Był lipiec 2015 roku – przez Szyrokino, nadmorską miejscowość położoną nieopodal Mariupola, przebiegała wówczas linia frontu. Formalnie obowiązywały już porozumienia mińskie, które przewidywały, iż obie strony nie będą używać artylerii. Tymczasem separy do spółki z moskalami grzmocili po pozycjach ukraińskich ile wlezie, i to z najcięższych kalibrów. Po prawdzie, Ukraińcy nie pozostawali im dłużni – i tak trwała sobie kanonada, w środku której spędziłem kilkanaście godzin.
Ogień zmusił moich ukraińskich towarzyszy do opuszczenia okopów – schroniliśmy się w piwnicach zrujnowanego ośrodka kolonijnego „Majak”. Ściany drżały, tynk leciał na łby, a chłopcy co rusz złorzeczyli na watników.
– Już całkiem rozpieprzą drogę i kto dowiezie nam żarcie? – jeden z nich wyjaśnił mi powody złości. Przypomniałem sobie ścieżkę wiodącą ku pozycjom plutonu, do którego dołączyłem. Rano, kilkanaście godzin wcześniej, była poprzecinana lejami i wymagała poruszania się slalomem. Szybkim slalomem, bo na finiszu droga wychodziła na otwarty teren obrabiany przez snajpera.
Kiwnąłem głową ze zrozumieniem. Nad nami, w jednym z pomieszczeń, zgromadzono setki puszek tuszonki, więc mogłoby się wydawać, iż nie ma powodów do zmartwień. Rzecz w tym, iż świniny przełknąć się nie dało, tak była obrzydliwa i podłej jakości. „Tego choćby psy i koty żreć nie chcą”, mówili żołnierze, przeklinając armijną logistykę i wychwalając pod niebiosa wolontariuszy, którzy na zapleczu przygotowywali posiłki z „normalnych produktów” i dowozili je pick-upami na front.
Niedobór – jak to zwykle bywa – wykształcał zaradnych. Ostrzał trwał w najlepsze, gdy żołnierz imieniem Maksym klepnął mnie w ramię i powiedział:
– Chodź, coś ci pokażę.
Zeszliśmy do czegoś, co było piwnicą w piwnicy – małym pomieszczeniem wyposażonym w łóżko, stoliczek, krzesło i dwie skrzynie po amunicji.
– Fajnie się tu urządziłem, prawda? – gospodarz oczekiwał aprobaty. – Patrz na to – był wyraźnie zadowolony. – Oto moje skarby – uchylił jedną ze skrzyń.
Przyznam, sądziłem, iż zobaczę jakieś trofiejne artefakty – elektronikę czy inny wartościowy sprzęt – tymczasem okazało się, iż patrzę na… słodycze. Czekoladę, kilka batonów, jakieś ciastka i cukierki. Były też puszki z „energetykami” i paczka kawy. – Tak gwałtownie nie umrę… – Maksym puścił oczko.
Uśmiechnąłem się. Na wesoło, choć w głębi ducha na smutno. Jako dzieciak komuny wychowałem się w gospodarce niedoboru i kulturze przezorności, która nakazywała chomikowanie. Jednak większość życia spędziłem w zupełnie innych realiach, a ta jego część związana z pracą i wojnami wręcz mnie „zepsuła”. Towarzyszenie Polakom i Amerykanom w Iraku i Afganistanie oznaczało funkcjonowanie w warunkach logistycznego luksusu. Płatnik – rząd Stanów Zjednoczonych – robił wszystko, by żołnierz dobrze zjadł, wypoczął, miał zapewnioną rozrywkę; jako „emnbed”, dziennikarz akredytowany przy wojsku, i ja byłem beneficjentem tego systemu. Lody waniliowe na pustyni? Proszę bardzo. Świeże owoce i warzywa z drugiego końca świata? Nie ma problemu. Stek? Jasne! Jak wysmażony? Skarby Maksyma jawiły się w takim kontekście niczym śmieci. Ba, tak właśnie przez moment o nich pomyślałem, przypominając sobie walające się po natowskich bazach racje żywnościowe, pełne także niechcianych słodyczy.
Wtedy, w Szyrokino, w pełni uświadomiłem sobie różnicę między wojną prowadzoną przez Wschód (i na Wschodzie), a konfliktem, w który angażuje się Zachód.
O czym wspominam dziś, obserwując wzmagającą się falę opinii i komentarzy, z których wyłania się m.in. taka myśl: Ukraina jest za biedna, by tę wojnę wygrać.
Zgadzam się z tym, i zarazem nie zgadzam. Jest dla mnie absolutnie oczywiste, iż gdyby wsparcie dla Kijowa miało typowy zachodni rozmach logistyczny (bogactwo materiałowe), po armii rosyjskiej w Ukrainie nie zostałby marny pył. W realiach „kroplówki” zaś jest jak jest – wystarczy, by obronić niepodległość, ale na definitywne pokonanie wroga przynajmniej na razie nie ma większych szans. Nie ma szans nie dlatego, iż moskale są jakoś szczególnie lepiej zaopatrzeni (i wyposażeni). Armia rosyjska wciąż pozostaje wojskiem gołodupców, z potężnymi problemami aprowizacyjnymi i żenująco niewydolną logistyką. Za to z jednym istotnym zasobem – masowym, tanim, łatwo zastępowalnym. Z dużym zapasem mięsa armatniego.
Ale to nie jest zapas nieskończony.
—–
Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.
Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:
Nz. Maksym/fot. własne