Jakub Majmurek: W swojej książce Rosja kontra nowoczesność stawia pan tezę, iż Rosja Putina toczy wojnę nie tylko przeciw Ukrainie, ale także przeciw najnowszej fazie nowoczesności, opartej na świadomości ekologicznej, zielonej energii, gospodarce cyfrowej, prawach człowieka – przeciw temu, co pan nazywa Gaja-nowoczesnością.
Czy z punktu widzenia Putina zwycięstwo Trumpa nie jest w tej wojnie odpowiednikiem cudu domu brandenburskiego – gdy w trakcie wojny siedmioletniej bardzo trudną strategiczną sytuację Fryderyka II odmieniła zmiana władzy w Rosji i odwrócenie przez nowego cara sojuszy.
Aleksandr Etkind: Rosja Putina po zwycięstwie Trumpa nagle zyskała zaskakującego, potężnego sojusznika. Ktoś mógłby teraz napisać sequel mojej książki i zatytułować ją Stany kontra nowoczesność.
Zasadnicza różnica pomiędzy rokiem 1762 a 2024 polega jednak na tym – poza wszystkimi oczywistymi różnicami między Putinem a Fryderykiem Wielkim – iż król pruski nie pomógł umrzeć cesarzowej Elżbiecie Romanowej, tymczasem Rosji wielokrotnie zarzucano długotrwałą interwencję w amerykańską politykę. Nie wiemy oczywiście, na ile Rosja naprawdę pomogła w zwycięstwach Trumpa, to jest coś, co dopiero ujawnią historycy i wspomnienia kluczowych aktorów politycznych, ale nie możemy zupełnie zignorować tego wątku.
Przekonuje pan, iż dla zrozumienia ataku Putina na Ukrainę najważniejszy jest kontekst Rosji jako państwa naftowego, walczącego także o zatrzymanie transformacji energetycznej. Czy jednak inwazji z 2022 roku nie tłumaczy po prostu kontekst rosyjskiego imperializmu – choćby gdyby Europa się nie dekarbonizowała, Putin miałby wiele powodów, by zaatakować Ukrainę.
Nie lekceważę imperialnego kontekstu, ale to, jaką formę rosyjski imperializm przyjął w czasach Putina, jest bardzo silnie określone przez politykę energetyczną ostatniego ćwierćwiecza. Bez dochodów z eksportu ropy i gazu Putin nigdy nie mógłby prowadzić swojej agresywnej polityki międzynarodowej. Bez petrodolarów Putin mógłby zabijać własnych obywateli, ale nie byłby w stanie prowadzić wojen.
Mamy też wiele badań pokazujących, iż państwa naftowe – a więc zależne gospodarczo od eksportu ropy i innych paliw kopalnych – nie rozwijają demokratycznych instytucji i częściej prowadzą wojny. Stąd mówi się w naukach politycznych o „klątwie naftowej”. I na pewno, gdyby nie ta „klątwa”, historia Federacji Rosyjskiej po rozpadzie ZSRR potoczyłaby się inaczej.
Na początku wieku, gdy Putin obejmował władzę, a z powodu wojen Busha juniora na Bliskim Wschodzie ceny ropy były rekordowe, wiele osób miało nadzieję, iż Rosja użyje zysków z ropy do modernizacji, budowy zasobnego społeczeństwa, które, choćby jeżeli nie będzie demokratyczne, to będzie jakoś minimalnie praworządne. To się nie mogło udać?
Nie, żadne państwo na świecie nie zbudowało społecznego postępu i prawdziwego dobrobytu na eksporcie ropy. Norwegia, czasem wymieniania jako przykład, jest przykładem czegoś dokładnie odwrotnego. Norwegia, świadoma „klątwy naftowej”, nigdy nie dała się uzależnić od zysków z eksportu ropy, nie zużywa ich na bieżąco. Jej dobrobyt oparty jest na pracy norweskich rolników, rybaków, projektantów, inżynierów itd. – nie na ropie.
Wróćmy do tego, co teraz się dzieje: spodziewa się pan jakiegoś porozumienia między Trumpem a Putinem, prowadzącego do normalizacji relacji z Rosją i jej udziału w porządku międzynarodowym?
Do pewnego stopnia to już się dzieje. Amerykanie prowadzą negocjacje z Rosją na takich samych zasadach jak z Ukrainą. Można wręcz powiedzieć, iż to Rosję traktują preferencyjnie. To już oznacza pewien stopień normalizacji Rosji.
Niektóre organizacje sportowe dyskutują już nad ponownym dopuszczeniem rosyjskich zawodników do zawodów, co jak się można spodziewać, niedługo się stanie, być może przy nacisku nowej amerykańskiej administracji. Otoczenie Trumpa chce wrócić do robienia normalnych interesów z Rosją. Obecnej administracji nie chodzi przy tym tylko o czysto gospodarcze interesy, bo Stany zarabiały na interesach z Rosją dużo mniej niż Europejczycy, ale także o pewną wizję porządku międzynarodowego, w której – jak uważa Trump – powinno być miejsce na normalne relacje z putinowską Rosją.
Nie wiemy, czy negocjacje, jakie w tej chwili toczą się między Stanami, Ukrainą i Rosją, doprowadzą do pokoju. Mogą za to znormalizować Rosję jako państwo prowadzące napastniczą wojnę.
Co to może oznaczać dla Ukrainy? Jak w ogóle wygląda sytuacja Kijowa w kontekście nowej polityki amerykańskiej?
Gra jest bardzo skomplikowana i dopiero się zaczyna, a Ukraińcy próbują w niej oczywiście osiągnąć swoje cele. Ukrainie zależy na utrzymaniu amerykańskiego wsparcia, głównie wojskowego, dlatego musi zasiąść do negocjacji i mówić: tak, chcemy zakończenia wojny.
Tymczasem Ukraińcy wiedzą doskonale, iż tylko jedna strona może tak naprawdę zakończyć wojnę – jest nią Rosja. Wystarczy, iż wycofa swoje wojska z terytorium Ukrainy. Tylko Rosja tego oczywiście nie zrobi. Będzie starała się maksymalnie spowolnić cały proces negocjacji, prowadzi bowiem swoją własną grę, której cele są odmienne zarówno od tych amerykańskich, jak i ukraińskich.
Amerykanom z kolei najwyraźniej zależy głównie na szybkim sukcesie, na wynegocjowaniu porozumienia, które będzie można przedstawić jako sukces obecnej administracji. Nie można więc wykluczyć, iż widząc, jak przeciągają się negocjacje, Trump po prostu straci cierpliwość do jednej lub obu stron.
W swojej książce przewidywał pan, iż klęska Federacji Rosyjskiej w wojnie z Ukrainą może doprowadzić do jej „defederalizacji”. Dziś nie widać, by Rosja w najbliższym okresie miała ponieść zdolną naprawdę nią wstrząsnąć klęskę. Jakie efekty dla wewnętrznej stabilności Federacji Rosyjskiej i reżimu Putina będzie miało takie zakończenie wojny?
Moje przewidywania zakładały obłożenie Rosji sankcjami, na które administracja Bidena i Unia Europejska nigdy się nie zdecydowały. Podobnie jak na takie środki jak ustalenie górnego limitu cen ropy – co radykalnie uderzyłoby w dochody reżimu Putina. W efekcie Rosja była w stanie przetrwać gospodarczo wojnę.
Teraz, jak się spodziewam, Trump zniesie dużą część sankcji. To jednak nie rozwiąże podstawowego problemu: rosyjskiego imperializmu i jego zależności od paliw kopalnych i konieczności narzucania ich eksportu i konsumpcji światu. Tak długo, jak długo świat nie odejdzie od zależności od paliw kopalnych, Rosja i reżim Putina będą doskonale sobie radzili. Do czasu, aż wszyscy nie odczujemy klimatycznych skutków takiej polityki. Jak piszę w mojej następnej książce, może się okazać, iż zanim skończy się nam ropa naftowa, zabraknie nam powietrza.
Więc ostatecznie granicą dla rosyjskiego petroimperializmu okaże się katastrofa klimatyczna?
Wszyscy odczujemy skutki katastrofy klimatycznej, choć nie wszyscy w równym stopniu. Czeka nas cała seria mniejszych i większych lokalnych kryzysów klimatycznych: powodzi, huraganów, topnień wiecznej zmarzliny. To już się dzieje. Wszystkie te procesy będą tylko przyspieszać, przybierać coraz większą skalę.
Jedyny sposób, by powstrzymać ten scenariusz, to zmniejszyć użycie paliw kopalnych. Albo czerpać energię z innych źródeł, albo mniej jej konsumować.
Wiemy to od dawna, ale ten proces był opóźniany. Przez kogo? Przez Putina i innych liderów państw naftowych, w których interesie jest to, by ludzkość spalała jak najwięcej paliw kopalnych. Przez Trumpa i jego sojuszników. Nie uciekniemy od transformacji energetycznej, ludzkość będzie zmuszona do dekarbonizacji – pytanie, czy uda się to zrobić przed załamaniem klimatu, czy wymuszą to na nas dopiero katastrofy klimatyczne.
W tekście, który napisałem na początku roku, zastanawiam się, jak narastające kryzysy związane z klimatem mogą przyspieszyć konieczne zmiany. Mieszkam w Austrii, gdzie ze względu na ocieplanie się klimatu poważne problemy mają kurorty narciarskie, w niektórych stanach USA firmy ubezpieczeniowe nie są w stanie sobie poradzić z ryzykiem, jakie stwarzają huragany czy pożary – być może jakąś nadzieją jest to, iż podobne zjawiska uświadomią kluczowym aktorom, iż nie da się w nieskończoność odwlekać odejścia od paliw kopalnych.
Jednocześnie zwycięstwo Trumpa pokazuje, iż to, co pan nazywa paleonowoczesnością – opartą na paliwach kopalnych – jest być może znacznie silniejsze także na Zachodzie, niż mogłoby się wydawać. Przykładów dostarczają nie tylko Stany, we Francji mieliśmy protesty żółtych kamizelek, w całej Europie protesty rolników przeciw Zielonemu Ładowi.
Tak, parafrazując Brunona Latoura można by pewnie powiedzieć, iż „nigdy nie byliśmy Gaja-nowocześni”. Jak pisałem, Gaja-nowoczesność to pewna utopia, która dopiero staje się rzeczywistością. I ten proces jest bardzo bolesny.
Latour, który jest dla mnie jedną z głównych intelektualnych inspiracji, zmarł, pisząc swój ostatni tekst o wojnie w Ukrainie i Trumpie, którego nazywał „naczelnym negacjonistą”. Opisując obecną sytuację, Latour mówi nie o kryzysie, a o konwulsjach. Jaka jest różnica? Kryzys jest pojedynczym wydarzeniem, jeżeli zostanie przezwyciężony, to może stać się początkiem nowego otwarcia. Konwulsje są czymś wielokrotnie powracającym i z nimi mamy dziś globalnie do czynienia.
Dlaczego propozycja Gaja-nowoczesności okazała się nieatrakcyjna dla wyborców Trumpa czy elektoratów w Europie?
Bo wiąże się z wieloma poświęceniami: gospodarczymi, kulturowymi, związanymi ze stylem życia. Z koniecznością rezygnacji z diesla i jego zmiany na droższy samochód elektryczny, korzystania z transportu zbiorowego albo przynajmniej dzielenia jednego samochodu przez kilka rodzin.
Wszystko sprowadza się do tego, iż kluczem do transformacji energetycznej jest podniesienie kosztów energii pochodzącej z paliw kopalnych. Nie da się jej inaczej przeprowadzić, bo tylko wysokie ceny energii z ropy i gazu mogą wymusić przejście na czyste źródła energii. Ten proces będzie bolesny. Będzie rodził populistyczny opór czy faszystowską politykę dążącą do odwrócenia zielonych zmian.
W 2021 roku Parlament Europejski przyjął Zielony Ład. Rok później wybucha wojna w Ukrainie, która jak twierdzę, była też wojną w obronie opartej na paliwach kopalnych paleonowoczesności, w 2024 wygrywa Trump. Widzimy więc, jak potężny jest opór przeciw zielonej transformacji. A jednocześnie prędzej czy później wymusi ją destabilizacja klimatu.
W zachodniej debacie publicznej coraz częściej pojawiają się głosy, iż problemy demokratycznej polityki w Europie i Stanach uniemożliwiają racjonalną, długofalową politykę klimatyczną i iż lepiej z tym wyzwaniem radzą sobie Chiny. Zgodzi się pan z tą diagnozą?
Do pewnego stopnia. Chiny są dziś głównym źródłem emisji, a jednocześnie jednym z największych beneficjentów działań zmierzających do transformacji energetycznej. Chiny ciągle spalają gigantyczne ilości węgla, ale ich gospodarka nie zależy od jego eksportu ani od eksportu żadnego innego paliwa kopalnego. Chiny zarabiają za to na eksporcie paneli słonecznych i wielu innych technologii koniecznych do zielonej transformacji. Co sprawia, iż mają zupełnie odmienne interesy związane ze zmianą klimatyczną niż Rosja, typowe państwo naftowe, dla którego globalne ograniczenie spożycia paliw kopalnych jest egzystencjalnym zagrożeniem.
Klimat jest też jednym ze źródeł obecnego amerykańsko-chińskiego konfliktu. Trump zauważył, iż to Chiny bardziej niż Stany korzystają na zielonej transformacji. Uznał więc, iż by osłabić Chiny, trzeba ją odwrócić.
Administracja Trumpa wydaje się mieć ambicję, by rozbić oś Moskwa-Pekin, odciągając Rosję od Chin. To realistyczne kalkulacje?
Żadna amerykańska administracja nie może patrzeć spokojnie na oś Moskwa-Pekin. To bardzo niebezpieczny dla Stanów układ. Łączy dwa dopełniające się państwa: jedno o niemal nieograniczonych zasobach surowcowych, drugie dysponujące potężną bazą przemysłową. Są jednak dwa sposoby, by go rozbić.
Pierwszy to doprowadzenie do jakiejś formy porozumienia między Stanami a Chinami. Czyli powtórzenie manewru, jaki Nixon i jego sekretarz stanu Henry Kissinger wykonali na początku lat 70. Ten manewr okazał się mieć fundamentalne znaczenie dla historii ostatniego pół wieku, umożliwił globalizację w znanej nam formie i korzyści, jakie przyniosła ona zarówno amerykańskiej, jak i chińskiej gospodarce.
W 2023 roku napisałem tekst, w którym proponowałem, by Stany, korzystając z tego, iż Rosja zaangażowana jest w wojnę w Ukrainie, wyszły do Chin z ofertą resetu, nowego otwarcia i ułożenia wzajemnych relacji, wspólnej geopolitycznej gry przeciw Rosji.
Administracja Trumpa chce jednak wykonać „odwrotnego Nixona” i zwrócić Rosję przeciw Chinom.
I to wydaje mi się zupełnie nierealistyczną perspektywą. Zarówno Chiny, jak i Rosja to bardzo kompetentni geopolityczni gracze – w przeciwieństwie do obecnej amerykańskiej administracji – i nie dadzą się wciągnąć w taką grę. Rosja może zachowywać się przez jakiś czas, jakby przystała na taką ofertę Trumpa, ale tak naprawdę będzie dalej handlować i wzmacniać swoje polityczne relacje z Chinami.
Myśląc o „odwróconym Nixonie”, trzeba pamiętać o różnicach między współczesnymi Chinami i Rosją. Chiny podchodzą do wojny w Ukrainie, kierując się głównie swoimi racjonalnie zdefiniowanymi interesami gospodarczymi – czego z pewnością nie można powiedzieć o Rosji.
Gdzie w tym wszystkim jest miejsce Europy, która używając pana terminologii, jest dziś jedną z ostatnich wysp Gaja-nowoczesności między dwoma paleonowoczesnymi mocarstwami atomowymi – Rosją i Stanami.
Europa ma dwie opcje: albo trwać w swojej zielonej polityce, albo poddać się backlashowi przeciw niej, który – jak mówiliśmy – jest dziś potężnym globalnym trendem. Polityka Unii Europejskiej opiera się na kompromisie i być może europejskie państwa i instytucje będą szukać kompromisu między tymi dwiema opcjami.
Europa będzie też musiała odnaleźć swoje miejsce w nowej geopolitycznej rzeczywistości, gdzie być może koniecznością będzie jakaś forma współpracy Unii i Chin w celu równoważenia działań Ameryko-Rosji. Ale musimy poczekać jeszcze co najmniej kilka miesięcy, by móc coś więcej powiedzieć na ten temat.
**
Aleksandr Etkind – historyk i kulturoznawca zajmujący się badaniem relacji rosyjsko-europejskich. Wykłada na Wydziale Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Środkowoeuropejskiego. Autor książki Rosja kontra nowoczesność (Wydawnictwo Krytyki Politycznej 2024).
*

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury.