Karolina Kołodziejczyk: Byłam ostatnio w kinie na „Czerwonych makach”. Widownia była zdominowana przez starsze panie oraz pary. Zastanawiam się, czy ten film, twoim zadniem, ma dużo do zaoferowania także młodszej widowni?
Mateusz Banasiuk: Starsze?
Panie, które mogłyby pamiętać Monte Cassino przynajmniej z opowieści rodziców. Były bardzo poruszone filmem, co było dla mnie świetne do oglądania z boku.
Mnie też ten film wzrusza. Oprócz tego, iż jestem aktorem, jestem również widzem i obejrzałem ten film z dużą nadzieją, iż się uda. I chyba się udało! Stworzyliśmy historię, która jest wielopokoleniowa – dla starszych osób walka o Monte Cassino jest często elementem historii rodzinnej, żywej, z której są dumni. A dla młodych ludzi to kino przygodowe, opowiadające o ich rówieśniku, mającym podobne przemyślania i stosunek do otaczającego świata co oni. Młodych ludzi, którzy chcą się bawić, spotykać z rówieśnikami, podróżować, po prostu żyć. Wielu z nich nie chce uczestniczyć w żadnej wojnie.
Pewnie też tego nie rozumieją.
Reżyserowi udało się stworzyć scenariusz, w którym główny bohater jest inny od większości bohaterów polskich filmów wojennych. To młody człowiek, który się zakochał i chce prześlizgnąć się przez wojnę bez angażowania w walkę. Z kolei ja gram podporucznika Edmunda Wilkosza, postać historyczną – wielkiego bohatera, bardzo odważnego człowieka, świetnego dowódcę. Dla niego hasło „Bóg, Honor, Ojczyzna” było siłą, opoką, mobilizowało go do walki i dodawało otuchy. Zderzenie tych dwóch odmiennych postaw jest bardzo ciekawym zabiegiem w filmie „Czerwone maki”, ponieważ odzwierciedla również to o czym dzisiaj się rozmawia w obliczu wojny na Ukrainie.
Pamiętam, jak kiedyś czytałem lektury dotyczące drugiej wojny światowej – nasączony romantyzmem myślałem, iż byłbym na pewno pierwszy do walki. Dzisiaj, z perspektywy czasu, mam do tego trochę inne podejście i nie wiem, jaką podjąłbym decyzję. Póki co, możemy tylko gdybać.
Wydaje mi się, iż do młodych skierowany jest ten wątek romantyczny. Zastanawiam się, na ile ciekawi ich nasza historia i narodowe wyzwolenie oraz jak bardzo temat musi zostać uwspółcześniony, by ich zainteresować.
Dobrze jest przyciągnąć młodych ludzi do kina, ale ich nie zanudzić i nie zniechęcić do historii. Jak to osiągnąć? Zrobić film, który będzie pozbawiony laurek i martyrologii, pokazujący człowieka, który ma podobne rozterki co oni. Film, w którym akcja jest gęsta, montaż szybki, a realizacja nowoczesna. Wydaje mi się, iż właśnie takie są „Czerwone maki”.
Skąd w nas to zamiłowanie do kina historycznego? Kwestia budżetów i dofinansowań, czy mamy po prostu w sobie jakaś chęć wracania do przeszłości?
Polska ma tak bogatą historię, iż naprawdę jest o czym robić filmy. W „Czerwonych makach” mamy też odniesienie do współczesności, bo opowiadamy o konflikcie zbrojnym, a przecież tuż obok nas jest wojna. Film powoduje, iż możemy zobaczyć jak taka wojna wygląda od środka…
Czyli jest to taka przestroga?
Trochę tak. Od decyzji jednego przywódcy zależą losy wielu rodzin. Za tym idzie śmierć, cierpienie, kalectwo. Trzeba o tym pamiętać i pokazywać ludziom, iż wojna to nie jest gra w szachy – ma swoje konsekwencje, często wielopokoleniowe. Może to trochę naiwne z mojej strony, ale wieżę, iż po to robimy takie filmy, żeby wojen nie było.
Z drugiej strony upamiętniamy ludzi.
Oczywiście. Chcemy pokazać, jakich wspaniałych bohaterów mieliśmy w Polsce, którzy jako jedyni pokonali nazistów na Monte Cassino.
Zaskoczyło cię coś w trakcie przygotowań do roli? Coś w kontekście Monte Cassino lub Edmunda Wilkosza?
Jeżeli chodzi o mojego bohatera to fakt, iż jest patronem harcerzy. Poza tym to chyba nie, znałam dosyć dobrze tę historię. Jeden z moich przodków walczył w armii Andersa.
Czyli wkrada się także wątek osobisty.
Tak, poza tym jest to jedna z najważniejszych wygranych przez nas bitew, z których możemy być bardzo dumni. Gdy stałem na planie i patrzyłem na te bunkry, okopy, druty kolczaste i słyszałem cały czas serie z karabinów maszynowych, to odczułem na własnej skórze, iż zaatakowanie tych wzgórz wymagało wielkiej odwagi.
To była dla ciebie fizycznie wymagająca rola? Chorwackie plenery, słońce, upał…
Oczywiście nie było łatwo, ale warunki pogodowe są dla mnie sprawą drugorzędną. Ale nie chcę zdradzać tego, co było dla mnie najbardziej stresujące i wyczerpujące, bo dotyczy to sceny, która pojawia się pod koniec filmu i nie chcę spoilerować.
Jak wspominasz plener w Chorwacji? Kręcenie filmów z takich rozmachem za granicą nie zdarza się często.
Gdy widzowie dostają gotowe dzieło artystyczne – wchodzą w historię i często nie zastanawiają się, jak to zostało przygotowane. A my kręciliśmy w Chorwacji, w kamieniołomach, w bardzo trudnych warunkach. Trzeba było wszystko zbudować i przywieźć – od czołgów, przez pistolety, aż po długopisy czy drobne narzędzia chirurgiczne. Film został przygotowany z wielką pieczołowitością i dbałością o szczegóły. W chaosie bitwy często nie zwraca się uwagi na te rzeczy, ale będąc na planie ma się czas i okazję temu wszystkiemu przyjrzeć. Byłem pod ogromnym wrażeniem, bo takich kostiumów nie kupisz w pierwszym lepszym sklepie, trzeba je uszyć. Takich rekwizytów nie kupisz w galerii handlowej, wszystko zostało odnalezione w piwnicach, zakupione na targach staroci, a następnie odnowione. Trzeba o to dbać, bo te rzeczy niszczeją, rdzewieją. Fani historii odszukują takie perełki z dawnych lat. Bardzo nam się one przydały przy realizacji „Czerwonych maków”. Bez tego oraz wsparcia grup rekonstrukcyjnych realizacja tak dużego, historycznego projektu nie byłaby możliwa.
Czyli realizm historyczny był faktycznie zachowany i miałeś poczucie, iż ten plener jest stworzony tak, jak być powinien.
Absolutnie. Ale też wszystkie rany postrzałowe, blizny… żmudna praca działu charakteryzacji i kostiumów powodowała, iż wszystko wyglądało bardzo wiarygodnie. To dzięki skrupulatnej i precyzyjnej roboty kilku pionów na planie. Pamiętam jeden dzień, gdy przygotowania trwały już kila godzin i nagle zaczął padać deszcz. Plan stanął, wszyscy czekaliśmy na ujęcie i nie wiedzieliśmy, czy zdjęcia nie zostaną odwołane. Byłby to ogromny kłopot, ponieważ następnego dnia część aktorów musiała wracać do Polski. Na szczęście po 2 godzinach deszcz przestał padać i udało nam się nakręcić wszystkie sceny.
Na moment chciałabym odłożyć wątek „Czerwonych Maków” i wrócić do filmu sprzed 11 lat, czyli do „Płynących wieżowców”. Aktualnie bardzo mi brakuje takiego kina w Polsce – takiego dusznego, parnego, blisko widza. Tobie też brakuje takich ról jak w „Big Love” czy we „Wszystko co kocham”, takiego slow cinema?
Takie filmy powstają. Na przykład Łukasz Ronduda zrobił film „Wszystkie nasze strachy”. Historia porusza tematy podobne do tych w „Płynących wieżowcach”. Oczywiście brakuje mi takich ról, bo od lat gram w trochę innych produkcjach, bardziej komercyjnych, ale pracuję nad tym, żeby to się zmieniło.
Możesz powiedzieć, co się będzie działo u ciebie filmowo i teatralnie?
Mogę teatralnie, bo filmowo na razie nie mogę nic zdradzić. W teatrze mam bardzo oryginalną rzecz, coś co mnie od początku zafascynowało, bo to współczesny tekst napisany trzynastozgłoskowcem, zawierający różne neologizmy i wyrażenia typowe dla języka potocznego. Reżyserem jest Paweł Świątek, który jest bardzo ciekawym artystą, a na scenie spotykam się z moją partnerką, Magdą Boczarską.
Jak wrażenia?
Super nam się razem pracuje – mamy już za sobą premierę i pierwsze spektakle z publicznością. Zapraszam serdecznie do teatru Imka na naszego „Wypióra”! Spektakl opowiada o parze, która zamieszkuje w starym mieszkaniu przy placu Zbawiciela w Warszawie. Problem jest taki, iż w mieszkaniu zostają wszystkie meble, w tym szafa. A w tej szafie spadek w postaci Adama Mickiewicza, który jest wampirem. Jest on żywcem wyjęty z romantyzmu, jest odklejony od rzeczywistości, żyje wspomnieniami. Obserwujemy go w zderzeniu z tą współczesną parą, która chce jakoś poukładać sobie życie, chce coś osiągnąć, szuka swojej tożsamości artystycznej. Ciągle jednak zderza się z tym romantyzmem i wampirem, który wysysa z nich energię. Takie życie w trójkącie – delikatnie mówiąc, jest conajmniej kłopotliwe.
Jest ciężko. I to jeszcze z wampirem.
Dokładnie! Wyszła nam bardzo nietypowa, czarna komedia.
Trzynastozgłoskowiec jest czymś, czego często się nie robi, a już na pewno nie robi się we współczesnych spektaklach.
Dlatego z przyjemnością wziąłem udział w tym przedsięwzięciu. Do tego poczucie humoru zapisane w tekście bardzo do mnie trafia. Narazie nigdzie z „Wypiórem” nie będziemy jeździć, więc zapraszam do nas, do teatru Imka w Warszawie na naszą najnowszą sztukę.
Zapraszamy i dziękujemy, iż do nas dzisiaj wpadłeś!
Fot. Ewa Parteka