Maria stała przy oknie zapatrzona na góry. Jej ukochane wzgórza. Chciała zatrzymać ten obraz w pamięci. Zielone łąki, szumiące drzewa, które niedługo zaczną przybierać barwy złota i czerwieni.
– Jak tu pięknie – przemknęło jej przez myśl, ale niedługo wróciła do rzeczywistości. Zza wzniesienia ukazała się smużka dymu, żeby za chwilę buchnąć czarnymi kłębami. – Znowu jakaś wieś się pali. Już nie drżała na ten widok, nie odwracała głowy. Patrzyła w otępieniu.
– Mikołaj ma rację, trzeba uciekać. Tylko dlaczego tak daleko? interesujące jak tam jest? I gór tam nie ma. – Starała się wyobrazić sobie tę wieś pod Lublinem, której choćby nazwy nie mogła zapamiętać. Jakaś samotna daleka krewna jej męża tam mieszkała. Przytuliła mocniej dziecko. To był jej najmłodszy, piąty syn, a tak chciała córeczkę – jak to może być bez gór? A gdzie się pasą owce? – Usiadła na malowanej skrzyni, rozpięła koszulę i zaczęła karmić niemowlę.
– Jedz, syneczku, jedz. Musisz się najeść przed podróżą. Jutro pojedziemy daleko – znowu westchnęła. – Przed tobą Jasieńku nowe życie. Zupełnie inne.
Tej malowanej skrzyni, co ją dostała jak szła za mąż, też nie wezmą. Nie zmieściła się na wóz. Większość tobołków była już zapakowana. Rano tylko konia zaprzęgnąć i w drogę. Potem koleją dalej. – Boże! – przeżegnała się. Widziała kiedyś pociąg, jak była w mieście. A teraz mają jechać tym pociągiem. Jak to wszystko pomieścić w wagonie?
Skrzynia stała pod oknem, więc dalej mogła patrzeć na zielone łąki i czarne kłęby dymu. Zaczęła lekko się kołysać. Najedzone dziecko spokojnie zasnęło. Położyła je na poduszce w koszu pod ścianą, bo i kołyska była już na wozie. Ze ściany spoglądała Matka Boska Łopieńska. Duża ikona wisząca według zwyczaju w świętym kącie czyli we wschodnim rogu izby.
– Widzisz Jasieńku, Matka Boska nad tobą się pochyla, będzie cię strzec.
* * *
Wasyl Kawułycz wyszedł z chałupy, jak już szarzało. Nie chciał, by sąsiedzi widzieli, iż idzie w stronę gospodarstwa położonego na skraju lasu. Stary Abramow jeszcze przed wojną pojechał do Ameryki. Za przywiezione pieniądze wystawił sobie okazałą chałupę. A dla zwierząt osobne pomieszczenia. Takich chałup w Łopience było cztery.
– Boh w pomoszcz.
– Czego chcesz?
– Ja do waszego dowódcy.
Młody, postawny mężczyzna założył ręce na piersi, stanął w rozkroku i zatarasował sobą wejście.
– Jakiego dowódcy?
– Nie udawaj Nikita. Wszyscy wiedzą, iż u was nocuje komandir. A ja mam istotną sprawę.
– Co się tam dzieje?
– Kawułycz chce z wami gadać.
– Dawaj go!
Mężczyzna wzruszył ramionami i zrobił wąskie przejście, tak, iż Wasyl z trudem się przecisnął. Łypnął tylko na młodego spod oka, ale się nie odezwał. – Lepiej z nim żyć w zgodzie – pomyślał – wiadomo, iż to pierwszy zabijaka we wsi.
Wszedł do ciasnej, słabo oświetlonej izby. Zmrużył oczy, żeby dojrzeć siedzącego w kącie. Mężczyzna miał nie więcej niż trzydzieści lat. Niegolona od dłuższego czasu broda zasłaniała pół twarzy. W migocącym blasku świecy błyszczały tylko czarne oczy.
– Chaj żywe Bandera!
Siedzący spojrzał z ironią na gościa. Pogardzał tym szczurkiem, jak zawsze o nim mówił, ale jego informacje przydawały mu się.
– No co tam Wasyl? Co we wsi? Dawno cię nie było.
– Ano, pane komandir, te Polaczki jutro wyjeżdżają. Ludzie gadają, iż to przed wami chcą uciekać. Ponoć donieśli na milicję, gdzie przebywacie. Teraz mają stracha.
Paweł odgarnął kosmyk włosów z czoła i bacznie przyjrzał się przybyłemu, aż temu ciarki przeszły po plecach.
– Donieśli… – powiedział cicho jakby się nad czymś zastanawiał.
– Rano byli w Baligrodzie. Ludzie mówią, iż na milicji.
– Donieśli… – powtórzył powoli – no i więcej Lachy nie doniosą.
* * *
W nocy lunął rzęsisty deszcz. Ksenia szturchnęła swego męża. – Obudź się, okno zamknij – ale ten tylko głośniej chrapnął i odwrócił się na drugi bok. Szturchnęła go jeszcze raz bez skutku, więc sama wygrzebała się spod pierzyny i podeszła do okna.
– Matko Przenajświętsza! – krzyknęła. – Chałupa Drozdów się pali!
Przeraźliwy krzyk żony obudził Marcina. Jeszcze zaspany podszedł do okna. Pomimo ulewnego deszczu drewniane zabudowy gospodarstwa sąsiadów płonęły. Przerażony koń jakimś sposobem wydostał się ze stajni i jak oszalały popędził w stronę lasu.
– Wołaj chłopów!
Wybiegł z domu. Z innych chałup też zaczęli wybiegać ludzie ratować sąsiadów, ale i też ze strachu o własne domostwa. W ruch poszły wiadra z wodą. Wiatru nie było, a ulewny deszcz sprzyjał gaszeniu. Widłami i grabiami zwalili przednią ścianę. Pożar przygasał. Wreszcie udało się go całkiem opanować i zrobiło się zupełnie ciemno. Deszcz powoli ustawał.
Krztusząc się od dymu weszli do izby. Ktoś przyświecił rozżarzonym polanem. Na środku leżeli gospodarze i ich dzieci. W zapadłej nagle ciszy usłyszeli zachrypły głos Marcina
– Nie od pożaru zginęli.
Marcin się przeżegnał i otarł pot z czoła. Inni także żegnali się nabożnie. Ktoś szepnął.
– Zarąbani siekierami.
– Wczoraj znowu spalili jakąś wieś. Teraz Drozdów zamordowali. Dlaczego?
Pytanie zawisło w powietrzu jak groźna gradowa chmura. Każdemu przeszła przez głowę myśl „a kiedy moja kolej?”.
Mieli już wychodzić, gdy coś pod ścianą pisnęło.
Zdawało mi się – pomyślał Marcin.
Pisnęło znowu.
– Myszy?
Odwrócił się. Pod ścianą leżała ikona oparta o duży wiklinowy kosz.
– Matka Boska nie spłonęła. Zabierzcie ją Marcinie. Przecie nie może zostać w tych zgliszczach.
Marcin Małyniak z należnym świętemu obrazowi szacunkiem uniósł deskę.
– Jasiek! Patrzcie chłopy, to najmłodszy Maryśki! Żyje!
Wziął delikatnie niemowlę na ręce.
– Cud! Matka Boska go uchroniła. Przytulił dziecko i choćby nie starał się obetrzeć dwóch grubych łez, spływających po zaoranej zmarszczkami twarzy.
– Cud. Matka Boska go uratowała – powtarzali wszyscy szeptem i robili na piersiach po trzykroć znak krzyża.
Stojące przed chałupą kobiety przekazywały sobie z ust do ust wiadomość o cudzie.
Ksenia energicznym ruchem wzięła od męża niemowlę. Owinęła chustą zdjętą z głowy, bo noc była chłodna.
– Co zrobicie z Jaśkiem?
– Ano wezmę do siebie. Mamy czwórkę swoich, to i piąte się wyżywi.
– Dobra z was kobieta, Marcinowa – komentowały baby. – I odważna – dodawały.
Jadwiga Buczak
Jadwiga Buczak – jest autorką komedii kryminalnych: „Nadzieja do kwadratu” i „Nadzieja w tarapatach” oraz kilku kryminalnych opowiadań: „Kradzież Mony Lisy”, „Wieczór autorski” i „Bidul”. Wydała trzy tomiki poezji: „Słowa nieuśmiechnięte”, „Jesienne kwiaty” i „Listy niewysłane”. Poza tym jej pasją jest również malowanie, rysowanie i rzeźba ceramiczna. Należy do Regionalnego Stowarzyszenia Twórców Kultury w Rzeszowie, gdzie przez kilka lat była członkiem zarządu, a do września 2023 r. zajmowała stanowisko prezesa. Najnowsza książka, „W cieniu Łopienki”, której fragmenty drukujemy w ,,Białym Orle”, jest oparta na faktach historycznych, ale fabuła i główni bohaterowie są fikcyjni. Przedstawiona została bieszczadzka wieś Łopienka, która w czasie II wojny światowej była niszczona przez bandy Ukraińskiej Powstańczej Armii, następnie część mieszkańców deportowano do Związku Radzieckiego, a w 1947 roku przeprowadzono akcję „Wisła”. Spowodowało to całkowite wyludnienie wsi, a domy zostały zniszczone. Te wydarzenia miały decydujący wpływ na dalsze, powojenne losy bohaterów książki.