W niniejszej blogonotce raz na zawsze wyjaśnimy, dlaczego w Warszawie jest brzydko. Popularne wyjaśnienia – iż zniszczenia wojenne, iż komunizm, iż Kongresówka – nie przekonują mnie.
Warszawa nie była jedynym zniszczonym czy jedynym porosyjskim miastem, a jednak docenianie jej specyficznej, mehemm, urody wymaga choćby od największego lokalnego patrioty sporej dawki turpizmu. Trzeba ją polubić razem z jej ogólną szpetotą.
Moim zdaniem, klucz do wyjaśnienia zawiera się w dwóch datach: 1916 i 1951. Odpowiadają im na załączonej mapce dwa koncentryczne kręgi, które nieporadnie zaznaczyłem na obszarze dzisiejszej Warszawy z Google Maps (nie cały mi się zmieścił, a przecież te kręgi i tak są na jego tle takie malutkie!).
To daty nagłego poszerzenia granic Warszawy. Dwukrotnie w XX wieku miasto powiększono bardziej niż o dwakroć.
Za każdym razem powiększenia dokonywano nagle, bez długich konsultacji społecznych, jakim to dzisiaj towarzyszy. Robiły to władze pozbawione choćby pozorów demokratycznego mandatu – najpierw niemieckie władze podczas tej mniej znanej (bo mniej krwawej) okupacji niemieckiej z pierwszej wojny światowej, potem władze stalinowskie.
W efekcie dzisiejsza Warszawa ma powierzchnię pięciokrotnie większą od Paryża, przy mniejszej o rząd wielkości gęstości zaludnienia. Znaczna część terenu Warszawy to do dzisiaj wygwizdów, nieużytki i ogólne zadupie.
Nic w tym dziwnego. Poszerzanie granic w 1916 i w 1951 nie polegało na przyłączaniu przedmieść. Przyłączano wsie i łejstlendsy.
Teksty o „nowych osiedlach na polu kapusty” są o tyle głupie, iż to nie jest nowy fenomen. Te wszystkie „stare Bielany”, „stare Żoliborze”, „stare Ochoty”, „stare Sadyby” i „stare Mokotowy”, na których dzisiaj nieruchomości rzadko schodzą poniżej dyszki za metr, to były właśnie takie nowe osiedla wyrastające na polu kapusty (lub czegoś innego) na wiejskich terenach przyłączonych do Warszawy po 1916.
Żeby było śmieszniej, gdy dokonywano poszerzenia granic w 1951, jeszcze ciągle nie udało się zabudować wszystkiego co przyłączono w 1916. Różowymi plamami zaznaczyłem tereny, które w 1951 przez cały czas miały charakter wiejski (lub były puszczonym bez opieki nieużytkiem). Te wszystkie „stare Żoliborze” ciągle otoczone były wtedy np. zdziczałymi sadami (nazwa osiedla „Sady Żoliborskie” zdradza nam, iż tego osiedla nie zbudowano na dawnej gotyckiej tkance miejskiej).
Bodajże ostatnią wsią warszawską (tzn. położoną w granicach sprzed 1951) były Szopy Polskie. adekwatnie już przestały istnieć (choć ciągle jeszcze stoi kilka reliktowych budynków, oraz zostało parę hektarów nieużytków między Wilanowską a Sobieskiego).
Jeszcze parę lat temu była tam regularna wieś, taka z porannym pianiem koguta i krowami spędzonymi z pastwiska. Od tej wsi nazwę wzięła stacja kolejki Grójeckiej „Szopy Polskie”, która dziś jest stacją metra „Wilanowska”.
Do niedawna granicę z 1951 roku instynktownie wyczuwał warsiaski kierowca, bo objawiała się bardzo namacalnie tym, iż jedziemy sobie szeroką aleją typu Kasprowicza, a tu nagle ZONK! i droga się gwałtownie zwęża albo wręcz urywa w polu (jak Broniewskiego, którą pół wieku temu wybudowano prowizorycznie, w półprofilu i tylko do starej granicy… a w tym mieście najtrwalsza jest prowizorka).
Zwężenie na Kasprowicza wyeliminowano dosłownie w ostatnich miesiącach. Przebudowa Wołoskiej to eliminacja kolejnego reliktu dawnej granicy.
Dlatego niemądre wydają mi się też narzekania, iż Białołękę zabudowali prywatni deweloperzy, którzy nie mają prawa oczekiwać od miasta dobudowania dróg. A co jeżeli odwrotność jest prawdą i miasto jednak po prostu powinno wybudować (po sześciu faken dekadach!) sieć drogową adekwatną do granic z 1951? I nie ma co mieć pretensji do deweloperów, iż wznoszą osiedla w administracyjnych granicach miasta?
W czasach studenckich zaciekle jak żeglarze szukający Przejścia Północnego próbowałem odnaleźć rowerowe połączenie Bielany – Ochota (a dokładniej Chomiczówka – Wydział Chemii UW). Bez powodzenia, wybudowano je dopiero w najnowszych czasach wraz z modernizacją Prasy Trymasa.
Do niedawna infrastruktura drogowa w Warszawie rozwijała się głównie wzdłuż dziewiętnastowiecznych wylotówek na Zakroczym, na Kraków, na Poznań, na Piaseczno. Te wszystkie „stare Bielany” i „stare Ochoty” miały więc połączenie z centrum, ale nie ze sobą nawzajem.
Dopiero teraz Warszawa kończy budowę infrastruktury drogowej integrującej nowe dzielnice. Ekstrapolacja sugeruje, iż powinien nas najechać Putin, żeby władze okupacyjne mogły przyłączyć do Warszawy Czosnów, Otwock i Sochaczew, albo coś równie od czapy jak kiedyś Powsin czy Białołękę.