Wojny kognitywne toczą się od lat – to prawda. Jedną z głównych stosowanych w nich broni jest dezinformacja – to też prawda. I prawdą jest również, iż cyberodporność to fundament najszerzej rozumianego bezpieczeństwa państwa, a suwerenność technologiczna zdecyduje (już decyduje) o suwerenności w wielu innych zakresach.
Jakie są jednak warunki konieczne zwycięstwa w tych rywalizacjach – a przynajmniej uniknięcia klęski? Przede wszystkim: jakie są tu koszty? Co oddajemy, z czego rezygnujemy, aby osiągnąć te cele? A zwłaszcza – z jakich rezygnujemy wartości?
Autorzy artykułów zebranych w tej publikacji Kongresu Obywatelskiego słusznie definiują zagrożenia i potrzeby państwa polskiego. Chciałbym jednak na moment wyjść poza – ponad – te szczegółowe oglądy, by połączyć je i ukazać ich dalsze konsekwencje.
Wojny o suwerenność technologii i bezpieczeństwo informacyjne toczymy nie tylko sprzętem i algorytmami – to także spór o to, z jakich wartości jesteśmy gotowi zrezygnować, by nie przegrać.
Jak pogodzić obronę przed ofensywami kognitywnymi z wolnością słowa?
A jeżeli się ich pogodzić nie da – to czy wolność słowa (z punktu widzenia klasycznego liberalizmu) nie jest wartością stojącą znacznie wyżej niż procedury wyboru przedstawicieli w powszechnym głosowaniu w wysokotechnologicznej demokracji medialnej? A przecież właśnie to zagrożenie – jak dopiero co widzieliśmy na przykładzie Rumunii – stanowi główną motywację dla cenzorów mających bronić demokracji: iż swobodny dostęp niefiltrowanych treści cyfrowych do umysłów wyborców odda władzę w demokracji w ręce wrażych specjalistów od produkcji i propagacji tych treści.
Nie mam już wątpliwości, iż zbliżamy się do sytuacji, w której klasyczny liberał powinien raczej walczyć o PRAWO DO DEZINFORMACJI. Nie dlatego, iż nie ceni prawdy jako takiej i nie dlatego, iż nie widzi korzyści z dysponowania wiedzą pewną i precyzyjną. ale dlatego, iż rozwiązanie przeciwne – czyli oddanie jakkolwiek umocowanym cenzorom i technologom propagandy prawa do decydowania za mnie, co może, co nie może, a co wręcz MUSI dotrzeć do mojego umysłu – stanowi ziszczenie jednej z najupiorniejszych antyliberalnych dystopii. Neguje podstawowy warunek dysponowania przez jednostkę wszelkimi innymi wolnościami.
Narastające napięcie między USA a Unią Europejską na tle Aktu o Usługach Cyfrowych (Digital Services Act – DSA) i egzekucji cenzury wobec platform cyfrowych ukazuje różnicę między hierarchiami wartości dominującymi po wschodniej i zachodniej stronie Atlantyku. Jasne, wchodzą tu w grę także egoistyczne interesy. Ale różnice wartości istniały już wcześniej – oba systemy wykształciły silne narracje opisujące i uzasadniające swoje racje. Nie można logicznie wyargumentować „lepszości” jednej aksjologii nad drugą. Trzeba dokonać wyboru.
Nie ma tu jednego dobrego rozwiązania. Postęp wiedzy o człowieku oraz rozwój technologii stworzyły sytuację, w której nie da się zachować wszystkich wartości, którym dotąd hołdowaliśmy. Jedne trzeba będzie złożyć na ołtarzu drugich.
Nie da się równocześnie chronić wolności słowa i kontrolować myśli – każda wspólnota musi zdecydować, które z tych wartości jest gotowa poświęcić, i co ta decyzja mówi o niej samej.
Które?
Odpowiedź na to pytanie określi charakter i etos każdej wspólnoty.
Nie powinniśmy więc bezrefleksyjnie wprowadzać rozwiązań cenzorskich tylko dlatego, iż zostały już komisyjnie opracowane i spisane w paragrafach; iż jest to ŁATWIEJSZE. jeżeli je wprowadzimy – to dlatego, iż przemyśleliśmy sprawę i zdecydowaliśmy: tak, tacy jesteśmy, takie są nasze wartości, i o tyle niżej cenimy sobie swobodę myśli.
Czy cyberodporność jest do osiągnięcia na warunkach suwerenności technologicznej?
Czy nie jest raczej tak, iż już bazowe wymagania – kapitałowe, infrastrukturalne oraz związane z tzw. efektem skali – czynią koniecznym oddanie suwerenności technologicznej przez mniejsze podmioty w imię cyberodporności? Czy więc cyberodporność nie jest możliwa do osiągnięcia wyłącznie przez duże (największe) bloki polityczno-gospodarcze – nie zaś przez państwa stanowiące ich pomniejsze części?
Pisze gen. Krzysztof Bondaryk: „Polska coraz bardziej ulega przyspieszonej kolonizacji cyfrowej, preferując abonamentowe podejście do bezpieczeństwa. Wielkie korporacje oferują dziś ‘trójpak’ – chmurę obliczeniową, sztuczną inteligencję oraz cyberbezpieczeństwo. Wystarczy wykupić abonament i zasilać obliczeniową chmurę własnymi danymi. W efekcie – w cyberprzestrzeni każdy jest albo userem, albo adminem. Userem może być nie tylko pojedynczy obywatel, ale także całe państwo – każde, które zrzeknie się jurysdykcji nad własną cyberprzestrzenią”.
Suwerenność technologiczna państw średniej wielkości to dziś wybór między iluzją kontroli a świadomym podporządkowaniem – prawdziwa cyberodporność w erze dynamicznych technologii wymaga uznania własnych ograniczeń i strategicznej współzależności.
To trafna diagnoza – istotnie polska klasa polityczna preferuje rozwiązania wyzwalające ją z konieczności samodzielnego myślenia i strategicznej podmiotowości. Ale niezależnie od tej jej ułomności – czy kraje takie jak Polska w ogóle mogą być „adminami cyberbezpieczeństwa”? Jakie warunki musiałyby spełnić? Czy są to warunki realistyczne?
Wydaje się tu rysować dość ostry podział na technologie „statyczne” i „dynamiczne”. Te pierwsze zachowują swą użyteczność w formie, w jakiej zostały zakupione i uruchomione. Te drugie mają sens wyłącznie jako front nieustającego ciągu przemian – postępu jako rywalizacji – między różnymi modelami teoretycznymi i ośrodkami badawczymi. Obejmują one m.in. SaaS (Software as a Service), całą branżę AI oraz większość najnowszych technologii militarnych.
Państwa mogą – i powinny – zabezpieczyć swoją suwerenność w zakresie technologii statycznych, w tym tych, które są oszukańczo sprzedawane jako SaaS. Zrobiła to właśnie Dania, wymieniając programy Microsoftu na opensource’owego Linuxa. Dlaczego? Bo nie chce zostać zaszantażowana przez Microsoft kontrolujący najważniejsze oprogramowanie państwa.
Zgoła inaczej wygląda sytuacja z technologiami dynamicznymi. Rozważmy najnowszy przykład: tzw. zero-click AI exploits. Są to luki („vulnerabilities”) niewykrywalne dla człowieka – jedna AI hakuje drugą, człowiek pozostaje całkowicie poza pętlą decyzji, nie jest wymagana żadna jego reakcja, by został zhakowany (stąd „zero-click”). Otóż przekonanie, iż każdy pojedynczy kraj czy „kraik” będzie w stanie rozwijać samodzielnie AI na najwyższym poziomie („technologię graniczną”), by suwerennie bronić się przed atakami najnowszych AI przeciwnika – przeczy każdej zasadzie kapitalistycznej i technologicznej rywalizacji, którą obserwujemy na własne oczy co najmniej od eksplozji popularności Chata GPT.
Z tym wiąże się bezpośrednio nasz podstawowy tragiczny wybór – dotyczący wolności słowa. AI z konieczności będzie bowiem odpowiadać za cyberodporność na poziomie wojny kognitywnej; tych zakresów nie da się rozpatrywać w oderwaniu.
Słusznie pisze dr Martyna Bildziukiewicz: „Przy wsparciu narzędzi AI można gwałtownie produkować dużo fałszywych treści i to coraz taniej i w coraz lepszej jakości. Przyszłość dezinformacji i manipulacji można zawrzeć w haśle: wszystko, wszędzie, naraz”.
W pułapce zbyt małego potencjału?
Kto ma więc filtrować i cenzurować tę generowaną przez AI dezinformację i manipulację? Ludzie nie nadążą – choćbyśmy całe armie cenzorów zatrudnili do tej pracy. To będzie – już jest – pojedynek systemów AI: jedne będą generować treści manipulacyjne, inne je wykrywać, blokować i tworzyć kontrnarracje.
Czy naprawdę wierzymy, iż państwa takie jak Polska, Czechy czy Łotwa będą w stanie – każde z osobna – zaprojektować, rozwijać i utrzymywać systemy sztucznej inteligencji dorównujące chińskim, amerykańskim czy rosyjskim? jeżeli nie – a wiele wskazuje na to, iż nie – to władza nad kształtowaniem obrazu rzeczywistości w umysłach Polaków i tak przesunie się poza granice kraju. Tym razem nie tylko władza pośrednia, globalnych platform jak Google, Facebook, TikTok czy Netflix, ale również bezpośrednia – oparta na znacznie twardszych podstawach prawnych, politycznych i technologicznych.
W erze wojen algorytmów pytanie nie brzmi już, czy oddamy kontrolę nad rzeczywistością informacyjną, ale komu – i czy zrobimy to świadomie, czy z bezradności.
Od czasów starożytnych wybór między bezpieczeństwem a wolnością definiuje charakter kultur i ustrojów Zachodu. W różnym tempie, ale konsekwentnie, wszystkie one z wieku na wiek przehandlowują wolności jednostki w zamian za szeroko rozumiane bezpieczeństwo. Ten trend wydaje się nie do zatrzymania.
Dokonujmy tych wyborów z pełną świadomością ich konsekwencji.