Dziś byłam na pogrzebie w obrządku prawosławnym, na transylwańskiej wsi. Jak nietrudno się domyślić, wydarzenia te nieco się różnią od pogrzebów katolickich. Stojąc w kaplicy i słuchając pieśni śpiewanych na trzy głosy przez dwóch popów i cerkiewnego kantora, widząc społeczność żegnającą zmarłą, pomyślałam o sile wspólnoty. To jak są prowadzone pogrzeby, dużo mówi o społeczności. Przejawia się to między innymi w sposobie, w jakim ksiądz mówi o zmarłej osobie. Tu opowiadał jej życiorys – gdzie się urodziła, ile miała rodzeństwa, ile dzieci, co najważniejszego się wydarzyło w jej życiu, a przede wszystkim, jakim była człowiekiem. Najbardziej poruszający i wymowny rytuał odbywa się jednak pod koniec mszy, przed samym zamknięciem trumny. Bo musicie wiedzieć, iż trumna jest całą mszę otwarta i widać ciało.
W momencie gdy pop przyniósł duży owalny chleb (colaci) i postawił przy zmarłej, wszyscy w kaplicy wykonali bardzo szybką rekonfigurację. Część najbliższej rodziny podeszła do trumny i ją otoczyła. Ci, stojący najbliżej, położyli dłonie na zmarłej. Osoby za nimi położyły z kolei wyprostowaną rękę na ich ramionach, do nich dołączyli kolejni. Osoby siedzące w ławkach utworzyły odnogi połączone z osobami z głównego przejścia. W przeciągu kilku sekund cała kaplica była połączona ze zmarłą. Popi śpiewali modlitwę, a wszyscy w kaplicy i na zewnątrz w tym czasie falowali. Było to poruszające i bardzo wymowne pożegnanie całej społeczności ze zmarłą. Siła wspólnoty przejawia się nie tylko w wyjątkowych sytuacjach, ale przede wszystkim w codziennym życiu, lub właśnie w rytuałach pożegnania swoich członków.
***
Od zakończenia II wojny światowej Rumunia przeszła burzliwą drogę, która nie tylko zdefiniowała jej społeczną tożsamość, ale i zrujnowała fundamenty wzajemnego zaufania.
Komunizm, trwający od 1947 do 1989 roku, nie tylko zmienił krajobraz polityczny, ale i głęboko przeorał relacje międzyludzkie. Inwigilacja i donosy stały się codziennością, kształtując sposób, w jaki ludzie postrzegali siebie nawzajem.
Tajna policja, Securitate, prowadziła nieustanną inwigilację, budując sieć informatorów tak gęstą, iż na jednego donosiciela przypadało około 43 obywateli. Sąsiad na klatce schodowej, kolega w pracy, a choćby kuzyn – każdy mógł okazać się donosicielem. Pomyślcie – we wsi liczącej ok. 400 osób mogło być statystycznie aż 10 donosicieli. Konsekwencje ich raportów bywały dosłownie tragiczne dla współobywateli.
Taki system paraliżował codzienne życie. Strach był tak silny, iż choćby rodziny obawiały się żartować o polityce przy wspólnym stole. Nic dziwnego, iż zaufanie społeczne niemal zanikło. Pewność i wsparcie można było znaleźć wyłącznie w najbliższym kręgu – najbliższej rodzinie lub kilku sprawdzonych przyjaciołach.
Dodajmy do tego specyfikę Transylwanii, gdzie mieszkam – regionu, w którym Rumuni, Węgrzy, Niemcy i Romowie współistnieli obok siebie, wyznając różne religie: prawosławie, katolicyzm czy protestantyzm. To kulturowe bogactwo zamiast scalać społeczeństwo, było często wykorzystywane do wzmacniania podziałów.
Nieufność między grupami narodowościowymi utrwaliła się na pokolenia i do dziś bywa przeszkodą w budowaniu szerszej wspólnoty. A jednak, mimo wszystkich przeciwności, wspólnoty lokalne przetrwały – choć w okrojonej formie. Rodziny i bliskie grupy przyjaciół tworzyły sieci wsparcia, dzieląc się tym, co miały. W czasach niedoborów to właśnie te mikrospołeczności dawały ludziom nadzieję i siłę przetrwania.
Choć od upadku komunizmu minęło ponad 30 lat, Rumunia wciąż walczy z głęboko zakorzenionym brakiem zaufania.
Badania pokazują, iż Rumuni mają jeden z najniższych poziomów zaufania społecznego w Europie.
Nie wierzą ani w instytucje, ani w siebie nawzajem – to smutne dziedzictwo systemu, który uczył podejrzliwości jako formy samoobrony.
Nadal na wsiach w Rumunii rozmowę zaczyna się często od: „a cui esti?” – czyli – czyj jesteś? jeżeli powiesz, iż jesteś kuzynem, wnukiem, czy choćby prawnukiem tego albo tamtego i podasz kilka szczegółów, natychmiast stajesz się swoim – członkiem wspólnoty. Zaproszą cię do domu i podzielą się tym, co mają. Jesteś swój, nie stanowisz zagrożenia. jeżeli nie jesteś stąd, mogą podchodzić do ciebie z lekką rezerwą. Turysta z zagranicy doświadczy co prawda zainteresowania i gościnności, ale takiej przejściowej. Wejść w społeczność można tylko przez więzy krwi, albo zasłużoną obecność przez wiele lat, a najlepiej przez kilka pokoleń.
Wspólnoty wciąż żyją, choć zmieniły swój charakter. Na wsiach to rodzina, mniejszości etniczne czy wspólne rytuały religijne przez cały czas spajają ludzi. W miastach powstają inicjatywy oparte na wspólnych celach – edukacyjnych czy kulturowych.
Ale odbudowa zaufania na większą skalę wymaga czasu, a przede wszystkim świadomego wysiłku.
Historia Rumunii uczy jednego: wspólnota, choć nadszarpnięta, ma niezwykłą zdolność do regeneracji.
***
Jak to wyglądało w Polsce?
Gdy patrzymy na polską historię, widzimy kraj targany wojnami, rozbiorami, okupacją, komunizmem, transformacją ustrojową. Każde z tych doświadczeń wytłaczało swoje piętno na społecznych relacjach. I choć często mówi się o nas, iż naród ten zjednoczyć może tylko wspólny wróg, w trudnych czasach potrafiliśmy stworzyć wspólnoty, które niosły nas przez mrok dziejów.
Rodzina była w Polsce zawsze podstawowym miejscem, gdzie można było liczyć na wsparcie.
Także sąsiedzi odgrywali kluczową rolę w tworzeniu mikrospołeczności. W latach 80., w epoce kartkowej, wymiana dóbr przypominała sceny z handlu barterowego. „Masz może cukier? Dam ci za to kawę”. Sąsiedzkie przysługi wykraczały poza materialne potrzeby. Zdarzało się, iż sąsiadka pilnowała dzieci, podczas gdy matka stała pół dnia w kolejce po mięso, albo ktoś pożyczał swoje narzędzia, bo w sklepach nie sposób było ich dostać.
Pamiętam sąsiada, który zbudował pojazd śnieżny, na który my mówiliśmy UFO, i zabierał nim całą dzieciarnię na kuligi. Do domów kolegów wpadało się na ciasto, albo kanapki. Przychodzili do nas sąsiedzi, gdy musieli zadzwonić. My do nich pożyczyć sól. Takich opowieści każda z rodzin walczących z rzeczywistością lat komunistycznych ma bardzo dużo.
Nie było nic w sklepach, natomiast poczucia wspólnoty nie brakowało.
Nie sposób pominąć roli Kościoła w budowaniu wspólnoty. W czasie komunizmu to nie tylko miejsce modlitwy, ale prawdziwe centrum życia społecznego. Organizowano tam spotkania młodzieży, lekcje religii w prywatnych mieszkaniach, a także działania opozycyjne.
Kiedy władza ograniczała dostęp do informacji, ambona stawała się nieformalnym medium.
Na wiejskich plebaniach planowano protesty, a księża organizowali paczki żywnościowe dla tych, którym nie starczało na chleb.
Trudno pisać o wspólnocie w Polsce bez wspomnienia „Solidarności”. Ten ruch społeczny był dowodem na to, iż potrafimy się zjednoczyć, kiedy sytuacja wymaga heroizmu. Ludzie z różnych środowisk, z różnymi poglądami, wspierali się nawzajem. W tym tkwiła siła „Solidarności” – nie tylko w strajkach, ale w codziennej pomocy. W czasie internowań działaczy ich rodziny mogły liczyć na wsparcie sąsiadów, przyjaciół, a choćby zupełnie obcych ludzi.
Czy ta polska siła wspólnoty przetrwała do dziś? Wiele osób powie, iż zanikła, iż staliśmy się bardziej egoistyczni i zagonieni. Może w pewnym sensie to prawda, ale duch wspólnoty wciąż gdzieś w nas tkwi. Widać to podczas klęsk żywiołowych, kiedy ludzie jednoczą się, by pomóc poszkodowanym. Mogliśmy to obserwować podczas wybuchu wojny na Ukrainie. Wiele osób działało indywidualnie, ale też wiele wspólnot łączyło siły.
***