Czym się różni amerykański pilot myśliwski od rosyjskiego? Użyjmy analogii. Załóżmy, iż mamy samochód z literą L na dachu, w którym siedzi dwóch mężczyzn – Amerykanin i rosjanin. Obydwaj mogą poprowadzić auto, ale to ten pierwszy posiada papiery i umiejętności instruktora, drugi – zaledwie kursanta.
I tak to mniej więcej wygląda.
Kilkanaście miesięcy temu żachnąłbym się na takie porównanie. Uznał je za dowód irytującego amerykańskiego poczucia wyższości. Ale wojna w Ukrainie pokazała, iż rosyjskie lotnictwo taktyczne w zasadzie nie istnieje. Mimo imponującej przewagi liczebnej, rosyjscy myśliwcy nie byli w stanie sparaliżować ukraińskich sił powietrznych, nie są w stanie przeprowadzać misji bezpośredniego wsparcia oddziałów na lądzie. Latają rzadko, asekurancko, z marnymi efektami. Niczym kursanci.
A niebawem będzie im jeszcze trudniej, bo Ukraińcy otrzymają niemal 30 MiG-ów 29. Trzynaście ze Słowacji, resztę z Polski.
Gdyby nie lotnictwo strategiczne – bombowce rażące cele znad rosji, z bezpiecznej odległości setek kilometrów od ukraińskich granic, przy użyciu rakiet i pocisków manewrujących – nie byłoby o czym mówić w kwestii rosyjskich operacji lotniczych.
Oczywiście, skarpetkosceptyczny Internet ma na ten temat inne zdanie. Po wymuszonym kolizją z rosyjskim Su-27 wodowaniu amerykańskiego Reapera, moskale oszaleli z zachwytu. Czytając ichnią prasę i Telegram można odnieść wrażenie, iż orkom udało się zatopić lotniskowiec z setką samolotów na pokładzie. W trakcie lektury osoba z zewnątrz wnet poczuje dysonans – identyczny jak w sytuacji sprzed kilkunastu tygodni, gdy zdobycie Sołedaru odtrąbiono w rosji jako wielki sukces. Agresorzy chcieli zajmować ukraińską stolicę, szereg miast obwodowych, po czym okazało się, iż realnie mogą przejąć miasteczko satelickie powiatowego Bachmutu oraz znajdujący się na jego obrzeżach sklep ogrodniczy. Takie sukcesy to w rzeczy samej „anałoga-w-miru-niet”.
I tak jest z utopionym w Morzu Czarnym MQ-9. Nieuzbrojony dron to rzeczywiście godny przeciwnik dwóch uzbrojonych po zęby maszyn myśliwskich. Jak poinformowało rosyjskie MON, bohaterscy piloci zostali właśnie odznaczeni za niedopuszczenie amerykańskiej maszyny w rejon „specjalnej operacji wojskowej”. Tym samym szojgu w pełni legitymizował działania nieudacznych pilotów, którzy 12 razy próbowali zalać amerykański dron paliwem, aż w końcu jeden z nich doprowadził do kolizji z bezzałogowcem. To ta kolizja – efekt nieogaru ruskiego pilota – sprawiła, iż uszkodzonego Reapera Amerykanie musieli skierować ku morzu i zatopić. Natowski pilot za taką akcję – ryzykowane manewry mogące doprowadzić do utraty myśliwca – dostałby naganę. Zwłaszcza iż samolot, który zawadził o śmigło MQ-9, też przy okazji oberwał. No ale w rosji wszystko podporządkowane jest logice propagandy, a ta pozwala przedstawić sprawę w taki sposób, iż „nasz wrócił do domu, amerykański spadł do morza”.
W tej narracji da się dostrzec istotną cechę rosyjskiej dumy – świecącej światłem odbitym od USA i Amerykanów. „Jesteśmy wielcy nie dlatego, iż mamy wspaniałe osiągnięcia w kulturze, technice i bóg wie czym jeszcze, tylko dlatego, iż udało nam się zagrać na nosie Amerykanom”. To sznyt wspólny z ideologiami państwowymi Korei Północnej i Iranu, których reżimy budują wrażenie własnej potęgi poprzez wskazywanie realnych bądź wydumanych atutów pozwalających zaszkodzić Ameryce. „Jesteśmy wspaniali, gdyż możemy przeciwstawić się Wielkiemu Szatanowi!”. A iż nasi obywatele nie mają co jeść, srają na dworze i żyją o 20 lat krócej niż mieszkańcy znienawidzonej Ameryki czy Europy – kto by się przejmował takimi szczegółami.
Psychologicznie rzecz ujmując – mamy tu do czynienia z niskim poczuciem własnej wartości, jako składową tożsamości etnicznej.
Wracając do sedna – lotcziki dostały medale, a marynarze rzucili się do szukania wraku. Na ujawnionych zdjęciach satelitarnych widać aż osiem jednostek floty czarnomorskiej w rejonie, gdzie spadł Reaper. Na marginesie – takiego ruchu w interesie nie było, gdy zatonęła „Moskwa”, a wraz z nią sporo marynarzy (rodziny ponad stu z nich przez cały czas nie doczekały się powrotu synów i ojców). No ale wtedy – jak dwie dekady wcześniej z „Kurskiem” – chodziło o blamaż, nie-do-ogrania przez propagandę. Tu – choć wiadomo, iż Amerykanie co najcenniejsze w dronie już zniszczyli (poprzez zdalną detonację) – wyjęcie z wody okazałego kawałka płatowca da propagandzie masę paliwa. Publiczna prezentacja skrzydła czy kadłuba posłuży za dowód „wielkiego zwycięstwa”, tym większego, iż na prawdziwym froncie choćby tych małych nie udaje się odnieść.
Tylko iż działania mają skutki. Medale dla pilotów są jak wzięcie pełnej odpowiedzialności przez Kreml za incydent nad Morzem Czarnym. A ponieważ stoi za tym ryzyko rozochocenia i eskalacji, Waszyngton musi zareagować. Jest oczywistym, iż utrata bezzałogowca tylko wzmoże amerykańską chęć pomocy Ukrainie – pomijając inne motywacje stojące za wsparciem, „odwijanie się” ruskim rękoma Ukraińców jest dla USA bardzo wygodnym rozwiązaniem. Na pewno nikt w Białym Domu się nie przeląkł, jak sugerowała część mediów. Amerykanie nie zawiesili operacji zwiadowczych przy użyciu bezzałogowców – dziś nad ranem i przed południem jeden z nich znów latał nad Morzem Czarnym. I prawdopodobnie będą latać kolejne.
Skąd to przekonanie? Przez lata obserwowałem amerykańską armię w działaniu. W Afganistanie byłem świadkiem determinacji, która wówczas – muszę przyznać – lekko mnie zszokowała. W prowincji Ghazni była droga nazywana przez naszych „ajdisztrase”, słynąca z wielkiej liczby improwizowanych ładunków wybuchowych i talibskich zasadzek. Pech chciał, iż wiodła między dwoma ważnymi ośrodkami, więc dla Amerykanów było nie do pomyślenia, żeby droga pozostawała nieprzejezdna. Pchali nią konwoje raz za razem – mimo iż ciągle coś tam wybuchało. Ludzi nie ginęło przy tym wielu, ale sprzętu tracono masę. „Daliby sobie spokój”, myślałem. „Znaleźli inną drogę. Zbudowali ją sobie”, kalkulowałem. Ale Amerykanie w obliczu większego ryzyka postąpili tak, jak zakłada ich filozofia wojowania – nie odpuszczali, ale zwiększali zaangażowanie środków technicznych, by w ten sposób redukować straty w ludziach. I dopiąć swego. Nad „ajdisztrase” latały drony, co chwila pojawiały się śmigłowce, jezdnię co rusz czesały zestawy RCP (specjalistyczne pojazdy saperskie). Afgańczykom naprawdę trudno było sadzić kolejne miny-pułapki. „My byśmy już dawno odpuścili”, słowa oficera Wojska Polskiego nie były dowodem braku odwagi, a wynikiem kalkulacji „koszt-zysk”. „No ale, kto bogatemu zabroni…?”, skwitował ów wojskowy.
I w tym rzecz. jeżeli ryzyko operacji nad Morzem Czarnym wzrosło, odpowiedzią Amerykanów nie będzie wycofanie się, a redukcja tegoż ryzyka. Na przykład poprzez dołożenie do maszyn zwiadowczych – załogowych czy bezzałogowych – eskorty. Wówczas ruskim odechce się rumakować w towarzystwie amerykańskich myśliwców. Bo kursant instruktorowi może co najwyżej grzecznie się ukłonić. Oczywiście, może go ponieść fantazja, ale dobrze wiemy, jak kończą zbyt pewni siebie, niedoświadczeni kierowcy…
—–
Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeżeli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.
Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:
Nz. Amerykańskie F-18 podczas operacji nad Afganistanem/fot. USAF