportowane, wciąż żyją i można je spytać, jak wspominają tamto wydarzenie. Dla mojej ciotki, którą przesiedlono wraz z moimi pradziadkami z Zyndranowej do Świebodzina to była tragedia. Dla reszty Łemków także, bo zwyczajnie zniszczono ich społeczność. Gdy jakiś czas później moja ciotka wróciła na Podkarpacie, musiała wykupić swój dom, w którym mieszkała Polka, pani Bolkowa, znajdująca się, według mojej ciotki, w bardzo trudnej sytuacji. Tak trudnej, iż wyrąbała podłogę i paliła nią w piecu. Wiele budynków zostało jednak zniszczonych, a część rodzin była zmuszona do mieszkania pod jednym dachem z kilkoma innymi. Pamiętajmy też, iż Łemkowie to byli i wciąż są rolnicy, których zwyczajnie pozbawiono ziemi oraz możliwości zarobku. jeżeli latami żyjesz z pracy na roli i jesteś, powiedzmy, po pięćdziesiątce, to nagle nie zmienisz zajęcia, sposobu funkcjonowania. Nie jestem sobie w stanie choćby wyobrazić, jak sam miałbym odnaleźć się w takim położeniu i nauczyć profesji zupełnie od nowa. Nie mam żadnych wątpliwości co do tego, iż pod koniec lat 40. ubiegłego wieku mieliśmy do czynienia z czystką etniczną.
IPN temu stanowczo zaprzecza.
Zdaję sobie sprawę, iż myśląc o czystce etnicznej, widzimy na przykład krwawe obrazy z Jugosławii lat 90., ale nie zapominajmy o tym, iż ten rodzaj represji, przymusowej asymilacji nie zawsze jest od A do Z regulowany prawnie, opisany konkretnymi rozkazami i wygląda wprost brutalnie. Może odbywać się także w zawoalowanej formule, np. poprzez rozbijanie struktur społecznych czy stopniowe niszczenie kultury. Używam terminu czystka etniczna świadomie, bo pod uwagę należy wziąć także jej efekty – a jednym z nich jest choćby wielka nieobecność Łemków w polskim dziedzictwie kulturowym.
Wystawa, o której wspomniałeś i którą współorganizujesz, ma to zmienić?
Mam nadzieję, iż będzie krokiem ku temu. Z tego też powodu odbywa się w Krośnie. Wprawdzie wielką aspiracją i sukcesem byłoby pokazanie jej w Warszawie, Krakowie, Rzeszowie albo innych wielkich ośrodkach, ale po pierwsze – duże instytucje nie są nią zainteresowane, po drugie zaś dla mnie najważniejsze było to, by oddać Łemkom głos. Etnocentrum Ziemi Krośnieńskiej znajduje się w budynku starego dworca PKP – tego samego, spod którego deportowano moich pradziadków i wielu innych Łemków. Wtedy nie mogli nic powiedzieć, zaprotestować. Dziś w tym miejscu po raz pierwszy mocno wybrzmiewa to, co łemkowscy twórcy mają do przekazania.
Wystawę kończą i rozpoczynają jednak dwie polskie artystki. To nie jest zawłaszczenie przestrzeni?
To twórczynie z dużym szacunkiem podchodzące do kultury łemkowskiej i się nią inspirujące, oddające Łemkom hołd i nawiązujące w swoich pracach do akcji „Wisła”. Pomiędzy nimi mamy natomiast cały przekrój dorobku artystycznego Łemków, snujących własną historię. To świadomy zabieg, symbolicznie odwzorowujący fakt, iż Łemkowyna jest krainą mieszczącą się w granicach Rzeczpospolitej. Nigdy nie stała się oddzielnym państwem i nie rości sobie do tego praw, ale zachowuje swoją odrębność, która tak długo pozostawała niewidzialna.
Ale choćby w Muzeum Etnograficznym w Warszawie na przełomie 2021/2022 roku można było oglądać wystawę prac Nikifora – krynickiego Łemka.
To była naprawdę dobra wystawa, ale nikt nie zadbał o to, by tekst kuratorski napisać po łemkowsku, a język to przecież główny nośnik tożsamości. Dodam, iż często w biogramach Nikifora pomija się jego korzenie lub pisze, iż był artystą polsko-ukraińskim. Zresztą Nikifor należy – obok Jerzego Nowosielskiego i Andy’ego Warhola, który był Rusinem (Łemkowie to Rusini Karpaccy) – do dyżurnej trójki reprezentującej tę grupę etniczną w mainstreamie, choć oczywiście z innych powodów niż związane z pochodzeniem. Według moich badań w kolekcjach polskich muzeów, oprócz prac Nikifora, Nowosielskiego, rzeźb Pecucha i kilku ikon, nie ma prac współczesnych łemkowskich artystek i artystów.
Pytałeś dlaczego? To chyba nie wynika ze złej woli…
Myślę, iż raczej z braku świadomości i edukacji, która jest skutkiem historycznych uwarunkowań. Niemniej jednak chciałem się tego dowiedzieć u źródeł, śląc dziesiątki maili do różnych instytucji. Spotykałem się z zaskoczeniem, iż w ogóle dociekam. Podkreślę to jeszcze raz: Łemkowie żyją w obrębie terytorialnym Rzeczpospolitej Polskiej, więc ich dorobek artystyczny jest też częścią polskiego dziedzictwa. Mój upór w upominaniu się o ich obecność – nie tylko w przestrzeni wystawienniczej, ale także w historii sztuki, na akademiach, wynika także z zastanawiania się nad przyszłością. Chciałbym, żeby kolejne pokolenia łemkowskich artystek i artystów miały się do czego odnieść, mogły utożsamić się z czymś, co zobaczą w muzeach, a nie tylko ze zdjęciem walizki.
Walizki?
Tak, nawiązuję do odpowiedzi z Muzeum Ziemi Lubuskiej, które spytałem, czy mają w swoich zbiorach sztukę łemkowską. Dostałem informację, iż w swoich zbiorach posiadają cztery skrzynie (walizki) przesiedleńców z akcji „Wisła”, rodziny z Brunar Wyżnich. To wszystko, co w oficjalnym obiegu kultury i sztuki wiadomo o Łemkach.
Nie ukrywam, że, słysząc o twórczości łemkowskiej, od razu pomyślałam o sztuce ludowej i naiwnej, także takiej, która powstała w dalekiej przeszłości. Twoja wystawa zdaje się jednak zadawać temu kłam. Co w niej znajdziemy?
Celowo na plakat towarzyszący wystawie wybrałem portret Łemkini autorstwa Teodora Kuziaka. Chciałem w ten sposób zabawić się konwencją, nieco dezorientując i wprowadzając potencjalnego odbiorcę w przekonanie, iż prawdopodobnie czeka go spotkanie z klasyką i właśnie sztuką naiwną i ludową. Myślisz sobie, iż wiesz, czego się spodziewać, iż pewnie zobaczysz jakieś kolorowe obrazki z życia codziennego. Potem wchodzisz na wystawę i – niespodzianka – widzisz instalacje, rzeźbę, abstrakcję, sztukę feministyczną, performance, erotyki, genialne malarstwo warsztatowe i wiele innych. Przy czym chciałbym, żebyśmy przestali dyskredytować lub protekcjonalnie fetyszyzować ludowość i artystów, którzy nie byli wykształconymi profesjonalistami. Ich prace są wyjątkowe. Wierzę w edukację, która ma w sobie różnorodność i taką, która szokuje, zaskakuje, jest nieoczywista.
Co oprócz Łemkowszczyzny łączy wszystkie zgromadzone w Krośnie prace?
Krążą wokół tematu pamięci i tożsamości, dwóch osi, które tworzą ten łemkowski kosmos, ale i światy samych artystów. Tytuł wystawy pochodzi od filmu The Outer and Inner Space (co można tłumaczyć jako przestrzeń wewnętrzną i zewnętrzną lub kosmiczną) Andy’ego Warhola, którego wszyscy znają jako artystę amerykańskiego, a nie rusińskiego.
Warhol mówił o swoim pochodzeniu?
Dość długo je ukrywał, choć ze swoją matką miał rozmawiać wyłącznie po rusińsku. Zaś wideo, o którym wspomniałem, zostało pokazane w 1966 roku w Nowym Jorku i zostało zapomniane przez następne 30 lat. Nikogo nie interesowało, nie przedostało się do mainstreamu. Dopiero w 1998 roku Whitney Museum zdecydowało się je wyświetlić w formie instalacji i tym samym dać mu drugie, nowe życie. Wierzę, iż kultura łemkowska też je dostanie.
Warhol jest jednym z niewielu odniesień dla łemkowskich artystek i artystów w popularnej i uznanej sztuce. Chciałem wyjść od niego – jako wspólnego punktu, przez który każdy i każda ze współczesnych twórczyń z dużym prawdopodobieństwem krytycznie lub afirmująco przechodziła. Wystawa ma też ważne znaczenie relacyjne – nie tylko w kontekście wspólnego sięgania po tradycję, która w przypadku Łemkowyny nigdy nie stała się elementem gry politycznej i przez to zachowuje swoje pierwotne, niecyniczne znaczenie, ale w ogóle poznania się. Pokazujące swoje prace w Etnocentrum poetka i fotografka, Kasia Szweda, oraz projektantka, Anna Maria Zygmunt, być może jeździły tym samym autobusem do szkoły i mijały się na krośnieńskim rynku, a nie miały pojęcia o swoim istnieniu.
Załóżmy, iż na twoją wystawę przyjeżdża ktoś z Warszawy. Czego dowie się o Łemkach?
Chciałbym, żeby ludzie zrozumieli, iż polskie społeczeństwo nigdy nie było homogeniczne, iż na terenie naszego kraju żyły obok siebie różne grupy etniczne. Nasza – mówię tu o pracy i zaangażowaniu kilkudziesięciu osób, które obdarzyły mnie ogromnym zaufaniem – wystawa jest też zaproszeniem do eksploracji natury, która dla Łemków stanowiła bardzo istotny punkt odniesienia.
To widać też w konstrukcji wystawy.
Przykładowo wykonane przez Kasię Szwedę fotografie, przedstawiające pustkę połemkowskich wsi, gdzie kiedyś stały domy, umieściłem na dużej drewnianej desce. Ta z biegiem czasu sprawiła, iż prace zaczęły się marszczyć, co można interpretować jako zależność od przyrody czy jej mocy oddziaływania. Drzewo, jako materiał, pojawia się także w pracach Bogdana Kareła, pełni funkcję nośnika pamięci. Instalacja performatywna Jakuba Jakubowicza pochodzącego z Wólki, która obok Bałucianki była jedną z najważniejszych wsi związanych z łemkowskim rzeźbiarstwem (tak świetnym, iż hrabina Anna Potocka założyła tam szkołę dla rzeźbiarzy), pokazuje symboliczną zmianę biegu strumyka. Widzimy, jak nabiera z niego do ust wodę po to, by wypuścić ją w innym miejscu. Dokładnie to samo stało się z przesiedlonymi Łemkami, którym odebrano ich ojczyznę, Łemkowynę. Zmieniono bieg ich historii i pozbawiono kontaktu z ziemią, do której byli przywiązani.
Przede wszystkim jednak marzę o tym, by ludzie dostrzegli Łemków i być może zechcieli na przykład wprowadzić ich do dyskursu historii sztuki, bo na razie brakuje specjalistów w tym zakresie.
Czemu nie zobaczymy na wystawie Nikifora?
Trochę niepokornie zrezygnowałem z pokazywania jego prac. Nie ma tam też rzeźb Grzegorza Pecucha ani obrazów Jerzego Nowosielskiego, bo zależało mi na wyeksponowaniu artystów o mniejszej sławie. Przykładem może być tutaj Władysław Rewak, łemkowski malarz z Legnicy, który długo był nauczycielem przedmiotów mechanicznych, a obrazy zaczął tworzyć późno, jest samoukiem. Usłyszałem od niego, iż bardzo nie lubi określenia malarz naiwny, bo przecież cały czas próbuje się dokształcać, chodzi na kursy, inspiruje się profesjonalistami, studiuje samodzielnie historię sztuki.
Co mu na to odpowiedziałeś?
„Panie Władysławie, mam dla pana dobrą wiadomość. Usuwamy nazewnictwo sztuka naiwna. To już nie istnieje. Dzisiaj mówimy sztuka czysta, więc i pan jest malarzem czystym”. Ucieszył się. Tak samo i ja. Szczególnie jestem dumny z tego, iż udało nam się zaprezentować różnorodność, połączyć różne pokolenia i tradycję z nowoczesnością. Anna Maria Zygmunt wykorzystała przecież tradycyjny strój łemkowski do nowych projektów. Z elementów męskiej garderoby, jak na przykład płaszcz czucha, stworzyła swoisty unisex, zacierając granice binarnego podziału płci. W planach ma stworzenie nowej łemkowskiej kolekcji i uwiecznienie jej na fotografiach z udziałem osób queerowych, w tym słynnej drag queen, Lulli La Pollaca. Kobiecość też jest jednak bardzo istotnym wątkiem. Gdybyś spytała mnie, kiedy zaczął się we mnie badacz sztuki…
To pytam. Kiedy?
Gdy w Muzeum Kultury Łemkowskiej w Zyndranowej wziąłem do ręki powieszony na gwoździu bez ramki, wspomniany już i widoczny na plakacie wystawy obraz Teodora Kuziaka. W oczach namalowanej przez niego Łemkini, której twarz wydaje się jednocześnie kobieca i męska, zobaczyłem cały świat. Świat, który łemkowskie kobiety często dźwigały na swoich barkach jako siłaczki tworzące fundament domów i rodzin. Pamiętam, iż się wtedy rozpłakałem. W sumie nie wiem, dlaczego, ale to był moment, w którym wiedziałem już, co chcę robić w życiu. Popularyzować sztukę łemkowską/rusińską, bo w tym samym miejscu znalazłem też wiele innych prac bezimiennych artystów. Chciałbym, żeby kolejni byli już uhonorowani przez historię, bu ta historia o nich nie zapomniała. Chcę, by mieli nazwiska i to nazwiska znane, docenione za życia. Podczas swoich badań narafiłem na przykład na prace Mykołaja Fedaka, który pochodził ze wsi Olchowiec, ale jak się okazało, w wyniku przesiedlenia w ramach akcji „Wisła” wylądował najpierw w cierpiącym ogromny głód i biedę Chersoniu, a potem – już po wcieleniu do wojska – w Mołdawii, w Kiszyniowie. Jeszcze do niedawna wysyłał kartki świąteczne do Olchowca.
Nadal to robi?
Od jakiegoś czasu – nie. Nie wiem, co się z nim stało, a chciałbym poznać lepiej jego historię, dowiedzieć się, jak kultywował swoje łemkowskie korzenie, które znajdowały odzwierciedlenie na jego obrazach. Równie interesujące są losy rzeźbiarzaAndryja Suchorskiego, który trafił z Wólki do Lwowa i sprzedawał tam swoje rzeźby na bazarze, a potem sprzedał je dyrektorowi tamtejszego Muzeum Narodowego. Ilu jeszcze takich życiorysów, rozsianych po świecie, nie znamy? I ile moglibyśmy poznać, gdyby instytucje poważnie podchodziły do historii?
**
Michał Szymko – historyk sztuki, ukrainista, doktorant na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie. Naukowo i populistycznie zajmuje się sztuką łemkowską/rusińską. Przygotowuje rozprawę doktorską poświęconą paradygmatowi tożsamości we współczesnej sztuce łemkowskiej. Zawodowo związany z Teatrem Powszechnym w Warszawie.