Noc pogromu 9/10 listopada 1938 w niemieckim Stettinie (rozdziały I-IV)

przegladdziennikarski.pl 4 dni temu

26 kwietnia 1945r. do Szczecina wkroczyła Armia Czerwona i ustanowiła niemiecki zarząd miasta. W tym samym dniu ERNST RUTSCH został pierwszym, uznanym przez Sowietów, powojennym burmistrzem miasta. Jego następcą został Erich Spiegel członek Narodowego Komitetu „Wolne Niemcy” (Nationalkomitees Freies Deutschland), który 3 maja 1945r. rozpoczął formułowanie nowego „zarządu miasta”. Ale już 26 maja tego roku, aktualnego burmistrza zamienił na tej funkcji Erich Wiesner, członek KPD (Komunistycznej Partii Niemiec). Wiesner sprawował swój urząd do 6 lipca 1945r., kiedy na rozkaz Rosjan został odwołany ze swego stanowiska, z powodu ostatecznej decyzji przekazania Szczecina Polsce, a zatem – konieczności utworzenia polskiego zarządu miasta.

84 000 pozostających w tym czasie, przez cały czas zarejestrowanych w mieście Niemców, nie chciało uwierzyć, iż Szczecin miał ostatecznie być przekazany Polsce. Ale mimo to, na domach, które oszczędziła wojna, zaczęło się pojawiać w oknach coraz więcej biało-czerwonych flag, choć pozostali w mieście Niemcy starali się przez cały czas nie ulegać pogłosce, iż Szczecin będzie polski!

Tym bardziej, iż „chodziły pogłoski”, iż ta wspaniała pomorska metropolia, o wielowiekowych niemieckich tradycjach, będzie – jak przed rokiem 1939 Gdańsk – wolnym miastem!

Stąd wielu Szczecinian sądziło, o czym wcześniej także docierały informacje, iż prezydentem „wolnego grodu” zostanie zasłużony „stettiner” (szczecinianin) armator, człowiek morza, żeglugi i portu – Kunstmann! Ceniony w mieście i bardzo szanowany przez współobywateli prawnik, a jednocześnie dobroczyńca, mecenas kultury, zacny obywatel miasta. Tym bardziej, iż był Żydem, któremu udało się odpowiednio wcześniej skutecznie uchronić wielu Żydów przed eksterminacją, dokonywaną przez nazistów. Ta przepowiednia i nadzieja jednak się nie spełniła.

*

Od końca lipca do końca października 1945r. mieszkałem ze swoją matką u mojego wujka Karla Chinnnowa w Bucholzu, niedaleko Stolzenhagen. Udało mu się przeżyć prześladowania, zachować bez uszczerbku dom, ogrodnictwo z gospodarstwem rolnym (gdy na Pomorze – idąc na Berlin – wkraczali Rosjanie) pewnie tylko dlatego, iż w tym czasie sprawował on w Bucholzu funkcję sołtysa u boku energicznego wójta (już z nominacji Rosjan) gminy Stolzenhagen. Wtedy o Polsce, w tym rejonie jeszcze się nie mówiło.

Pewnego dnia zatrzymała się przed naszym domem ciężarówka, z której wysiadł major Armii Czerwonej i bardzo uprzejmie – w nienagannym „niemieckim” – poprosił moją ciocię o szklankę wody. Ta zaprosiła go do domu i poczęstowała orzeźwiającym sokiem gruszkowym, a spragniony major połknął go jednym haustem.

Ów oficer, jak sam powiedział, stacjonował już od jakiegoś czasu w Pomorzu i od tamtej pory zaczął pojawiać się u nas nader często, w każdym razie zawsze, gdy jechał z miejsca swego stacjonowania do Szczecina.

Kiedyś, a było to pod koniec sierpnia, oznajmił nam, iż Szczecin został już przyznany Polsce, a wszyscy jego niemieccy mieszkańcy będą musieli opuścić miasto!

Ponieważ w międzyczasie dowiedział się od nas, iż synowa mojej cioci ze swoim synkiem mieszka w Greifswaldzie, sam , iż odwiezie nas swoją ciężarówką, wraz z wszystkimi meblami i całym dobytkiem do domu synowej, gdyż i tak będziemy musieli opuścić obecne miejsce pobytu. Nie ufając jednak „majorowi”, ciocia odrzuciła jego propozycję.

Niestety – pewnego mroźnego poranka, w lutym 1946 roku, i ona, i wujek zostali wypędzeni ze swojego domu przez polską milicję. Wyszli tylko z jedną podręczną torbą i plecakiem, bo niczego więcej nie pozwolono im zabrać. Zostali skierowani do obozu w Frauendorf.

W tamtych miesiącach, gdy my – Niemcy, byliśmy całkowicie „wyjęci spod prawa”, dość często zdarzało się, iż przyglądający się naszym kłótniom z Polakami rosyjscy żołnierze stawali bardzo często w obronie krzywdzonych Niemców. Może to potwierdzić epizod, który przytrafił się mi osobiście na początku września 1945r.

Wydarzyło się to tuż za mostem kolejowym, na szosie „Pasewaldzkiej”, w miejscu, gdzie krzyżuje się ona z Friedenstrasse.

Jakiś polski milicjant postawił na wysokości tamtejszego cmentarza szlaban. Wypędzani ze Szczecina Niemcy, którzy ze swoim niewielkim dobytkiem szli w kierunku Pasewalku, byli przed tym szlabanem (jak się okazało – postawionym nadgorliwie, dla celów rabunkowych) zatrzymywani, kontrolowani i doszczętnie obrabowywani z wszystkiego, co jeszcze mieli przy sobie!

Jednak w dniu, w którym i ja tamtędy przechodziłem, było inaczej.

Spostrzegłem pewną młodą kobietę z wózkiem dziecięcym i z leżącym w nim niemowlakiem w śpiworze. Była akurat zatrzymywana przez młodego polskiego milicjanta, który grożąc pistoletem maszynowym, chciał ją zaciągnąć ją do budki wartowniczej, by najprawdopobniej, pod pozorem kontroli osobistej, ją zgwałcić. Takie rzeczy działy się wtedy nagminnie.

Broniąc się przed tym, energicznie objęła swoimi ramionami wózek z krzyczącym w wniebogłosy rozbudzonym dzieckiem! Nagle, ku zaskoczeniu świadków tego wydarzenia, jakiś sowiecki oficer, który akurat przejeżdżał tamtędy swoim jeepem w kierunku Löcknitz, widząc co się dzieje – gwałtownie zahamował samochód. Wyskoczył z niego i z wyciągniętym z kabury pistoletem, podbiegł w kierunku owego milicjanta i głośno przeklinając, kazał mu podnieść obie ręce do góry.

Po chwili Rosjanin chwycił wózek z dzieckiem, pociągnął za sobą szlochającą kobietę i wpychając ich do swego jeepa, pędem odjechał w kierunku Pasewalku!

Jestem przekonany, iż nie tylko uratował on ową kobietę, ale i jej dziecko oraz wózek, wypełniony różnymi rzeczami i bezpiecznie przewiózł przez linię demarkacyjną do sowieckiej strefy okupacyjnej.

*

Ale byłem świadkiem nie tylko negatywnych zdarzeń, jakie przeżywali wypędzani ze Szczecina Niemcy. Widziałem też wiele pozytywnych momentów z udziałem Polaków, a jedno z nich miało miejsce w sierpniu 1945 roku.

Pewnego dnia wybraliśmy się razem z matką na „czarny” rynek, przez cały czas nielegalnie działający w tym czasie w Szczecinie między „Barnimstrasse, a placami Schinkla i Arndta”. Chcieliśmy tam sprzedać smaczne i soczyste gruszki z sadu mojego wujka.

Na rynku wszystko można było kupić i sprzedać (jak i w sklepach), ale tylko za „złotówki”. Mieliśmy jednak szczęście! Dwaj młodzi Polacy od razu rzucili się na nasze przepyszne owoce. Mama wynegocjowała z nimi korzystną cenę „za kilogram”, a oni potem każdorazowo uczciwie ważyli przywożone przez nas gruszki i „od ręki” płacili należną nam za to gotówkę. Obaj byli w ogóle – co pragnę podkreślić – bardzo uprzejmi i serdeczni. A wspominam o tym dlatego, aby podkreślić, iż nigdy w tym naszym nielegalnym handlu żaden z już zamieszkałych w Szczecinie Polaków nie przeszkadzał nam, ani próbował oszukać. A więc różne rzeczy działy się w tym strasznym dla nas czasie!

W istocie, to co teraz chcę opisać jest najzwyklejszą w świecie historią. Ale właśnie dlatego chcę ją opowiedzieć. Tym bardziej, iż w obecnych czasach zwykle zaciekawia nas tylko jakaś sensacja, coś bulwersującego, co zdarza się w danej chwili i nas denerwuje. Ludzie chcą koniecznie wtedy dowiedzieć się czegoś więcej o danym zdarzeniu, wyrażając swoje zdanie i dorabiając do niego swoją własną interpretację, co znaczy, iż nie zawsze oceniają dane wydarzenie sprawiedliwie.

A rzecz, o której teraz opowiem, nie dotyczy najzwyklejszego w świecie zegara, tylko zegara będącego gadżetem „reklamowym”. Kwadratowego urządzenia, ubranego w futerał o wymiarach 13 na 13 centymetrów, ozdobionego niklowanymi blaszanymi końcówkami, a jego cyferblat jest pokryty srebrzystym papierem. Niezwykle atrakcyjnie wyglądają na nim czarne cyferki wyznaczające godziny, nad którymi przesuwają się dwie lekko skrzywione tego samego koloru wskazówki. Pod nimi można przeczytać: „IBENDORF, STETTIN, TELEFON 31714”. Na tym kończę jego opis, nic specjalnego, prawda?

Przed laty taki zegarek dostał mój ojciec od swego zaprzyjaźnionego wspólnika wyznaniowego. To było bodaj w 1938r. Przedtem o takim zegarze mógł tylko marzyć. Do dzisiaj to wierne urządzenie stoi na kredensie w naszym stołowym pokoju, wskazując dokładnie wszystkie godziny i minuty. Jedynie jego „tykanie” nie jest już takie czyste, jak kiedyś. A choćby od czasu do czasu lekko „skrzypi” i wadą jest też, iż jego mechanizm musi być w tej chwili nakręcany częściej niż kiedyś. Najważniejsze, iż przez cały czas wypełnia swoje zadanie.

Ten zegar trafił do nas – jako podarunek – od firmy papierniczej IBENDORFF, Stettin, Mönchenstrasse i przeleżał następnie przez wiele lat w biurku mojego ojca. Lepszej pamiątki po ojcu nie można było sobie wymarzyć. W promieniach słońca zegarek połyskiwał wprost fantastycznie. Dla mnie stał się swego rodzaju talizmanem, najwspanialszym zegarem na świecie. „Klejnotem”, z którym nie mógł konkurować ani ogromny zegar stojący w naszym salonie, ani „zegar – kukułka” wiszący w kuchni, ani wszystkie inne, liczne zegary w domu. …Aż do momentu, kiedy mojej matce zaczęło doskwierać jego „zgrzytające” (pojawiające się od czasu do czasu) tykanie, którego nie mogła znieść, gdyż „działało to na jej nerwy”. W ten sposób mój „najlepszy przyjaciel” znów został zamknięty w szufladzie biurka mojego ojca. I nie ukrywam, iż było mi z tego powodu bardzo smutno.

Tymczasem wojna wokół nas rozgorzała na dobre, a wraz z nią, coraz częstsze stały się nocne naloty bombowe na miasto. Wtedy na ogół siedzieliśmy w piwnicy, tuląc się do siebie, nasłuchując w przerażeniu, co też dzieje się nad naszymi głowami. Tymczasem nad domen, w którego piwnicy się chroniliśmy, grzmiało i przeraźliwie dudniło od wybuchających bomb, a przez „nasz schron” co chwilę przetaczał się jakiś porywający przeciąg. Wtedy właśnie moje myśli bardzo często kierowały się do zamkniętego w szufladzie „na górze” zegara. Bałem się okropnie o niego. Że zostanie trafiony i zniszczony na zawsze. Na szczęście skończyło się tylko na strachu!

Jednak niedługo nastąpił dla nas tragiczny czas, w którym musieliśmy w pośpiechu spakować nasze najbardziej potrzebne rzeczy i w przerażeniu – opuścić naszą „małą ojczyznę”, jaką dla wszystkich zwykle stanowi własny dom czy mieszkanie! Na szczęście przypomniałem sobie w tych nerwowych chwilach o moim niezwykłym małym zegarku zamkniętym w szufladzie. Dosłownie w ostatniej chwili udało mi się go wcisnąć do plecaka i zabrać ze sobą! Od tej chwili zaczął on odmierzać czas rozpoczynającej się naszej tułaczki. Bardzo dokładnie, chwilę po chwili… W ten sposób na nowo też odżył zachowany w mojej pamięci czas spędzony w małej wiosce Langendamm, oddalonej ponad sto kilometrów od naszego rodzinnego miasta nad Odrą, do której nas „przekwaterowano”. Była w niej tylko jedna, bardzo długa wiejska ulica, wzdłuż której, po obu stronach, stały pokryte słomą wiejskie chaty. Za nimi w oddali był niewielki las, a przed nim małe jezioro. Z tego lasu dochodziły do nas codziennie odgłosy wystrzałów, pokrzykiwania sowieckich żołnierzy, żądnych wszystkiego co „niemieckie”. Nierzadko słychać było też przeraźliwy krzyk gwałconych kobiet. Jedynym „ratunkiem”, by łagodzić to niewyobrażalne poczucie krzywdy – był mój mały, przecudowny zegarek ze swoim równomiernym tykaniem. Jak to dobrze, iż udało mi się go zabrać ze sobą, uratować i mieć go teraz przy sobie. Jego tykanie było dla mnie głosem jakby z innego świata. Nie wiem z jakiego, ale szczególnie nocą, tuliłem go mocno do siebie swymi dziecięcymi jeszcze dłońmi, czując się nieco bezpieczniejszym. niedługo nastąpił marsz powrotny do naszego ukochanego Szczecina! Wracaliśmy szczęśliwi, choć z pokaleczonymi stopami, zataczając się od bólu i zmęczenia. Ale szliśmy bez wytchnienia i możliwie szybkim krokiem. Szosy, którymi wracaliśmy, pełne były stojących na poboczach zakurzonych samochodów, armat i różnego rodzaju sprzętu wojskowego, należącego do ogromnej obcej armii, która wtargnęła na nasze Ziemie. Za nimi, w przydrożnych rowach, widać było naszych przegranych „dzielnych” żołnierzy, łaknących teraz od nas choćby łyka orzeźwiającej wody. A my w naszych plecakach, nie mieliśmy więcej od tego, co mieli oni, siedzący w rowach nasi „dziadkowie, ojcowie i bracia”, niestety już nie „dzielni” żołnierze.

Widać było, iż za wszelką cenę próbowali przeżyć, więc w desperacji wypraszali u nas to, czego najbardziej potrzebowali. Na szczęście nie wiedzieli, iż mijający ich czternastoletni chłopiec (gdyż tyle miałem wtedy lat), miał schowane w swoim mocno podniszczonym ubraniu dwa bochenki chleba i coś kwadratowego z popękanym szkłem, pod którym tkwiły dwie pokrzywione wskazówki. Swoją „świętą”, jakże istotną dla niego pamiątkę w postaci gadżetowego zegarka „aus Stettin”. Wyludnione i opuszczone były ulice mego rodzinnego miasta, gdy do niego na nowo wkraczaliśmy. Domy i zabudowania były puste i całkowicie splądrowane. Nie lepiej też wyglądało biurko, w którym jeszcze niedawno spoczywał mój zegarek, a wydawało się, iż „było” mu w nim bezpiecznie. Nagie były też ściany pokoju, w którym stało to biurko. A mimo to wypełniało nas jakieś przedziwne uczucie szczęścia, gdy ponownie zobaczyliśmy resztki tego, co dotąd było naszym „życiem”.

Ale teraz, panami byli tu „ci obcy”, mówiący innym językiem i przynieśli nam ze sobą straszliwą biedę! Z dnia na dzień coraz bardziej doskwierał nam głód. choćby tak dalece, iż pewnego dnia na „czarnym rynku” przy Grabower Straße, chciałem sprzedać najdroższy memu sercu zegar, byleby tylko kupić za niego, choćby kawałek chleba. Gdy już znaleźli się chętni na jego kupno i zaczęli oglądać „na wszystkie strony” mój skarb, mając oczywiście do niego wiele najprzeróżniejszych zastrzeżeń, mimo iż go wcześniej doprowadziłem do należytego porządku, dokładnie oczyściłem i naprawiłem, to oni wciąż czynili mi na jego temat najprzeróżniejsze uwagi. Ale, gdy już miałem go oddać w obce ręce, to znaczy sprzedać, raz jeszcze spojrzałem na cyferblat z napisem STETTIN (co nie uszło ich uwadze), i zaprzestałem tej transakcji. choćby byłem szczęśliwy, iż mi go (choć mogli) nie zabrali.

Dalsza powrotna droga do MOJEGO miasta była jeszcze bardzo długa, znaczona morzem łez, a przede wszystkim „bez chleba”, to jednak byłem dumny, iż pokonywałem ją wciąż ze swoim ukochanym „tik -tak” tykającym zegarem.

Zdarzały się czasem też momenty nieco zabawne. Jeszcze dzisiaj uśmiecham się do siebie, wspominając, jak sierżant Grisza chciał ode mnie koniecznie dostać to srebrzysto połyskujące cacko, zobaczywszy je na komodzie w pokoju stołowym, który nazywaliśmy „salonem”. Chciał choćby kupić ode mnie ten zegar, ale jeszcze raz zdecydowanie odmówiłem. W końcu odstąpił od swego zamiaru, z czego oczywiście nie był zadowolony.

Jednak dzisiaj dziękuję ci sierżancie, iż mi go po prostu nie zabrałeś! choćby nie wiem dlaczego, być może w twoim życiu też były dramatyczne zdarzenia podobne do moich i przeżyłeś różnego rodzaju niepowodzenia? W każdym razie „bolszoje spasiba”, iż potraktowałeś mnie „po ludzku”, a przecież pertraktując ze mną, miałeś …pistolet maszynowy na plecach!

Niedługo po tym wydarzeniu musieliśmy już – niestety – na zawsze opuścić ojczyznę naszych przodków. Z rozdartymi duszami przekraczaliśmy wówczas granicę, której nie uznawaliśmy.

Wędrowaliśmy wzdłuż niezliczonej liczby transporterów, czołgów, a przede wszystkim morza czerwonych flag na nich wywieszonych. Z mocno bijącymi z rozpaczy sercami opuszczaliśmy nasz kraj, aż w końcu dotarliśmy na ziemię, na której znów czuliśmy się wolnymi i mogliśmy swobodnie oddychać.

W każdym razie był to okres w moim życiu potwornie ciężki, ale też cieszyłem się, iż był wreszcie za mną. I na szczęście, było jeszcze COŚ, co wędrowało przez cały ten czas ze mną, ułatwiając mi przetrwanie najtrudniejszych chwil. To CUDOWNY ZEGAREK, który stał się sterem mojego życia!

Teraz, ten niezwykły, „mały”, ale jakże czarujący zegarek, stoi na mojej szafie. I jest jedyną rzeczą, jaka pozostała z całego naszego dobytku, kiedy wyrzucono nas z naszego ukochanego miasta – Szczecina.

W zasadzie do serca miasta, czyli tzw. centrum, wciąż nie ma dostępu. Sowieci wszędzie rozstawili swoje posterunki, przez które nikogo nie przepuszczali.

Dzisiaj na przykład po chleb musiałem udać się, aż do Scheune. I cud, iż go w ogóle dostałem. Nareszcie znowu kromka prawdziwego chleba! Już miałem powyżej uszu nieustannego jedzenia tylko ziemniaków. Czasami chodziłem do Rosjan karmić ich konie, czyścić je i opiekować się nimi. Dostawałem za to wiadro ciepłej zupy, chleb i słoninę. Sztab kwaterunkowy Sowietów znajdował się w Ogrodnictwie Wittkopf. Jego szklarnie przekształcone zostały przez Rosjan w zwyczajne stajnie.

W naszym domu pozostawiano nas raczej w spokoju, pewnie dlatego, iż zakwaterowali się w nim na Stövener Allee także oficerowie Armii Radzieckiej. Dom Schwarzensów też w ten sposób wykorzystywano, dzięki czemu nasze meble, które wcześniej nam zarekwirowano i zabrano, zostały nam zwrócone łącznie z pianinem, z czego byłem bardzo szczęśliwy. Tym bardziej, iż ustawiono je w tym samym miejscu, gdzie wcześniej stało. Grać na nim jednak nie miałem odwagi. Mama, jakimś swoim sposobem spowodowała, iż w oknach znowu zawisły firanki. choćby nie wiem skąd je zdobyła? Tak więc pomału, pomału znowu poczuliśmy, iż jesteśmy ludźmi. Niedługo mają nam – jak obiecano – znowu podłączyć w domu wodę.

Z Braunsfelde udało nam się zabrać i „przewieźć” na starym ręcznym wózku, który stał w opuszczonej szopie na Pasenwalker Chaussee, naszą wygodną leżankę. Braunesfelde na szczęście nie ucierpiało specjalnie przez wojnę, choć wszystkie jego domy zostały doszczętnie obrabowane. „Góry” mebli z nich wyniesione zawalały teraz prawie wszystkie podwórka. Do piwnic nikt nie odważył się zaglądać. Przed wejściem do nich, chronił ciekawskich niezwykły odór. Przed domami widać było mnóstwo „spuchniętych” od deszczu, lub wręcz roztrzaskanych i przeszytych kulami z pistoletów maszynowych stojących fortepianów. Ale żadnego żywego wokoło człowieka! Kto w takim chaosie i rozgardiaszu odważyłby się tu teraz jeszcze w ogóle zamieszkać? Ale nam kazano!

Byliśmy głodni! Nie było chleba. Na polach, nie tylko na ulicach, dosłownie wszędzie, stały porozstawiane rosyjskie posterunki. Starych ziemniaków też nie można było nigdzie dostać. Cały Szczecin szturmem szukał jedzenia na wsiach i w majątkach, także w poszukiwaniu nowego miejsca zamieszkania. Przed trzema dniami dotarliśmy aż do Grambowa, leżącego 12 kilometrów od Szczecina, ale tam także niczego nie znaleźliśmy: ani do jedzenia, ani miejsca do zakwaterowania, ani pracy. Gdybym wcześniej nie opiekował się końmi Rosjan, gdzie znalazłbym schronienie?

Sytuacja stała się fatalna. 85 000 Niemców pozostałych w Szczecinie, od kilku dni nie miało dosłownie nic do jedzenia. Najgorzej mieli ludzie starzy i małe dzieci. Padali z głodu jak muchy. Dzięki „uprzejmości” Rosjan wywożono zmarłych różnymi samochodami na Cmentarz Centralny. Rosjanie pomagali w tym, gdyż w mieście zaczął się szerzyć tyfus. I nie było na to żadnych środków zaradczych. „Dla cywilów” lekarstw nie było!

Wczoraj po raz pierwszy znalazłem się ponownie w śródmieściu. Nie chciałem uwierzyć własnym oczom, co z niego pozostało. W koszarach artyleryjskich przy Cmentarzu Centralnym kwaterują teraz Sowieci. Zobaczyłem całkowicie wypalony budynek elektrowni MEW (Miejskich Zakładów Elektrycznych). Przewody elektryczne linii tramwajowej nr 2 zwisały bezładnie na torach. Oba kolejowe mosty na Friedenstraße, które były już wcześniej wysadzone w powietrze, na szczęście zostały tymczasowo przystosowane do użytku przez sowieckich żołnierzy. A tak w ogóle, to Frieden- i Barnimstraße były zniszczone całkowicie. Gdybym miał udać się w tej okolicy pod jakiś konkretny adres, nie znalazłbym go. Tak więc szedłem między tymi gruzowiskami bez jakiegokolwiek celu. Na placu Arndta zauważyłem liczne groby pogrzebanych sowieckich sołdatów. W groteskowy sposób na ich grobach, zamiast krzyży położono ogromne głazy z namalowanymi czerwonymi gwiazdami, które wyglądały dziwacznie, zwłaszcza na tle szarej kostki ulicznej i połyskujących w słońcu szyn tramwajowych.

Pielgrzymowałem dalej ulicą „Deutsche Straße”, mijając po drodze słynne do niedawna Gimnazjum Bismarcka, czyli swoją ukochaną ongiś „budę”.

Zarówno budynek główny, jak i sala gimnastyczna były całkowicie spalone. Idąc przez dawne boisko szkolne, dotarłem do „starego” budynku, który stał jak przedtem, więc wszedłem do niego. Wewnątrz, jak okiem sięgnąć, ziało przeraźliwą pustką. Ani żywej duszy. Idąc schodami na piętro, czułem pod nogami rozpryskujące się szkło, a potem mijałem po kolei klasy: VI a – VI b – V a – V b – V c – V d. Na chwilę przystanąłem przy niej, cały pogrążony w myślach.

To była moja „stara” klasa! Delikatnie otworzyłem drzwi i zobaczyłem przewróconą katedrę. Wisząca na ścianie tablica, była całkowicie rozbita na kawałki. Tylko ławki stały jak dawniej, podrapane i poplamione atramentem. A tam, przy oknie, było kiedyś moje miejsce. W tym momencie w moich myślach odżyło wszystko, jak to kiedyś rzeczywiście wyglądało. Rozpłakałem się, przypominając sobie przede wszystkim przyjemne chwile, które jeszcze nie tak dawno przeżywałem w tym pomieszczeniu. Na zewnątrz wszystko było już dla mnie obce, zimne, rozpaczliwie beznadziejne i bez perspektyw.

Po tych „turystycznych” przeżyciach, niemal czołgałem się z powrotem do domu. Bez pośpiechu omijałem najtragiczniej zbombardowane miejsca, przez co nadrabiałem oczywiście sporo drogi. Ale niczego już więcej nie widziałem. Ani tego, iż praktycznie ze Starego Miasta nie zostało prawie nic, choćby plac, na którym jeszcze nie tak dawno odbywały się niezwykle efektowne parady wojskowe i różnego rodzaju wiece. Już nie było także ciemnobrązowych mundurów, ani umęczonych tragedią wojenną ludzi. Po wyjściu ze swojej szkoły starałem się nie widzieć tego wszystkiego; nie mogłem, nie chciałem…

Któregoś dnia odnalazł się mój dawny kolega szkolny, Horsti! Trzy dni temu ponownie go spotkałem. Boże, jak ucieszyliśmy się, patrząc na siebie! A tak na marginesie, do miasta wraca coraz więcej znajomych. A tymczasem my, ja i Horsti, praktycznie już nie rozstajemy się ze sobą, jakbyśmy nie mieli nic ważniejszego do roboty. Cieszę się, iż on potrafi postępować „z Iwanami”, jakby był jednym z nich i urodził się w ich kraju.

Niedawno pomógł mi wydostać się z tragicznego dla mnie przeżycia. Pewien sierżant Armii Czerwonej chciał mnie zabić, gdyż odmówiłem mu odnalezienia dla niego jakiejś kobiety, na którą akurat miał ochotę. Wtedy Horsti, który był tego świadkiem, powiedział do niego „Hej, my nie panimajem”. Tu masz papierosy, ale za to ‘oddawaj’ mi dobry człowieku mojego przyjaciela, „haraszo”?! I dał mu przyrzeczone papierosy, a „Iwan” pozwolił nam pośpiesznie się oddalić.

Wczoraj Horsti ukradł z ogromnego stada owiec, które Rosjanie gnali do szopy, maciorkę z dwoma jagniętami. Ale nie potrafił ich przytrzymać, więc po chwili wyrwały mu się i pobiegły za stadem.

„Niczewo”, powiedział na to Horsti. ‘NICZEWO’, iż uciekły! Taki z niego facet, ciągle zadowolony i w dobrym humorze.

Szczecin, czerwiec 1945r. Kilka dni później po tym wydarzeniu z owieczkami, pojechaliśmy z Horstim „na ryby” do Jungfernbergu. Nie tyle pojechaliśmy, co poszliśmy pieszo byłą ulicą wylotową na wschód. Była całkowicie poharatana przez czołgi. W czasie naszej wędrówki nie spotkaliśmy po drodze żadnego cywila, tylko czerwonoarmistów! Nikt z nich nie przeszkadzał nam w „marszu” do wybranego celu. Wejście na plażę „Jungfernberg nad Odrą” (jak oficjalnie przez cały czas nazywało się to kąpielisko), okazało się jednak niemożliwe. Mosty, które do niej bezpośrednio prowadziły, były wysadzone w powietrze. A na jej brzegu mrowiło się od sowieckich żołnierzy. Nic też na pewno nie udałoby się nam złowić. Było zbyt niespokojnie. A poza tym bez przerwy któryś z Sowietów wrzucał do wody granat ręczny, gdyż oni w ten sposób łowili ryby dla siebie. Po każdym wybuchu można było zbierać rękoma „ogłuszone” ryby. W drodze powrotnej szliśmy przez Pommerensdorf; ta ongiś piękna wieś w tej chwili leżała w gruzach. Nic tylko gruzy, a wokół żadnej żywej duszy. Most „Lettowa”, zwany przez nas tak po mieszkającym kiedyś obok niego wartowniku o tym nazwisku, też był w tej chwili doszczętnie zniszczony, jak i wszystkie następne, które wcześniej umożliwiały dojazd do pięknego Ogrodnictwa „Bandolin”. Kompletnie zniszczone były też wszystkie urządzenia ogrodnicze, sady i szklarnie. Słowem – obraz nędzy i rozpaczy. A leżący nieco dalej, ale w pobliżu autostrady „Wehrkreissanitätspark”, był całkowicie zajęty przez Rosjan. W tym przepięknym dawniej zakątku przyrody, wszędzie teraz leżały porozrzucane zużyte, brudne bandaże, puste opakowania po lekach i mnóstwo butelek, oczywiście po wódce. Jak można było to piękne wcześniej miejsce tak bezsensowne zniszczyć? Ale tak właśnie działali Rosjanie, gdy tylko natrafili na coś „ładnego”. Niszczyli dokładnie wszystko „co niemieckie” i co się dało! Wyglądało to okropnie! Jedno wielkie spustoszenie. A my, śmiertelnie zmęczeni i w dodatku z pustymi rękoma, wróciliśmy tego dnia wieczorem do naszych domów. Głód stawał się coraz większy…

W Szczecinie mrowiło się już wtedy od Polaków. Dookoła otwierało się coraz więcej sklepów, ale kupować można było w nich tylko „za złotówki”. Skąd je mieliśmy brać? Moja matka sprzedała w tym celu swój sygnet, który nosiła po ojcu. Najcenniejszą – jak zawsze podkreślała i ostatnią dla niej – pamiątkę po jej „poległym” mężu. Dostała za niego na „czarnym rynku” 2 chleby i małą butelkę oleju jadalnego. Ale tego dnia mogliśmy się znowu najeść „do syta”. Kto wie, kiedy zdarzy się to następnym razem? Z pozostałych na polach „resztek”, kilka dało się już uzbierać. Tysiące rąk próbowało to zrobić przed nami. Ludzie w Szczecinie, mam na myśli pozostających w nim Niemców, umierali setkami, jeżeli nie tysiącami codziennie. Chowano ich tam, gdzie się przewracali. Grabarze mieli istne żniwo.

Któregoś dnia chciałem sprawić swojej matce przyjemność. I – po dłuższym czasie – zagrałem „dla niej” na naszym pianinie Schumanna i Beethovena. Przed domem, w niemałym skupieniu przysłuchiwała się temu grupa czerwonoarmistów. Nie dlatego, iż usłyszeli dźwięk jeszcze jednego instrumentu „do rabunku”, ale dlatego, iż… zaciekawiła ich ta muzyka. Uwierzyłem ponownie, iż „dobro” w człowieku nie umiera nigdy! Wieczorem ta sama grupa żołnierzy na pobliskim trawniku choćby śpiewała „dla przechodniów”. A ich pieśni były przepełnione ogromną tęsknotą za własnym krajem. Docierały do nas jakże melodyjne i wzruszające słowa śpiewanej przez nich pieśni „…moja ukochana Wołga, gdzie za nami pozostałaś…”.

Po długich i beznadziejnych tygodniach, któregoś dnia znowu poczułem, iż żyję! Nigdy tej chwili nie zapomnę. Było to 11 lipca 1945r.

Od tygodnia mieszkamy u mojego wujka w Buchholz, niedaleko Stolzenhagen. Miał Ogrodnictwo, do tego nieco ziemi, i… – co było dla mnie najpiękniejsze – mleczną owcę, którą można było codziennie rano wydoić. Ponadto dwie kozy i kilkanaście kur, które znosiły „prawdziwe” jajka. A przede wszystkim miał w domu prąd i każdego tygodnia zagwarantowany 1 chleb na kartki, które regularnie otrzymywał, aby tylko nie upadło jego ogrodnictwo.. Boże, co to było dla nas za szczęście bywać u niego, a co dopiero mieszkać! Pozwalało też mieć nadzieję, iż kiedyś znów będzie lepiej.

W naszej drodze do północno-zachodniej części Szczecina, do której nas „musowo” z dnia nadzień przekwaterowano, musieliśmy przejść przez środek miasta. Polaków w mieście było coraz więcej. Handel w tym czasie koncentrował się głównie w najmniej zniszczonej części miasta, a było to w okolicach dawnego zakątka dzielnicy Turner (dzisiejszego Turzyna) i ulic: Falkenwalder-, Kronprinzen- Hohenzollernstraße. Tam codziennie zbierał się ogromny tłum ludzi. Podobnie na „czarnym rynku” na Grabower Straße, na którym mówiono niemal wszystkimi językami świata. Polacy – co rzucało się w oczy – handlowali wtedy dosłownie wszystkim. Od manualnego aparatu do golenia, do przysłowiowego odkurzacza. A przede wszystkim oferowali różnego rodzaju poszukiwane towary spożywcze. Niemcy też przez cały czas „handlowali”, ale zostali wypchnięci z „głównego rynku” do pobliskich małych „placyków”, gdzie byli nieco „schowani” między stertami znajdujących się wokół ogromnych zwałów gruzów.

I sprzedawali tam za byle jakie pieniądze resztki z tego, co im z dawnego dobytku pozostało. Byleby tylko zagłuszyć doskwierający im głód.

Szczecin, w sierpniu 1945r.

Co drugi dzień idę teraz do Scheune, aby zobaczyć, co się dzieje z naszym domem, w którym mieszkaliśmy. Droga z dnia na dzień stawała się coraz bardziej niebezpieczna. Polacy już od jakiegoś czasu przeważali liczebnie w okolicy. Zgodnie z tym, o czym się już naokoło mówiło, iż Szczecin będzie oddany Polsce! Choć żaden z Niemców nie chciał w to jeszcze uwierzyć. Dookoła całego miasta Polacy rozstawili już swoje posterunki Milicji Obywatelskiej. Pierwsi Niemcy już zaczęli opuszczać miasto. W mniejszych, bądź większych grupach, dźwigając swój dobytek lub ciągnąc go na niewielkich drewnianych wózkach z dyszlem, uchodzili z miasta ulicą Pasewalker Chussee. Przeważnie jednak ten dobytek, który teraz próbowali zabrać ze sobą, był im odbierany już na pierwszym na posterunku kontrolnym, który znajdował się naprzeciwko wejścia na Cmentarz Centralny. „Odbierany” – to mało powiedziane, był po prostu kradziony! Mnie jakoś na szczęście Polacy dotąd jeszcze ani razu nie zatrzymali. Może dlatego, iż przechodziłem tamtędy zawsze z pustymi rękoma. Ale kto wie, jakby to było, gdybym też próbował coś przemycić na drugą stronę?…

Dzisiaj jednak i mnie się to przytrafiło! Zatrzymywano tego dnia każdego, tworząc w ten sposób grupy ludzi, zmuszając ich popychaniem i biciem do sprzątania pobliskiego „Roßmarktu” (do niedawna końskiego targu). W ten sposób i mnie wciśnięto w dłonie ogromną łopatę.

Na szczęście długo nie musiałem harować, gdyż nagle, na wysokości ruin dawnej restauracji „Trompeter i Geck” ktoś uciekł z naszej „drużyny” podczas tego „odgruzowywania”.

Z wysokości słynnej „Wieży Bismarcka”, z której rozciągał się wspaniały widok sięgający dalekich okolic Szczecina, można było również obserwować wszystko, co się działo w mieście. W swoich samotnych wędrówkach zawsze gubiłem się w tym miejscu. Tym bardziej teraz, gdy pod wieżą rozciągało się miasto, które tak boleśnie doświadczyło koszmaru wojny. Nie, to już nie był Szczecin mojego dzieciństwa, jaki wciąż tkwił w mojej pamięci. To było miasto w niczym nieprzypominające mojego „Stettin”, to był jedynie szkielet symbolizujący zniszczenie i śmierć. Straszny był szczególnie widok leżących w Odrze złamanych „na pół” dawnych wspaniałych mostów. Wokół żadnego życia, żadnych dymiących kominów, barek przewożących kiedyś najprzeróżniejsze towary, a teraz: nic, nic i długo, długo nic. Totalna pustka! Od Frauendorf do Scheune; od Finkenwalde po Pommerensdorf (dzisiejsze Pomorzany). Od Völschendorf do Nemitz – nic, tylko śmiertelna cisza. I powtórzę: do kwadratu ŚMIERTELNA cisza! To, co łagodziło ten straszny widok – to rozciągająca się wokół bezkresna, cudowna i wieczna natura, a konkretnie: widok na Dammsche See, Buchheide, na widoczny w oddali port i Eckerberger Wald. Jedynie to przywracało w jakiejś mierze wewnętrzny spokój i było ukojeniem dla ducha.

Ten przepiękny widok z „Bismarckturm”, budzi jednak nadzieję, iż „sensem życia” jest nie tylko mord i zniszczenie, ale iż „w moim mieście” żyją też ludzie, którzy przez cały czas mają serce.

Myślałem w tym momencie o polskim rzeźniku, który na Turnerstrasse bezpłatnie rozdawał pozostającym w mieście Niemcom kaszankę i zupę gotowaną na kiełbasie.

Przypomniałem sobie także polskiego piekarza o nazwisku Brodislav Lorreck, który głodne dzieci częstował wypiekanymi przez siebie bułkami.

Przypomniał mi się też ów sowiecki porucznik, który obronił niemiecką kobietę przed zgwałceniem i obrabowaniem, przewożąc ją z dzieckiem swoim samochodem do Pasewalku.

Nigdy też nie zapomniałem o dobrym uczynku sierżanta Saszy, rosyjskiego żandarma wojskowego ze Stolzenhagen, który uratował nas kilkakrotnie przed wielkimi kłopotami pozostania „bez niczego”, tak jak staliśmy. To była „dusza nie człowiek”. Uchronił nas przed najgorszym!

Nigdy też nie zapomnę sowieckiego podporucznika, żydowskiego pochodzenia, o nieznanym mi nazwisku, którego zakwaterowano w naszym domu, a którem mama gotowała i przygotowywała posiłki, gdy wracał ze służby. Przed wyjazdem na inne miejsce, gdzie go skierowano, przyszedł do nas, aby się pożegnać, podziękować „za opiekę” i złożył nam życzenia WSZELKIEJ POMYŚLNOŚCI, z przekonaniem, iż „problem niemiecki” zostanie z korzyścią dla nas rozwiązany.

Oni WSZYSCY, których tutaj wspomniałem, byli dla nas prawdziwym zwiastunem LEPSZEGO ŚWIATA!

Szczecin, we wrześniu 1945r.

Już teraz na pewno wiadomo, iż Stettin będzie się nazywał po polsku: „SZCZECIN”! W całym mieście rozwieszono na ten temat plakaty informacyjne. I iż wszyscy Niemcy pozostali w mieście będą musieli się zarejestrować przed polskimi władzami. Przed dwoma dniami poinformował nas o tym także pewien rosyjski oficer z ochrony huty „Kratzwiek”. A mimo to wciąż nie mogliśmy i nie chcieliśmy w to uwierzyć. Na ten temat w każdym razie wiele mówiono. Jedni twierdzili, iż Szczecin zostanie ogłoszony „wolnym miastem”, drudzy natomiast, iż Polska sięgać będzie tylko do Züllchow. Jeszcze inni, iż w Pöllitz (dzisiaj Police) swoje gniazdo założył już polski orzeł. Plotkowano, jeżeli można to tak nazwać, w ogóle jakieś niestworzone rzeczy. Ale nikt z tych, którzy takie plotki rozpuszczali prawdy NIE ZNAŁ!

Z dnia na dzień robiło się jednak coraz bardziej niebezpiecznie. Często napadano na pojedynczych ludzi. Przeróżnego rodzaju bandy grasowały „po mieście”, które były widoczne coraz bardziej. Mówiono, iż tworzyli je Rosjanie, udający cywili. Ostatniej nocy pojawili się także w naszym domu. Ni stąd ni zowąd nagle 12 mężczyzn wdarło się siłą do naszego domu. Nas zagnali w kąt salonu i tam pod groźbą użycia pistoletu maszynowego dwóch nas pilnowało, a reszta „na całego” plądrowała cały dom. Łóżko z materacem wyciągnięto spod leżącego na nim chorego wujka. Gdy tylko ktoś się sprzeciwiał, natychmiast był za to bity. Zabrali nam choćby ostatnie żywe zwierzęta, które jeszcze ukrywaliśmy w stajni. Nerwy nam całkowicie wysiadły, gdy tylko się ściemniało, drżeliśmy wszyscy każdego dnia ze strachu. Dziwię się, iż udało nam się to wszystko jakoś przetrzymać.

Szczecin w październiku 1945r.

W mieście znów włączono prąd. Także niektóre linie tramwajowe zaczęły przewozić ludzi. Nocą z wysokości naszej miejscowości – Bucholz, mogliśmy podziwiać świecące w Szczecinie, w coraz większej ilości, miejskie latarnie. ale nikt się z tego nie cieszył. Ludzie wokół, to znaczy pozostali w mieście Niemcy, byli smutni i mieli łzy w oczach. Zwłaszcza, gdy patrzyliśmy na miasto, które jeszcze nie tak dawno było nasze. Nie, nie mogliśmy pojąć, co się stało z naszą ojczyzną, która już nie miała być teraz naszą?! Powiedzieć w takiej chwili, iż „kochamy to miejsce”, byłoby mocno niestosowne, gdyż praktycznie nie ma już NASZEGO miasta, więc może i opuszczenie go w takim momencie, gdyby do tego rzeczywiście doszło, nie będzie już takim strasznym przeżyciem, niż gdybyśmy mieli opuścić Szczecin, kiedy nie był jeszcze „na kolanach”? Więc może obecne bagnety na karabinach nie okażą się już dla nas takie groźne?

Niestety, wczoraj wędrówka w nieznane rozpoczęła się. W ciszy, jakby potajemnie, wycofywaliśmy się z „Niemiec do Niemiec” przez Wussow, Völschendorf i Daber, z opuszczonych już wcześniej wiosek w kierunku „na Zachód”. Oczywiście z krwawiącymi sercami i świadomością, iż opuszczamy te ziemie na zawsze i iż nigdy ich już nie zobaczymy. Najgorsze było to, iż opuszczaliśmy miasto w momencie jego największego nieszczęścia, tej tragedii jaka je spotkała. Tego naprawdę nikt z nas się nie spodziewał! Na zawsze pozostanie w naszej pamięci straszliwy obraz niezliczonej liczby zabitych, niezliczonych ran i niewyobrażalnych męczarni, a jednak z iskierką nadziei w duszy, iż być może kiedyś tu jeszcze wrócimy?!

Odnaleziona z roku 1929 „ulotka“ NSDAP w Pyrzycach, z której wyrosła założona w 1934r. nazistowska gazeta „POMMERSCHE ZEITUNG” w Szczecinie.

W czwartek, 3 stycznia 1929r. ukazała się po raz pierwszy jako gazeta – odezwa „Do odpowiedzialnego społeczeństwa za umocnienie i rozwój nazistowskiego państwa”. Na sześciu stronach, pod znamiennym tytułem „Dyktatura”. Jako organ Pomorskiego Oddziału NSDAP, wyprodukowana w pyrzyckiej (Pyritz) Drukarni Dr. Bake.

Jej Redakcja mieściła się przy „Stettiner Straße 191”, a redaktorem naczelnym i dyrektorem administracyjnym był wówczas Max Tietböhl, późniejszy 2. Zastępca Gauleitera (szefa okręgu partii hitlerowskiej) Waltera von Corswanta. Inicjatorem i wydawcą tygodnika był 1. Zastępca Gauleitera Pomorza Robert Schulz, prywatnie cukiernik z Pyrzyc. W numerze 5. Tygodnika oficjalne podziękowanie za „nieocenioną pomoc” w jego powołaniu, na ręce Gauleitera złożył osobiście red. nacz. Tygodnika Schulz, deklarując jednocześnie swoją gazetę jako „zbrojne ramię partii” i rozpoczynające dla zdobycia jej jak najszerszego kręgu czytelników poprzez organizację setek przeróżnych imprez propagandowych. Które przekonają WSZYSTKICH, że:

„dla stabilizacji w narodzie idei narodowosocjalistycznego państwa, nie wystarczy tylko słowo mówione, ale konieczne jest także PISANE! Jak i nieustanne zdobywanie zwolenników dla idei hitlerowskiego państwa. A wszystko po to, aby nadszedł jak najszybciej dzień, w którym z poparciem możliwie jak najszerszych warstw narodu niemieckiego będzie można wprowadzić w czyn wszystkie cele NSDAP!”

Corswant podziękował za te słowa na „łamach” gazety w imieniu władz partyjnych Okręgu, zwracając jednocześnie uwagę czytelników na trudną sytuację finansową partii i pisząc m.in. w swoim podziękowaniu: „…składajcie szanowni Czytelnicy jak najwięcej zamówień w Gazecie, w postaci reklam i ogłoszeń, a także anonsów kondolencyjnych, by ta, zdobywając ponadnormatywne środki finansowe, mogła nimi wspomagać cele naszej partii”.

Szczególnego wsparcia finansowego gazecie, aby mogła w ogóle wystartować, zaistnieć i umocnić się na rynku prasowym, okazali wówczas najbogatsi członkowie NSDAP, jak m.in. baron von Levetzov, odpowiedzialny w partii za obywateli „dotąd politycznie niezaangażowanych” w regionie, oraz Richard Wolf, dawny burmistrz Prerova. To dzięki ich prywatnej hojności start tygodnika był w ogóle możliwy.

Tym samym pismo, które początkowo było ignorowane i lekceważone, a choćby wyśmiewane w porównaniu z innymi partyjnymi pisemnymi akcjami, zostało przez ludność miasta i regionu zauważone, zdobywając niedługo popularność i uznanie. A Gauleiter von Corswant zaczął je wykorzystywać do walki z politycznymi wówczas jeszcze przeciwnikami. W swoich licznych artykułach publikowanych w tygodniku bez przerwy gazeta nawoływała do „poparcia idei nowego państwa w miejsce dotychczasowej republiki”. A w szczególności NSDAP zaczęła ją wykorzystywać do walki z Żydami i innymi istniejącymi wtedy partiami politycznymi w Niemczech, a zwłaszcza z Socjalistyczną Partią Niemiec (SPD).

W czerwcu 1929r. w „Die Diktatur” ukazała się informacja, iż liczba członków NSDAP na Pomorzu wzrosła od roku 1927 aż czterokrotnie, głównie dzięki zorganizowaniu w tym czasie przez partię ponad 800 różnego rodzaju akcji propagandowych.

Lecz Gauleiter Walther von Corswant, właściciel wielkiego gospodarstwa w Cuntzowie, był niezadowolony, gdyż mimo ogromnych wysiłków i pomocy (w tym gazety), nie udało mu się zostać politycznym leaderem na Pomorzu.

Jako polityczny agitator i mówca, szukał dla tego celu nowych zwolenników partii przede wszystkim na organizowanych przez tygodnik imprezach. Ale nie przyczyniło się to w większym stopniu na zwiększenie popularności NSDAP (National Sozialistische Arbeiter – Partei). Przy czym trzeba zaznaczyć, iż popularność nowych członków i zwolenników partia zdobywała w owym czasie przede wszystkim na organizowanych przez siebie wiecach. W każdym razie początkowa działalność tygodnika nie miała wtedy jeszcze dla tej sprawy większego znaczenia.

Dopiero w roku 1931 sytuacja doczekała się korzystnej zmiany. Głównie dzięki pojawieniu się na scenie politycznej energicznego młodego, dynamicznego 28-letniego adwokata o nazwisku Wilhelm Karpenstein z Greifswaldu , znakomitego mówcy, żądnego sukcesów i oddanego narodowemu socjalizmowi. Dla obserwatora ówczesnych wydarzeń politycznych w Niemczech nie było zaskoczeniem, iż niedługo zastąpił Walthera von Corswanta na stanowisku Gauleitera Pomorskiego. Udało mu się, razem z Robertem Schulzem ze Szczecina, Otto Hergtem z Pyrzyc, zostać z ramienia NSDAP posłem do Reichstagu (odpowiednika polskiego Sejmu).

Jedną z pierwszych decyzji młodego i energicznego Gauleitera, który gwałtownie odnalazł się w nowej roli, było przeniesienie swej siedziby z Cuntzowa do Szczecina. Kierownictwo centrali Partii od początku wiązało dużą nadzieję w związku z pojawieniem się w jej szeregach dynamicznego prawnika Wilhelma Karpensteina.

11 marca 1931r. dr Goebbels odnotował choćby w swoim pamiętniku kilka zdań na jego temat: „Rozmawiałem już z Karpensteinem, on wie, o co nam chodzi i pali się do czynów; stąd cieszę się, iż przyjął moją propozycję, aby na stanowisku Gauleitera Pomorza zastąpić głupiego Corswanta. Trzeba będzie mu teraz tylko pomóc, aby mógł realizować swoje, związane z nami plany. Ale to człowiek zasługujący na pełne zaufanie”.

Od 7 marca 1930r. tygodnik „Die Diktatur“, który dotąd ukazywał się w objętości 8 stron, kierowany od 15 kwietnia 1930r. przez – jako redaktora naczelnego – Otto Hergta, a od 3 maja 1930r przez Helmuta Flörk’ego, nie był już drukowany w Pyrzycach, a w Szczecinie. Karpenstein wymówił też, zaraz przez objęciu funkcji Gauleitera, dalsze wydawanie pisma przez dotychczasowego wydawcę, odwołał też z funkcji dotychczasowego zastępcę Gauleitera Roberta Schulza ze Szczecina. Nowym producentem tygodnika zostało wydawnictwo „Diktatur-Verlag Stettin”, mieszczące się w Szczecinie przy ul. Klosterhof 3. I zgodnie z zarządzeniem Karpensteina zaczęło ukazywać się nie raz, a 2 razy w tygodniu.

Również język dotychczasowego tygodnika został za kadencji Karpensteina radykalnie zmieniony. Stał się brutalny wobec wszystkiego, co nie było po jego myśli, a przede wszystkim nie wyrażało dostatecznej sympatii i jednoznacznego poparcia dla NSDAP.

Młody Gauleiter nie dążył przy tym do własnego organu prasowego, ale – zgodnie z wytyczną Goebbelsa – do przeobrażenia całej ówczesnej prasy w podległym mu regionie w jeden wielki żarliwy głos NSDAP. I nie wystarczała mu dla realizacji tego celu wyłącznie (choć teraz wychodzący już dwa razy w tygodniu) „Diktatur”, ale zapragnął „rządzić” całą swoją regionalną prasą!

Bardzo gwałtownie przekształcił więc dotychczasowy „tygodnik” w gazetę codzienną pod nazwą „Pommersche Zeitung”, umiejscawiając jej drukowanie, jak i w ogóle wszelkich publikacji Wydawnictwa „Dyktatura” w oddanej sobie szczecińskiej firmie drukarskiej F. Hessenlanda.

W ten sposób Wilhelm Karpenstein stał się bezpośrednim nadzorcą nie tylko „Pommersche Zeitung”, której kierowanie powierzył swemu zaufanemu współpracownikowi Hansowi (Johannesowi) Schwarzowi van Berg, powołując go na redaktora naczelnego gazety, ale całej prasy ukazującej się wtedy w jego regionie.

Hans (Johannes) Schwarz van Berg, ur. 7 sierpnia 1902r. w Wermelskirchen k. Düsseldorfu i już w wieku 18 lat stał się aktywnym w latach 1919 – 1923 członkiem „Freikopfskämpfer” (dobrowolnej organizacji militarnej złożonej z ochotników, zwłaszcza spośród młodzieży – zwolenników NSDAP), a następnie wstąpił do „Stahlhelmsów” (Organizacji „Stalowych hełmów”). A po studiach w Lipsku, Monachium i Kolonii (Historii i Dziennikarstwa), zrezygnował z dalszej nauki, poświęcając się wyłącznie praktyce dziennikarskiej – i co trzeba podkreślić – w służbie NSDAP. Choć teoretycznie nie było w tym nic dziwnego, gdyż już roku 1930, a więc w wieku zaledwie 29 lat został redaktorem naczelnym szczecińskiej „Pommerschen Tagespost”, początkowo gazety „ponadpartyjnej”, ale w rzeczywistości związanej z Niemiecką Nacjonalistyczną Partią Ludową (Deutsche-Nationale Volks-Partei – DNVP, reprezentującej tzw. junkrów – klasę wielkich obszarników ziemskich, którzy popierali od początku działania narodowosocjalistów. W tym samym roku, czyli w 1930r. Schwarz van Berg wstąpił do NSDAP. A jego „Pommersche Zeitung” stała się centralnym organem NSDAP w Szczecinie. Po jakimś czasie doszło jednak do ostrej kłótni pomiędzy nim a Gauleiterem Karpensteinem, iż ten odmówił mu swego dalszego wsparcia. Mimo to, Schwarz van Berg zachował stanowisko, stając się najbardziej popularnym dziennikarzem NSDAP, awansując w roku 1935 na red. nacz. głównego organu goebbelsowskiej propagandy, jakim była w tym czasie gazeta „Der Angriff” („Po walce – Zwyciężymy”). Po drugiej jednak wojnie światowej, ten bez wątpienia skądinąd znakomity dziennikarz, choć zwolennik innej ideologii, wycofał się całkowicie z życia publicznego, nie podejmując żadnych prób ew. powrotu do zawodu.

Po ostatecznym objęciu władzy w Niemczech przez narodowych socjalistów „Pommersche Zeitung” rozwijała się błyskawicznie, stając się bardzo gwałtownie najbardziej wpływową gazetą regionu. Ale jej dalszych losów nie będziemy tu opisywać, gdyż to już ew. należy „do historii szczecińskiej i pomorskiej prasy”.

W każdym razie, jeszcze przed powstaniem pisma „ Diktatur”, były na Pomorzu podejmowane również inne próby utworzenia organu prasowego służącego „NS-Bewegung” – Ruchowi Narodowosocjalistycznemu niezależnie od powstania pisma „Diktatur”. Taką gazetą była np., choć też o krótkim żywocie, „Norddeutsche Beobachter”, zainicjowana przez greifswaldzkiego profesora Karla Theodora Vahlena, który już w roku 1923 wstąpił w szeregi NSDAP po odwiedzeniu Hitlera w więzieniu w „Landsbergu am Lech” i tam został przez Hitlera namaszczony na stanowisko 1. Gauleitera Pomorskiego Oddziału Partii, potem wybrany jako jej przedstawiciel do Reichstagu (ogólnoniemieckiego Sejmu). To dzięki niemu ukazał się w dniu 11 lipca 1924r. pierwszy nakład „Norddeutschen Beobachters”, a jego współzałożycielami byli Fritz Lejeune i Wilhelm Karpenstein, który ostatecznie został wtedy mianowanym jej redaktorem naczelnym, czyli szefem – jak gazetę określano w partii – „ludowego organu łączącego wszystkie stany narodu dla urzeczywistnienia w Niemczech narodowego socjalizmu”! Profesor Vahlen był właścicielem drukarni, w której była wydawana. ale „Norddeutscher Beobachter” już po dwóch latach, tj. w roku 1926, musiał zawiesić swoją działalność, czego powodem była finansowa plajta drukarni i brak środków finansowych Vahlena na jej dalsze wydawanie. Ale winnym za to Partia uczyniła Gauleitera, który z tego powodu, stał się nagle bezrobotnym, bez jakiejkolwiek szansy na przyszłość. Po profesorze Vahlenie, który po jakimś czasie objął katedrę na Uniwersytecie Wiedeńskim, Gauleiterem Pomorza został mianowany jego były zastępca – Walther von Corswant.

Aby zwrócić uwagę na język, jaki był stosowany przez czasopismo „Diktatur”, zacytujemy w tym miejscu kilka przykładów, m.in. Odezwę wydawcy pisma – Roberta Schulza ze Szczecina, późniejszego posła do Reichstagu z ramienia NSDAP, a wcześniej – jednego z zastępców Gauleitera, który to już w pierwszym numerze „Didaktur” z dnia 3 stycznia 1929r. wzywał:

„Narodowosocjaliści!

…używajcie naszego pisma do walki o zwycięstwo narodowego socjalizmu w Niemczech i wspomagajcie naszą ideę poprzez reklamę zlecaną gazecie i nieustanne zdobywajcie dla niej nowych czytelników. Namawiajcie też, kogo się tylko da, do przekazywania nam dobrowolnych danin na rozwój naszego ruchu. Można też zamawiać wydania specjalne naszej gazety, które przekonają niezdecydowanych jeszcze do naszej ideologii. Po to jesteśmy! Korzystajcie z naszych usług!

… Pomorze za sprawą naszego ruchu musi być w Niemczech ponownie regionem ważnym, wiodącym i jak kiedyś – z własnym wojskiem, stanowiąc gwardię narodowego socjalizmu, a po pełnym zdobyciu władzy, jej ostoją.

…Jesteśmy przekonani, iż tylko z „Diktatur”, skoro zawiodły wszystkie inne wcześniejsze metody działania, uzyskamy znów wolność i sprawiedliwość dla siebie i wszystkich naszych współobywateli! To najważniejszy cel naszej walki, który musimy osiągnąć! (Oczywiście tylko na drodze praworządności, tzn. prawnego legalizmu). Stąd „Diktatura” opowiada się za jak najszybszym wdrożeniem idei narodowego socjalizmu, co jest i celem, i marzeniem całego naszego narodu. Tym bardziej, iż wreszcie mamy z prawdziwego zdarzenia Führera (Wodza), który nas ku tym celom skutecznie poprowadzi!

  1. Sch.”

Wydawca gazety – Robert Schulz, także w kolejnym numerze swego pisma z dnia 10 stycznia 1929r. zwrócił się z apelem do czytelników i to na pierwszej stronie (!), dlaczego należy to robić przy pomocy rzeczywistej dyktatury.

Dlatego, że… narodowy socjalizm potrzebuje dyktatury, gdyż jest jedynym współczesnym, niesterowanym przez nikogo z zewnątrz trendem politycznym, który może przynieść Niemcom powodzenie i szczęście. Jest ruchem wyrażającym tęsknotę narodu za silnym przywództwem. Najlepiej za jednym, skutecznym DYKTATOREM! (FÜHREREM)!

… Żądamy tej dyktatury i wywalczymy ją wszelkimi możliwymi prawnymi środkami!

… Gdyż jesteśmy jedynym politycznym ruchem, który pragnie iść naprzód. Tylko naprzód! Staje się on z dnia na dzień coraz liczniejszy i silniejszy, coraz bardziej zwarty, który pokona wszystkie pojawiające się na jego drodze przeszkody. To każdemu z naszych czytelników obiecujemy i gwarantujemy!”

Za takimi słowami pojawiały się czasami jeszcze pojedyncze polemiczne artykuły, próbujące polemizować z linią polityczną gazety, jak np. w artykule prezentującym dialog pomiędzy Isidorem Schwarzem a Maurycym de la Fontaine, który w „pomorskim” dialekcie ostrzega przed groźbą zataczającego coraz szersze kręgi narodowego socjalizmu. Głosy krytyczne znalazły się też w innych artykułach m.in. pod tytułami: „Ruch narodowosocjalistyczny w Rzeszy”, „Widziane z perspektywy demokracji” czy „Co dzieje się na Pomorzu?”. Ale podobne głosy pojawiały się coraz rzadziej, aż w końcu zupełnie znikły jako przedmiot dyskusji.

Jedną z ostatnich dyskusji była niewątpliwie wymiana zdań pomiędzy Isidorem Schwarzem a Maurice de la Fontaine, która ukazała się w wydaniu gazety z dnia 3 stycznia 1929r., dokumentująca rosnącą nienawiść narodowych socjalistów do niemieckich obywateli pochodzenia żydowskiego. Oto przykład:

„Drogi Mosche!

Co znaczy twój krzyk, co ci się nie podoba? Ty…?! Żyjesz naszymi problemami, czy są one ci zupełnie obojętne? Nie wiesz kim ja jestem, a kim ty? Ja jestem Kimś, a Ty? Ja jestem następcą rodu Levi, rozumiesz? Moim przodkiem był ktoś, kto reprezentował synagogę (!), nie pojmujesz tego? A Ty jesteś tylko Mosze Pinkeles pochodzącym z Łodzi. Zwykłym typem z podejrzanego środowiska, by nie powiedzieć bandyckiego. Przyszedłeś do nas, żyjąc dotąd „na ulicy”, z zawszonymi włosami i w brudnych łachmanach. A ja cię wyciągnąłem z tego barłogu, dałem mieszkanie, możliwość robienia interesów, gdyż byłeś jednym z tych, którzy stwarzają nadzieję, iż podniosą się z dna. I stałeś się Moritzem Wasserstrahl i co ? – splajtowałeś, mimo, iż zarabiałeś dużo?! I do tego umożliwiłem ci się ożenić z córką naszego wielkiego Isaaka Meyera, która dostała ogromny posag… i co z nim zrobiłeś?

Teraz jesteś Maurice de la Fontaine i kimś nagle ważnym na giełdzie, tygrysem różnych akcji finansowych, jak cię nazywają w prasie. I wszystko to stało się tylko dzięki mnie, bo ty przecież zaledwie potrafisz pisać w jidysz i to też tylko ledwo, ledwo. I skończyłbyś kiepsko, gdybym nie postarał się znaleźć ci tej pięknej blondynki jako sekretarki. Która zarządza całym twoim majątkiem i interesem. Tylko dlaczego ty nie słuchasz mnie, tylko Ufy? Żebyś czasem nie skończył jak Barmat?

Mimo to musimy się trzymać razem, bo inaczej zginiemy wszyscy od tych przeklętych nadludzi. Ci „hackenkreuzlerzy” tylko czyhają, aby nas zniszczyć. Oby ich nasz Jahwe ukarał! Więc musimy być ostrożni. Powiedziałbym czujni, inaczej nie poradzimy sobie z ich pazernością; zakrzyczą nas ci zbrodniarze! Musimy naszą walkę prowadzić bezszelestnie. Wsadzić ich wszystkich do więzienia. Gdyż inaczej zniszczą republikę i demokrację, którą stanowimy już tylko my. Musimy się nauczyć szczuć katolików na protestantów, a protestantów na katolików! I przy tym nieustannie oskarżać hitlerowców, wskazywać narodowi ich złe zamiary. I Ludendorf powinien nam w tym pomóc (a jest odwrotnie). Musimy zdobyć prasę dla naszych spraw, a przede wszystkim szukać obrony. Musimy także umieć zwalczać powszechnie rozsiewane zakłamanie na nasz temat. Żeby policja reagowała bardziej zdecydowanie w naszej obronie, gdyż „hackenkreuzler” to naprawdę bandyci. Musimy nauczyć się niszczyć ich zamiary, wykazać amoralność w postępowaniu i zdobyć w tym celu ludzi sztuki, nie tylko prasy i komunistów, ale także pisarzy, kino i kogo się tylko da. Rozumiesz?! Bo inaczej wszyscy zginiemy!”

Jeśli się ten „artykuł – dialog” uważnie przeczyta, można z niego wyciągnąć wiele wniosków, ale i tak w następstwie powyższego artkułu, niedługo po jego publikacji w roku 1929, czasopismo „Kampfblatt für verantwortungsbewußtes Führertum” (popierające nazistowskie państwo) donosiło, co następuje:

„W czwartek, 21 lutego, na polecenie stargardzkiej prokuratury, funkcjonariusze szczecińskiej policji kryminalnej aresztowali nakład „Dyktatury” z artykułem „Der Unstaat” (Niesprawiedliwe państwo), który w sposób brutalny i tendencyjnie skierowany był przeciwko naszemu państwu. Policjantom udało się zablokować jedynie niewielką część nakładu przed dalszym rozpowszechnianiem”.

Ta gazeta robiła, co tylko było w jej mocy, aby walczyć z masonami, komunistami, socjaldemokratami, choć jej główne ostrze skierowane było – od samego początku jej ukazywania się – przeciwko Żydom. Którzy zdaniem redakcji „Dyktatury” najbardziej szkodzili polityce, gospodarce i kulturze III Rzeszy! I to w sposób jednoznaczny i oczywisty!

W wydaniu z dnia 14 marca 1929r. zaatakowany został np. ulubiony przez publiczność szczeciński „Bellevue-Theater”. W artykule pt. „Świadomy sprzeciw” (Planmäßige Entsittlichung) autor podpisujący się literkami – r. Z. – ostro skrytykował wpływ Żydów na teatr i film, podając na to – jego zdaniem – liczne przykłady, świadczące o łamaniu moralności „narodowosocjalistycznego” ducha kultury. „W Szczecinie”, w ostatnim czasie”, stwierdza się w artykule, „można wskazać setki przykładów, zarówno w teatrze, jak i filmie, które o tym świadczą! A na czele tych instytucji znajduje się „Bellevue-Theater”. Autor artykułu podaje konkretne tytuły spektakli, m.in. „Kłótnia w nocy poślubnej” (Kampf in der Hochzeitsnacht), „Skandal w łóżku” (Skandal im Bett, czy „W domach poległych bohaterów” (Das Haus der Gefallenen”) i wiele innych.

Recenzent pyta w swoim wywodzie czytelników: „Czy w repertuarze teatru byłyby tego rodzaju spektakle, gdyby jego dyrektorem nie był Żyd? Gdzie tylko spojrzymy – grzmi dziennikarz dalej w swym artykule – wszędzie, dosłownie wszędzie spotykamy tylko Żydów! Tak jest w Szczecinie, tak też jest w całym naszym regionie. Choć niektórzy krytycy w Berlinie przez cały czas twierdzą, iż w teatrze, o którym tu mowa, pracują „wielce utalentowani ludzie, a tymczasem jest to nieprawda. Stąd przed nami – nacjonalsocjalistami, stoi bezwzględne zadanie: jak najszybsze oczyszczenie pomorskich instytucji kulturalnych z tej „Stajni Augiasza”. To musi nastąpić gwałtownie i nastąpi, tylko musimy wreszcie wyrwać z korzeniami tych wszystkich, którzy szkodzą naszej „narodowosocjalitycznej” kulturze. I raz na zawsze zdecydowanie odciąć się od nich!”

Tytuły tego rodzaju artkułów drukowano zwykle już na 1. stronie, jak np. w wydaniu z dnia 21 marca 1929r., polecając czytelnikom do przeczytania znajdującą się wewnątrz numeru rozprawę pt.: „Der Krummstab über Pommern” (Pastorał rządzi Pomorzem), będący krytyką zarówno politycznego katolicyzmu, jak i innych partii niepopierających ugrupowania narodowosocjalistów! To był w Niemczech (także na Pomorzu) okres masowego, wulgarnego napadu na księdza dr. Piontka, arcykapłana Radka (z Stralsundu) czy kapłana Fahsela z Berlina. Gazeta ostrzegała, pisząc: „Nadejdzie dzień, a choćby jest już bliski, kiedy Rzym będzie musiał zdjąć swoją błazeńską maskę, uznać kontrreformację i dać się ponownie „zbiczować” (jak Chrystus). Nad tym pracuje nasze Centrum na Pomorzu już od niemal 10 lat! I dosyć wreszcie tego, żeby choćby uznawane osobowości przymykały oczy na zmiany, które nadchodzą i są naszym celem. Dlatego nie pozwolimy już, aby Rzym kiedykolwiek w przyszłości wtrącał się w nasze żywotne sprawy. Dosyć tego!”

Ale jeden z dziennikarzy „Diktatury”, pod pseudonimem Michael, wytoczył potężny atak na dotychczasową, największa szczecińską gazetę codzienną, publikując swój artykuł pod tytułem „Reakcja na dzisiaj”.

Pisze w nim wprost m.in. :„W Szczecinie ciągle jeszcze ukazuje się gazeta „General-Anzeiger” o bardzo liberalnych poglądach. A choćby „przestraszyła się” wynikami ostatnich wyborów w Saksonii. Nie spodobał się jej skład nowo wybranego tam parlamentu, który poważnie zagraża – zdaniem gazety – naszej „starej demokracji”. Nacjonalsocjaliści bowiem coraz bardziej przechylają wagę rządzenia na swoją stronę. I mogą niedługo porządnie wszystkim inaczej myślącym niż oni obywatelom, porządnie zaleźć „za skórę” i zburzyć ich dotychczasowe życie nowymi porządkami. … I to pisze organ, który zdaje sobie sprawę z konsekwencji, jeżeli w porę – co uważał za stosowne – nie podejmie się akcji przeciwstawienia tej kłamliwej demagogii. To oczywiście cieszyło starą socjaldemokrację, dając im wciąż nadzieję, iż jeszcze nie wszystko stracone! I iż – być może – uda się jeszcze kontynuować dotychczasowy nurt polityczny, realizowany w Republice Weimarskiej przez premiera Gustava Stresemanna. Ale niedoczekanie ich! Aktualna polityka zmienia się i będzie taka, jakiej chcą i konsekwentnie ją wprowadzają – brunatne koszule!

W wydaniu nr 33 „Diktatury” z sierpnia 1929r. pismo wielkimi literami krzyczy artykułem pod tytułem „Szczecińska policja zdecydowanie interweniuje w odpowiedzi na działania przeciwko nacjonalsocjalistom” i rozpoczęła akcję przeciwko komunistom i wszystkim innym przeciwnikom nazistów. Stanie w ich obronie, gdyby z dotychczasowych sal konferencyjnych przenieśli się na ulicę, demonstrując swoje poglądy i sprzeciwiając stanowieniu nowego porządku. Na temat jego wprowadzania nie będzie żadnej dyskusji, gdyż tylko on służy III Rzeszy!

Stąd podejmowane będą zdecydowane akcje dla ostatecznego przejęcia w Niemczech władzy przez nacjonalsocjalistów. Wszyscy Niemcy muszą wiedzieć, iż walka toczy się w Rzeszy o ostateczne zwycięstwo nazistów!”

W tym duchu drukowano wtedy liczne ulotki propagandowe NSDAP, jak np.:

„W sobotę 10 sierpnia, miała miejsce napaść na Mittwochsstraße w Szczecinie na grupę ludzi z SA, spieszących z pomocą swoim kolegom, którzy zostali w lokalu pobici przez bandę komunistów chcących uniemożliwić odbycie zaplanowanego tam spotkania. W lokalu pojawiła się policja, ale zamiast aresztować komunistycznych przestępców, uczyniła to wobec ludzi z SA; część z nich ( z SA i SS) odniosła poważne rany.

Ten „napad” czerwonych był podobno rewanżem za podobny ze strony SA i SS na ich spotkanie przed kilkoma dniami, podczas którego zostali skrzywdzeni…

A jak wyglądało rzeczywiście całe zajście i kto je sprowokował? Podobno było tak: Kilka dni wcześniej dwóch naszych towarzyszy szło około godziny pierwszej w nocy do naszego klubu na Mittwochstrasse, gdzie czekali na nich znajomi. Jakimś przedziwnym trafem, znalazło się też wielu, niby przypadkowych bolszewickich włóczęgów, którzy po prostu napadli naszych kamratów. Z nożami i pałkami. Kopali ich podkutymi butami i czym się tylko dało. Gdy o tym dowiedzieli się ich koledzy z SA, natychmiast pospieszyli z pomocą. Tymczasem przed Klubem zgromadził się już tłum sympatyzujących z komunistami chuliganów. I dopiero wtedy zaczęła się tak naprawdę bitwa! Jednak wezwana policja oceniła rzecz inaczej. Użyła gumowych pałek i… stanęła o dziwo w obronie „czerwonych” chuliganów! Tak samo zareagowali, gdy akcja przeniosła się do wnętrza lokalu. Wtedy choćby któryś z policjantów przyłożył pistolet do piersi jednego z naszych towarzyszy!

O tej „bitwie” donosił następnego dnia „Stettiner General-Anzeiger” i to pod kłamliwym tytułem „Nacjonalsocjaliści przeciwko komunistom”!! Typowe dla tego demokratycznego pisma, które bolszewickim sympatykom próbuje nieustannie „włazić w tyłek”, a naszym „nacjonalsocjalistom” przy każdej okazji zarzucić nieprawość! Musimy więc się nad tym poważnie zastanowić się, aby tego typu „sprawozdania” kierowane przez tę gazetę do szerszego grona czytelników, więcej nie miały miejsca. Stąd cytowany artykuł kończył się wezwaniem:

„Towarzysze partii! Przyjaciele SA! Walka o odzyskanie „czerwonej” dzielnicy miasta rozpoczęta! Pierwszy udany krok w tym kierunku wykonany! Nie wolno nam nie zrobić następnych! Nie, nie odpuścimy! 19 sierpnia wzywamy do stoczenia bitwy o Züllchow! Ale chcemy, aby się to odbyło bez rozlewu krwi! ale kto na nas napadnie, zostanie potraktowany tą samą bronią. Choć ostrzegają nas, abyśmy tego nie robili. Nie bójmy się, zwyciężymy! Towarzysze, koledzy, wzywamy WSZYSTKICH do boju. Do boju z czerwoną zarazą panoszącą się jeszcze w Szczecinie! Musimy ją zniszczyć i raz na zawsze unieszkodliwić!

M.Z.”

Na tym skończymy na razie z cytatami. Zauważmy jednak, iż walka trwała dość długo i nie od razu tzw. „naród” połknął przynętę narodowych socjalistów. I nie od razu cała prasa w Niemczech, a i na Pomorzu stawała się nazistowska. Ten fakt trzeba podkreślić. Ale pomału, pomału, artykuły pomorskiej gazety jednak stawały się nazistowskie. Mniej więcej od roku 1929 próbowały coraz bardziej zarażać swoich czytelników ideologią nazistowsko-faszystowską i w ten sposób zwracać na siebie uwagę. Tym bardziej, iż ruch nacjonalistyczny przez następne trzy lata (a więc bardzo szybko) umacniał i rozszerzał się, zyskując coraz większe poparcie społeczne w całych Niemczech, a NSDAP stała się najliczniejszą i wszechobecną partią w kraju. Było to niewątpliwie wynikiem organizowanych przez partię licznych zebrań i wieców politycznych w formie pikników, a następnie opisywanych z coraz większym entuzjazmem przez niemal wszystkie media. W tej agitacji wyróżniało się wówczas szczególnie jedno pismo, dostępne na terenie całego kraju. Nazywało się „Frankenfühers”, reprezentowane m.in. przez Juliusa Streichera (skazanego w Norymberdze na karę śmierci), wspierane przez ogólnoniemieckie pismo o nazwie „Der Stürmer“ (z niemieckiego „Napastnik”, w znaczeniu: musimy wziąć wszystko „szturmem”). Choć wielu wtedy ludzi z tzw. społeczeństwa, także w Szczecinie, wciąż nie dowierzało w ostateczne zwycięstwo nazistów. Ale prawda okazała się zupełnie inna. Ubrani w brązowe koszule naziści, z całą brutalnością wprowadzali bardzo gwałtownie w całych Niemczech swoje „nowe” porządki, zakończone – jak wiemy – pełnym przyjęciem w roku 1933 władzy w kraju przez Adolfa Hitlera! Choć jeszcze, zaraz po przejęciu Hitlera urzędu Kanclerza Rzeszy berlińska „Vossische Zeitung” napisała, skierowane do wszystkich Niemców, następujące ostrzeżenie:

„Biedy milionów ludzi ten fakty nie zmieni! Za to WOLNOŚĆ na pewno im tym wyborem została im odebrana. Bowiem nędzy nie da się zagłuszyć; zagłuszyć natomiast można wolności słowa, które każdy z nas miał dotąd zagwarantowane. Głodu także tym „wyborem” zlikwidujemy, natomiast Żydów da się za to wszystko uczynić odpowiedzialnymi i wypędzić z Rzeszy! Nie pozwólmy na to, tym bardziej, iż na razie chroni nas jeszcze przed wszelkim Złem konstytucja, tzw. ustawa zasadnicza, choć jej zapisy według tej bandy i na podstawie niedawnej wypowiedzi Goebbelsa da się stosownie się „wysoce rozrzedzić”.

Choć Theodor Wolff, jeden z najznakomitszych dziennikarzy „weimarskich czasów” dokładnie przewidział:

„jednostronne wykorzystywanie przez nazistów w coraz większym stopniu prasy, już niedługo wejdzie wszystkim zdrowo myślącym ludziom w naszym kraju „za skórę” i stanie „ością w gardle”, gdy przekonają się, iż nie są już w stanie ‘tych szaleńców’ zatrzymać w realizacji ich celów! Jak mogliśmy w ogóle do tego dopuścić, iż narodowcy doszli do władzy” ? Ale stało się!

Idź do oryginalnego materiału