Od zmierzchu do świtu. Rozdział XIII: Szkolenie na Poddębiu

przegladdziennikarski.pl 2 tygodni temu

Maj 1943, za kilka godzin, jak tylko się ściemni, grupa młodych konspiratorów wyruszy w drogę. Jest to część praktycznego szkolenia: wykonanie marszu i jego ubez-pieczenie, przećwiczenie szpicy i straży bocznej marszu. Celem marszu jest wieś Poddębie, gdzie odbędzie się szkolenie taktyczne i ze znajomości broni. Chłopców po-prowadzi Janusz Daniewski „Cyrus”, oficer Wojska Pol-skiego, który tą drogę przemierzał już kilkakrotnie. Mło-dzież dużo o nim słyszała, a teraz poznała go osobiście. Po kolacji opowiadał dużo ciekawych rzeczy: o kampanii wrześniowej, o swoim udziale w walkach w obronie War-szawy, początkach działalności w Związku Walki Zbroj-nej… O tym, o czym dotąd nie mieli wyobrażenia. To wzmocniło jeszcze ich wspólną więź.
Zapadł zmierzch. Wiosenny wiatr jęczał za oknami. Padła komenda do wymarszu, przed nimi do przebycia 14 kilo-metrów. Noc była głęboka, na niebie nie błyszczała ani jedna gwiazda, nie można było rozróżnić przedmiotów na odległość kilku kroków. Drogą z Buska do Gluz, biegnącą prosto jak strzelił, przez pola zarosłe ziemniakami i zbo-żami wszelakimi szła grupa młodych partyzantów. Nie wi-dzieli ni drogi, po której kroczyli, ni linii horyzontu, gdzie niebo czarne stykało się z równią, tylko wiatr wiosenny, gwałtowny, bił ich po piersi i twarzy, wiatr, hulający niby po morzu po tych rozłogach, chłodny, niosący wilgoć bagien, brutalny, nieustający. Dokoła nic w ciemności, ni sylwetki drzewa, ni zarysów wzgórza, nic.
„Cyrus” Daniewski prowadzi grupę, ubezpieczał kapral „Durbin” Zdzisław Osiński. Po kilku kilometrach spostrzegł, iż niektórzy chłopcy podczas marszu gwałtownie odczuwali zmęczenie. Nic dziwnego. Trudno opowiedzieć, jak ciężkie były te drogi, którymi chodzili partyzanci. Taki akowiec ob-ciążony bronią i różnym sprzętem, nieraz do 20 kilogra-mów wagi, przedzierać się musiał przez lasy wąwozy, ro-wy, strumienie. Przechodził przez zalane wodą łąki, przez bagna, krzaki, po ornym polu i to najczęściej na oślep, w zupełnej ciemności. I taką właśnie drogę i pogodę uważa-no za… dobrą, bo dawała najwięcej szans dotarcia cało do celu. Działając w konspiracji trzeba było mieć doskonale działający organizm, dobre zdrowie, wielką wytrzymałość i jeszcze coś ponad to… co mogą zrozumieć ludzie lubiący szum lasu w nocy, kochający urok dalekich ogni – odle-głych, nie wiadomo, o kilkadziesiąt kroków czy o kilka ki-lometrów… i ten dziwny, nieuchwytny nastrój, który ogar-nia ludzi, lubiących patrzeć w oczy nocy i jej tajemnicy.
Tuż po północy dotarli do Gluz, zatrzymali się w chacie Rozalii i Jana Krzemieniów. Grupa po skromnym posiłku, „czym chata bogata, tym rada”, rozlokowała się w stodole. Daniewski, obok kuchni w tak zwanej komorze. Przed snem wyszedł na podwórze. Był sam. Noc była ciemna. Niebo usypane gwiazdami. Myślał: „W wolnym świecie, twórcza praca, dobrobyt, niespodzianki, przygody… Nowe wrażenia… A tu w okupowanym kraju szarzyzna, ukrywa-nie się, konspirowanie, brak środków do życia, głód, ciągła gra nerwów…”
Wyszedł na środek dziedzińca. Patrzył ku gwiazdom. Gdzieś z dala rozległ się długi warkot lecących samolotów. Hardy, silny, swobodny, panujący nad przestrzenią. Rósł, zbliżał się, rozprzestrzeniał, potężniał. To niemieckie bom-bowce nurkujące Junkers Ju 87 „Stuka”, popularnie nazy-wane Stukasami, wzbudzające największy lęk wśród bez-bronnych ofiar nalotów. Leciały na wschód, by zrzucić swój śmiercionośny ładunek na ludność wsi i miasteczek Związku Radzieckiego.
Zaraz po śniadaniu wyruszyli w drogę do Poddębia, które znajdowało się o 6 kilometrów od Gluz. Mgła ulotniła się dawno. Było przejrzyście i chłodno. Od północy zbierało się na deszcz. W stronie wschodniej dokąd maszerowali, przez małe pierzaste chmurki, przebijały się ciepłe sło-neczne promienie. Droga wiła się łagodnie po niewielkiej rozpadlinie, obramowanej wysokopiennym lasem.
W pewnym miejscu przecinała dość szeroką polanę.
Z Gluz, do grupy dołączył starszy sierżant rezerwy Zyg-munt Bałdys, który ukrywał się tu przed gestapo. Był on w wojsku polskim specjalistą szkolenia ogniowego i instrukto-rem strzelectwa bojowego. W czasie przemarszu Bałdys zaproponował Daniewskiemu, wypróbować celność broni. Mieli strzelać do swoich czapek. Powiesił czapkę na sęku dużej sosny. Odmierzył 20 kroków od drzewa i wydobył zza pasa polski pistolet Vis wz. 35. Przyjął wygodną po-stawę i opierając przegub prawej ręki na przedramieniu lewej oddał pięć strzałów. Podeszli do drzewa. Materiał pokrywający daszek czapki, wisiał poszarpany na strzępy.
– Tak strzela mistrz – ocenił Daniewski z uznaniem.
Potem Daniewski zawiesił swoją czapkę na sęku. Przyjął postawę stojąc. Przymierzył się dokładnie, wystrzelił rów-nież pięć razy. Czapka przeszyta była trzema kulami. Śla-dy innych kul było widać na korze drzewa obok czapki.
Ruszyli w dalszą drogę. Prowadził starszy sierżant Bałdys. Był to mężczyzna około czterdziestki, wysoki, o niezwykle szerokich barach, które w marszu przewalał to w prawo, to w lewo. Ręce, w stosunku do tułowia, miał długie, które zdradzały olbrzymią siłę. Całą postawę cechowała zręcz-ność i wielki spryt. Głowę miał dużą. Był człowiekiem energicznym, odważnym. Już podczas pierwszego spo-tkania można było stwierdzić, iż jest godny zaufania, a jego zamiary są szczere. Bałdys długimi krokami sadził na przodzie, potem grupa maszerująca w rzędzie, marsz ubezpieczał Daniewski. Szli dość długo. Słońce wytoczyło się na niebo… duże, ząbkowane, po wierzchu jakby per-łowe, w głębi rubinowe. Z lewej strony rów pełen wody, z niego w ciszy rozlegało się kumkanie żab. Za rowem ma-jaczyła kosodrzewina. Z prawej strony ciemna masa lasu, jaki rośnie na podmokłych gruntach, wijące się korzenie zwalonych drzew, plątawisko korzeni i wykrotów. Po-śpiesznie szli naprzód. Droga, którą szli, była bardzo wą-ska. W oddali zobaczyli przed sobą ciemną grupę drzew, zalaną powodzią słonecznych promieni. Starszy sierżant Bałdys zatrzymał się i wskazując ręką przed siebie – po-wiedział: Tam widzimy gospodarstwo Marii i Błażeja Mazu-rów, odosobnione za wsią Chotel Czerwony- cel naszego marszu.
Chotel Czerwony to prastara wieś piastowska, na którą składa się sześć przysiółków rozrzuconych od siebie o kil-ka kilometrów. Są to: Chochoł, Poddębie, Gaj, Komornicze – Księżyna, Zagórze i Zawierzbie. Miejscowość graniczyła z okalającymi ją lasami. Wielobarwna szachownica pól i ogrodów przydomowych tworzyła malownicze, przytulne wrażenie. Nitki polnych dróg i ścieżek biegnące z okolicz-nych lasów i przysiółków, jeszcze bardziej uwypuklały tę malowniczość kreując niepozorną oddaloną od szlaków komunikacyjnych miejscowość. Naturalne warunki Chotla Czerwonego stwarzały możliwości wszelakiego rodzaju konspirowania przeciw okupantowi. W tej scenerii jakby od niechcenia porozrzucanych przysiółków i domów przykry-tych strzechą i gontem dominującym stawał się kościół, pod wezwaniem św. Bartłomieja. Kościół usytuowany nie-zwykle malowniczo na wyspie gipsowej, w centralnym punkcie miejscowości. Zza ściany ciemnej zieleni potęż-nych drzew górował nad okolicą co najmniej pięćsetletni, pokryty poszarzałą przez lata dachówką, murowany z bia-łego ciosanego kamienia. Otaczał go pobielony, metrowej wysokości, gruby, solidny mur z wyrastającymi ponad jego powierzchnię daszkami kapliczek drogi krzyżowej.
Dom Mazurów, drewniany zbudowany został na planie prostokąta z symetrycznym układem pomieszczeń po obu stronach centralnie umieszczonej sieni. Dom był obszerny, zdrowy, wygodny, jasny. W zimie ciepły, w lecie nie dający czuć upałów słonecznych. Był zbudowany w ten sposób, by wszystkie części domu były oświetlone w odpowiedniej porze i by uniknąć ciemnych, wilgotnych zakątków. Przed frontem usytuowany był podjazd. Po drugiej stronie domu, w głębi znajdowały się zabudowania gospodarskie: stodo-ła, stajnia, obora… Z boku, była kuchnia letnia i wozow-nia.
A za zabudowaniami ciągnął się ogród i sad.
W gospodarstwo wchodziły stawy rybne, bogate w karpie, karasie i jazie.
Z ganku prowadziło wejście do obszernej sieni, która pełni-ła rozliczne funkcje w życiu gospodarzy. W czasie wojny i niemieckiej okupacji w sieni spali goście ukrywający się przed aresztowaniem, a także partyzanci wychodzący na akcje bojowe.
Przed domem, w sadzie pod drzewami stała zwykle warta. Ale teraz zobaczył wykopane w ziemi stanowiska ogniowe i sterczącą spoza nasypu lufę cekaemu. Przy cekaemie leżało dwóch chłopców z przybocznego oddziału dowódcy. Gdy przechodził obok nich, zachowywali się, jakby znaj-dowali się na linii ogniowej. Wartownik przy furtce, z lor-netką na szyi i bronią przewieszoną przez plecy zasaluto-wał Bałdysowi służbiście, a jednocześnie uśmiechając się do niego zapytał, kogo ma zameldować „Srogiemu”. Star-szy sierżant Bałdys poznał go, choć się zmienił i zmężniał. Był to syn sąsiadów z Gluz.
– Józiu, jak się masz – zawołał wyciągając do niego rękę. Cieszę się, iż cię widzę. Widziałem się z twoją mamą.
– Wiem, iż była chora – odpowiedział Józek. Ale już wy-zdrowiała. – A ty w wartowniczym?
– Tak. U Siwczyńskiego.
– Szkoda, iż nie u nas.
– Komendant na kwaterze?
– Tak, czeka na pana sierżanta.
Wartownicy przepuścili Bałdysa bez słowa. Po rozloko-waniu grupy w stodole, ruszył przez podwórze do chaty. Przez otwarte na oścież okna spostrzegł siedzących we-wnątrz mężczyzn.
– Halo, Bercik!… Jak się masz?… usłyszał naraz od stro-ny przybudówki, służącej za letnią kuchnię. Obrócił się zaskoczony. Któż mnie tu woła moim okupacyjnym imie-niem? Przed letnią kuchnią stał ktoś w samodziałowej ma-rynarce, granatowej maciejówce, ze stenem wiszącym na pasie. Machał ręką w powitalnym geście i ruszył w jego kierunku.
– Lutek!… Skąd się i ty tutaj znalazłeś?
Nie poznał go w pierwszej chwili. Lutek, rodzony brat Zygmunta, pracował w fabryce broni w Radomiu. Od pierwszych dni powołania ZWZ był jego członkiem.
W swojej pracy konspiracyjnej narażał się stale. W mie-ście, między cywilami, dysponując gromadą „lewych” do-kumentów, znając język niemiecki, zawsze był pewny sie-bie i doskonale radził sobie w różnych opresjach. Będąc poszukiwany przez gestapo, teraz ukrywał się na plebani w Chotlu, gdzie proboszczem parafii był ksiądz Kazimierz Misiorowski, wujek obydwu Bałdysów.
– Aleście się ufortyfikowali, powiedział Zygmunt, rozmawia-jąc z członkami komendy. Stali na ganku i mrużyli oczy od jaskrawego blasku słońca.
– No, ale zagadałem się, a muszę „Srogiemu” zameldować przybycie plutonu na szkolenie. Więc bądź zdrów…
W sieni chaty stało kilku łączników. Wskazali Bałdysowi drzwi do izby, gdzie odbywało się spotkanie komendy. Starszy sierżant Bałdys zapukał i wszedł do środka.
W półmroku wnętrza – małe, zastawione kwiatami okna przepuszczały kilka światła – w izbie przebywało kilku mężczyzn. Siedzieli przy długim stole zarzuconym mapami i papierami rozmawiając półgłosem. Kiedy wszedł, podnie-śli głowy i umilkli. Pośrodku z łokciami opartymi o stół i zło-żonymi na krzyż dłońmi, siedział major. W szarej mary-narce, z gołą głową, jak zawsze gładko ogolony. Kosmyk ciemnych włosów opadał mu na czoło. Przystojna twarz majora wyrażała spokój i powagę.
Bałdys podszedłszy bliżej zameldował się jako instruktor szkolenia ogniowego plutonu „Małego Sabotażu” dowo-dzonego przez porucznika „Cyrusa” oraz powiedział o sy-tuacji plutonu.
Major wysłuchał z uwagą, w pokoju panowała cisza, czas upływał wolno w monotonnym tykaniu zegara, bruzda pio-nowa nie schodziła z czoła majora, coś zapisał w swoim notatniku, powiedział krótko: – Dziękuję! – I po chwili:
– jeżeli chodzi o amunicję na strzelanie, to dostaniecie ją w dostatecznej ilości. Porucznik Kubicki „Lew” już się tym zajmie… – ciągnął dalej major, wskazując wzrokiem na pochylonego nad papierami swego adiutanta. Proszę za-chować wszelkie warunki bezpieczeństwa podczas szkole-nia. Czy zrozumieliście?
– Tak jest panie majorze!
– Proszę przekazać swemu dowódcy moją prośbę, aby wszystkie meldunki przysyłał zaszyfrowane. Z podaniem godziny i ścisłym określeniem położenia w danej godzinie.
– Tak jest!
– Dziękuję!
– Odmeldowuję się. Czołem panie majorze! – Trzasnął ob-casami! I wyszedł.
Porucznik Daniewski z niecierpliwością czekał na powrót sierżanta Bałdysa. Ten po powrocie dokładnie powtórzył mu polecenia majora. Porucznik słuchał i kiwał głową na znak, iż wszystko zrozumiał.
Wstał i podszedł do okna. Obłok barwnych gołębi przele-ciał, wachlując skrzydłami. Na podwórzu chłopcy wydawali z siebie cienkie wizgi. Biały gołąb odbił się mimo to od sta-da i spadł na gołębnik.
Po capstrzyku, kiedy chłopcy zmęczeni całodziennym marszem spali kamiennym snem, Daniewski wyszedł na kościelny wzgórek. W dolinie była noc, ostatni promyk słońca zginął w chmurach. A jak po spokojnych falach płynie łódź, tak księżyc w pełni płynął po błękicie. Milczały gwiazdy na nieboskłonie, milczał blady księżyc. Daniewski lubił tę godzinę. Wszystkimi zmysłami chłonął zawsze kontrastowe barwy, ciszę, w której tuż pod powierzchnią pulsowały pierwsze nocne odgłosy, rześką przewiewność powietrza. Tym razem było to coś więcej… Czuł, sycił się wrażeniem, iż pierwszy raz widzi naprawdę zachód słońca i barwy nocy. Od siedmiu dni, odkąd prowadzili działania szkoleniowe, obserwowali w okolicy krążące pancerki i cię-żarówki ekspedycji żandarmerii polowej, toteż następujący po nocy świt, wydający ich na łup pełnego światła, owiewał Daniewskiego chłodnym lękiem. A dzień, który właśnie budził się przed nim, zapowiadał przecież próbę trudniej-szą od innych.
– „Istnieją bowiem rzeczy, które są poza naszym zasię-giem, jak na przykład życie i śmierć, katastrofy naturalne i wojny. Nieważne, ile będziesz się martwić, nic to nie zmie-ni w obliczu tych sytuacji” – powtarzał w myślach, gdzieś przeczytaną sentencję.
Mimo to, patrząc na papierowy księżyc, Daniewski czuł się wolny i to radosne uczucie wolności napełniało go, wyda-wało mu się, iż wolność i to, co ma w sobie, zrównuje go z otaczającą naturą. Odpowiedzialność nałożona na niego nie ciążyła mu, przeciwnie, był jakby podniesiony i gotowy na wszystko.
Szkolenie wojskowe w Obwodzie „Hiacynt” w Busku roz-poczęło się już w 1942 roku. Uczestniczyli w nim, pogłę-biając swoją dotychczasową wiedzę wojskową w dostoso-waniu do istniejących warunków wojny i okupacji, oficero-wie i podoficerowie sprzed wojny. Szeregowcy, którzy mie-li za sobą front we wrześniu, szkolili się na kursach podofi-cerskich.
Celem szkolenia wojskowego było przygotowanie do peł-nienia służb specjalnych, np. służba motorowa, saperska, obserwacji i łączności, obsługi nowoczesnej broni i broni nieprzyjaciela, dywersyjno – sabotażowej…
Szkolenie podejmowano w różnych miejscach i w róż-nych liczebnie grupach. Konspiracyjny kurs podoficerski, a następnie podchorążych odbywał się, od kwietnia 1942 roku do marca 1943 roku, w grupie czteroosobowej: Wa-cław Zołotajkin „Czekała”, Edward Maciejewski „Wiesław”, Longin Struzikiewicz „Czarny” i Marian Jasionek „Jarek”. Szkolenie kończyło się egzaminem i mianowaniem na sto-pień kaprala podchorążego. Teoretyczne szkolenie odby-wało się w domu rodziców Mariana, przy pozorowanej li-bacji lub gry w karty. Mieszkanie to szczególnie się do te-go nadawało, ponieważ ojciec Mariana, Szczepan Jasio-nek, był policjantem granatowym, a więc było ono mniej podejrzane przez Niemców. Szkolenie praktyczne odby-wało się w terenie, w rejonie Chotla Czerwonego, w Lesie Mikułowskim i najczęściej na „Zimnych Wodach”.
„Zimne Wody”, teren położony zaledwie 2 km od Buska-Zdroju. Tworzą go wzgórza i pagórki podzielone ścieżkami i dróżkami przecinanymi źródłami tryskającymi ze skał gipsowych. Na obszarze „Zimnych Wód” znajdują się dwa pomniki nieożywionej przyrody. Pierwszym z nich są tzw. Gipsowe Kryształy, drugim zaś Źródełko dające początek niewielkiemu strumieniowi. Cały obszar porośnięty jest niezwykle ciekawą roślinnością jak miłek wiosenny, dzie-więćsił bezłodygowy czy mikołajek płaskolistny. To idealne miejsce na obcowanie z urzekającą naturą i niecodzien-nymi krajobrazami. A jednocześnie dobre miejsce do przeprowadzania szkoleń z taktyki ogólnej, taktyki walki partyzanckiej, terenoznawstwa i szkolenia ogniowego, w tym zapoznanie się z niemiecką bronią maszynową, a na-stępnie z bronią pochodzącą ze zrzutów.
Wykładowcami tych kursów byli: porucznik Zbigniew Ka-raś „Krąż”, profesor Józef Lisak „Robak”, sierżant Jan Jop „Wytrwały”, plutonowy Stefan Kubicki „Groźny”, nauczyciel Michał Bąkowski „Borsuk”, kierownik szkoły powszechnej Marcin Kurzeja, porucznik Edward Mikulski „Bil”.
Teoretyczne szkolenie i zajęcia były sprawdzane przez dowództwo w praktycznym działaniu w terenie w różnych okolicznościach podczas ćwiczeń, ale również w walce z najeźdźcą na liniach kolejowych, drogach, w zakładach pracy i magazynach.
Grupa dowodzona przez porucznika Daniewskiego, to absolwenci gimnazjum i uczniowie klasy maturalnej. Szko-lenie odbywało się w ramach programu szkoły podchorą-żych: perfekcyjnego maskowania i obsługi broni, zasad przetrwania we wrogim terenie, skrytego przemieszczania się, by odnaleźć cel niewykryty i oddać celny strzał. Od wczesnego rana rozpoczęło się szkolenie. Chłopcy po-ważnie traktowali zajęcia praktyczne. Kiedy starszy sier-żant Bałdys przyniósł i rozłożył na stole erkaem i sześć kb, wszystko polskie mauzery, wzór 1938, pochyliły się nad nimi twarze chłopców naraz spoważniałe. Rozbierali je po-tem „na czynniki pierwsze” – według instrukcji Bałdysa – i składali „do kupy” , znowu rozbierali, znowu składali, przymierzali do dłoni, podnosili do oka. Kiedy? Kiedy wreszcie?
Pierwszy dzień szkolenia mijał ponadto na organizowaniu oddziałów, przygotowanie postoju, zasad jego ubezpie-czenia i służbie wartowniczej. W kolejnym dniu odbywały się ćwiczenia taktyczne i naprawa uszkodzonych egzem-plarzy broni. Znalazło się dwóch rusznikarzy. Kowal z ma-jątku w Hołudzy reperował zamki, stelmach z Łatanic do-rabiał kolby i nakładki do karabinów. Ale broni wciąż było mało.
„Srogi” wydał polecenie poszukiwania broni. Ktoś, kiedyś chwalił się, iż wie, gdzie we wrześniu 1939 roku kilku żoł-nierzy zakopywało swoje karabiny – już kilku gnało do nie-go na rowerach. Ktoś inny znał miejsce ukrycia broni w lesie Widuchowskim, też go odwiedzono. Na tych wypa-dach obwód wzbogacił się o kilkanaście karabinów mauzer i kilkaset sztuk amunicji do kb.
Ostatniego dnia ćwiczeń, po zakończeniu szkolenia, pluton wracał na kwaterę do domu Mazurów – schodził w dół krę-tym rowem, mijał łąkę na dnie kotliny, wkręcał się w kępy brzóz porastających brzeg rzeki Maskalis. Prowadził ka-pral Osiński „Durbin”. Przystanął w zakolu rzeki, patrząc w kierunku kościoła na wzgórzu. Całe zbocze wzniesienia zalewał blask zachodzącego słońca. Wierzchołki wysoko-piennych sosen płonęły czystym złotem. Niżej brązowiały konary, zieleniła się trawa na skarpie. Cisza prawie abso-lutna, najmniejszego powiewu. Ćwierkały tylko ptaki na pobliskich wierzbach, cichutko brzęczał jakiś owad. O parę kroków Maskalis szeleściła bystrym prądem w zielonych pędach tataraku, pluskała między obmytymi przez wez-brane, wiosenne wody korzeniami drzew. Wszystko w wiosennych pastelowych barwach, przesycone żywicznym zapachem lasu, owiane rześkim chłodem rzeki. Pluton roz-łożył się na niewielkiej, zakrzewionej polanie, na skraju brzozowego zagajnika. Wszyscy porozsiadali się w cieniu drzew, aby odetchnąć po długim męczącym marszu.
Kapral Osiński, wyciągnął z kieszeni kromkę czerstwego chleba i pogryzał, w oczekiwaniu na spóźniony obiad, usi-łując utrzymać oczy otwarte do chwili, kiedy rozpocznie się istotny obrządek dnia – wydawanie obiadu na kwaterze. W niedużej odległości porucznik Daniewski, zakrywszy twarz daszkiem kaszkietu, odpoczywał rozciągnięty na skąpym skrawku cienia u stóp wysokiego drzewa.
Obok odpoczywali uczestnicy szkolenia, a wśród nich mię-dzy innym: Jerzy Budzyński, Gerard Grabek, Marian Ja-sionek, Tadeusz Jopowicz, Włodzimierz Jurczyk, Jerzy Krąkowski, Jerzy Limonienko, Edward Maciejewski, Cze-sław Stradowski, Longin Struzikiewicz, Romuald Walas, Jerzy Włoczewski, Józef Woźniak, Wacław Zołotajkin. Wszyscy wymienieni po ukończeniu szkolenia w 1943 roku byli mianowani na stopień kaprala. Zakończenie miało bar-dzo podniosłą oprawę. Poza częścią oficjalną była uroczy-sta kolacja i wspólne śpiewanie patriotycznych i wojsko-wych piosenek. Uroczystość ta odbywała się w domu pań-stwa Budzyńskich, A przewodził jej dowódca podobwodu Busko „Bór” porucznik Z. Karaś.
– Popatrzcie chłopaki – odezwał się Edek Maciejewski – gdyby nie wojna poszłoby się tam na zbocze, pod pierw-sze sosny nad skarpą, rozpalić ognisko… Dym wznosiłby się pionowo w nieruchomym powietrzu, a chrust trzaskał łamanym płomieniem. A my wokół z piosenką na ustach:
Maszerują strzelcy, maszerują,
Karabiny błyszczą, szary ich strój,
A przed nimi drzewa salutują,
Bo za naszą Polskę idą w bój…
Potem zeszłoby się ku rzece rozwinąć wędki…
Sierżant Bałdys, przysłuchiwał się uważnie rozmowie chłopców, włączył się do rozmowy. Niemal, po ojcowsku, przekazywał swoje uwagi o zachowaniu się i metodach walki Niemców.
– Gdybyśmy znajdowali się naprzeciwko nieprzyjaciela i zapalili papierosy, tak jak w tej chwili – machaniem dłoni rozwiał obłoczek dymu i szeptem tłumaczył:
– Musimy wiedzieć, iż Niemcy cały czas nas obserwują. Szczególnie ich strzelcy wyborowi, a taki kłąb dymu wiszą-cy nad okopem zdradza obecność wielu żołnierzy w jed-nym punkcie. Ot i gotowi w to miejsce granatem machnąć, a po co ginąć niepotrzebnie. Tak samo głos – niesie się po wodzie daleko, a fryc nie głupi, słucha każdego szmeru i wali w to miejsce. A chodzi o to, żeby nie zdradzić, w któ-rych punktach ludzie siedzą, gdzie karabiny maszynowe rozstawione. Dlatego w ciągu dnia kaemy należy trzymać w dole, a dopiero na noc ustawiać do strzelania. Bo w dzień są oni nieruchliwi, śpią, dopiero w nocy różnych sztuczek próbują, żeby wymacać naszą siłę i rozplanowa-nie ognia. Dlatego nie można dać się sprowokować, bo im tylko o to chodzi…
Bałdys również ściszonym głosem, ale w treściwych jak na wykładzie słowach wyjaśniał stosowany przez niego system ogniowy, środki łączności i punkty orientacyjne w terenie i najważniejsze elementy taktyki walki partyzanc-kiej, to jest: rozpoznanie, zaskoczenie, wypady nocne …
– Sądzę, iż podczas szkolenia wypraktykowaliśmy wszystkie elementy taktyki walki partyzanckiej i poznali-śmy według mnie najlepsze. czasu w to mieliśmy co prawda- nie za wiele – dodał na zakończenie.
Porucznik Daniewski po zakończeniu szkolenia wybrał się do kościoła. Kamiennymi schodami wspiął się na plac ko-ścielny. Szczególne wrażenie zrobiła na nim rzeźba Chry-stusa w cierniowej koronie na krzyżu, na wschodniej szczytowej ścianie na zewnątrz kościoła. Drzwi wejściowe miały ślady zniszczenia. Chwycił za klamkę – pchnął. Otworzyły się ciężko, wydając głośny jazgot. Mroczne wnętrze świątyni robiło wrażenie. Ze wszystkich stron wia-ło chłodem. Zatrzymał się, zwrócił uwagę na cenne gotyc-kie rzeźby: krucyfiks wiszący na ścianie i rzeźbę Matki Bo-skiej Bolesnej oraz portal wiodący z prezbiterium do za-krystii. W ołtarzu głównym znajdowała się figura Chrystusa na krucyfiksie. Przed tabernakulum świeciło się wieczne światło, zawieszone w niewielkim kaganku. W dwóch ołta-rzach bocznych umieszczone były obrazy przedstawiają-ce NMP Niepokalanego Poczęcia i św. Bartłomieja. Świece na ołtarzu, w wysokich lichtarzach, podobne były do drzew w lesie przetrzebionych ostrzałem artyleryjskim. Przecho-dząc obok ołtarza przyklęknął. Chwilę cichutko się pomo-dlił. Po czym wstał i gwałtownie ze spuszczoną głową skiero-wał się do zakrystii. W zakrystii zobaczył proboszcza, któ-ry klęcząc zatopiony był w modlitwie. Ksiądz tak był pogrą-żony w rozmowie z Bogiem, iż nie usłyszał zgrzytu otwie-ranych drzwi. Podniósł głowę dopiero, gdy Daniewski sta-nął obok niego.
– Ja do księdza proboszcza. Z pewną sprawą.
– Tak?
Ciężko dźwignął się z klęczek.
– To chodźmy na plebanie, jest już po nieszporach, mam czas wolny.
Wyszli z kościoła. Plebania znajdowała się w pobliżu, w organistówce – mały parterowy domek. Przechodzili przez obszerną kuchnię, gdzie wokół pieca kuchennego, pod którym wesoło buzowały płomienie, krzątała się Tekla Za-jącówna z Hołudzy, gospodyni księdza proboszcza. Pokój, do którego ksiądz zaprosił Daniewskiego, służył za kance-larię i jadalnię. Biurko księdza zawalone było książkami i papierami. Gestem wskazał mu fotel. Sam usiadł na są-siednim szeroko rozstawiając kolana. Daniewski przyglą-dał się starym księgom stojącym na prostych drewnianych półkach.
– Przyszedłem prosić księdza o odprawienie mszy w inten-cji chłopców, naszej grupy.
– Dobrze, mszę odprawię jutro i będę od siódmej w konfe-sjonale. Byłbym bardzo zadowolony, gdyby ktoś z waszej grupy przyszedł do spowiedzi. Wiem, iż kwaterujecie w przysiółku u Mazurów. Ci, młodzi chłopcy, którzy od was byli już w kościele, to bardzo sympatyczni mężczyźni. Dowiedziałem się też, iż część żołnierzy plutonu to harce-rze. Był u mnie również Zygmunt Bałdys, to mój siostrze-niec – starszy sierżant, przed wrześniem dobry, zasłużony podoficer.
W pokoju zrobiło się ciemno, lampa naftowa paliła się nie-równo, po twarzy księdza siedzącego przed Daniewskim przesuwały się cienie. Ta twarz, podłużna, wydawała się całkiem zwyczajna i mimo życiowych przeciwności pogod-na. Tylko oczy patrzyły przenikliwie. Płomień oświecał go teraz jasno. Mógł mieć około sześćdziesięciu pięciu lat, włosy poprószone siwizną, a cała jego postać wyrażała siłę i energię. Cechy charakteru księdza sprawiały to coś, co wyróżniało go na tle innych, coś wyjątkowego, indywi-dualnego. Jego sutanna czysta i starannie wyprasowana całkowicie wypełniona była sprężystym ciałem.
Rano sygnaturka dzwonnicy kościelnej monotonnym za-wodzeniem wzywała wiernych na poranną mszę świętą. Ksiądz już od wczesnego rana zajął miejsce w konfesjona-le. Wszyscy z grupy Daniewskiego i Bałdysa przyszli do spowiedzi. Słuchał spraw, które znał z wyznań swoich pa-rafian, był świadkiem intymnego spotkania poranionego grzechem człowieka z przebaczającym Bogiem. Nie jest to łatwo uczynić przed drugim człowiekiem. Częstokroć lu-dzie mówią o tym tylko spowiednikowi. Ale najważniejszą rzeczą była rosnąca z każdą nową spowiedzią potrzeba ufności. Winien on więc być świadom wielkiego zaufania, jakim został obdarzony przez penitenta i przez Chrystusa, który czyni go znakiem Jego przebaczającej miłości miło-siernej.
Dziesięć minut przed ósmą ksiądz Misiorowski wyjrzał z konfesjonału, powiedział czekającym, iż będzie dalej spowiadał po mszy, po czym ruszył do zakrystii. Przez maleńkie drzwi wszedł do jej wnętrza. Na chórze organista przeglądał już nuty. W ostrym blasku lampy mignęła wi-śniowa czerwień okładek.
Ksiądz rozejrzał się po zakrystii. Wszystko było już przy-gotowane, nie było tylko ministranta. Sam ubrał się do mszy i gdy zegar w zakrystii skończył bić ósmą, pociągnął za sznur zawieszonego przy drzwiach dzwonka i z kieli-chem w dłoni wyszedł w jasność kościoła.
Wszyscy wstali. Po sekundzie ciszy rozległ się niski, po-tężny dźwięk organów i cały kościół wypełnił się muzyką. Ksiądz Kazimierz z wrażenia o mało nie wypuścił kielicha. Przeszył go dreszcz, gdyż wyobraził sobie, jak te organy mogły brzmieć dwieście lat temu, i zrozumiał codzienny dramat bardzo dobrego muzyka, którym organista (…) był bez wątpienia. Bachowska fantazja chorałowa triumfowała teraz nad czasem, któremu nie udało się obrócić w nicość muzyki, instrumentu i siedemdziesięcioletniego człowieka na chórze starego kościoła. Proboszcz długo nie rozpo-czynał mszy, chcąc za wszelką cenę opóźnić nieunikniony moment, w którym organista przejdzie do pieśni. W końcu ta chwila musiała jednak nadejść. Organista dwoma pięk-nymi przejściami zmienił tonację i zaintonował:
Kto się w opiekę odda Panu swemu,
A całym sercem szczerze ufa Jemu,
Śmiele rzec może, mam obrońcę Boga,
Nie przyjdzie na mnie żadna straszna trwoga,
Po Ewangelii wszyscy usiedli w oczekiwaniu na kazanie. Ksiądz Kazimierz nie wszedł jednak na ambonę, ale zo-stał przy pulpicie, nie przejmując się zaskoczonymi spoj-rzeniami wiernych. Ogarnął wzrokiem wypełniony po brze-gi kościół.
– Umiłowani w Chrystusie! Podczas 123 lat zniewolenia, w czasie zaborów, nieustannie biło serce polskiego Narodu, które powstało 24 lata temu. Dzisiejsza msza święta, którą odprawiam w szczególnych okolicznościach wpisuje się również w rocznicę odzyskania niepodległości przez naszą Ojczyznę.
Pojęcie „Ojczyzna” odnosi się do poczucia tożsamości i przynależności do pewnej wspólnoty, które wypływa z du-szy człowieka. Ojczyznę się czuje. Nosi się ją w sercu.
Miłości do Ojczyzny możemy się uczyć już od starożyt-nych Rzymian. Poeta rzymski i żołnierz Horacy, urodzony w 65 roku przed Chrystusem, wypowiedział słynne zdanie: „O jak słodko i zaszczytnie jest umierać za Ojczyznę”. Inny sławny Rzymianin Seneka pisał, iż „Ojczyznę kocha się nie dlatego, iż wielka, ale dlatego, iż własna”. Dodał też: „Żadne miejsce nie powinno być dla ciebie milsze od Ojczyzny”.
W nowożytnych czasach cesarz Napoleon Bonaparte mó-wił, iż „Życie obywatela należy do Ojczyzny”. Konrad z III. części „Dziadów”, cierpiący jak Prometeusz, mówił: „Ja i Ojczyzna to jedno”. W „Konradzie Wallenrodzie” Adam Mickiewicz o swoim bohaterze napisał, iż „Szczęścia w domu nie znalazł, bo go nie było w Ojczyźnie”.
Miłość do Ojczyzny sprawiła, iż Polska w 1918 r. odzy-skała utraconą wolność. Naród w niewoli woła teraz nieu-stannie, cierpliwie i wytrwale: „Przed Twe ołtarze zanosim błaganie, Ojczyznę wolną, racz nam wrócić Panie!”. Ten śpiew, krzyk rozpaczy, nadziei i wiary przebija niebiosa, mobilizuje Polaków w kraju ojczystym i na wygnaniu.
Przerwał, żeby złapać oddech. Kamienny, pięćsetletni ko-ściół wypełniony był po brzegi. Nikt choćby się nie poruszył, panowała absolutna cisza, w której złowróżbnie i niepoko-jąco brzmiał płytki, spazmatyczny oddech księdza. Po chwili proboszcz uspokoił się i jakby nieco zawstydzony swoim wybuchem, postanowił gwałtownie zamknąć temat.
– Najmilsi, jestem tu od lat, jak na puszczy. Pana Boga proszę, żeby się zmiłował nad nami wszystkimi. Pan Bóg miłosierny, daje nam więcej, niż nam trzeba. Ale te jego dary musimy odszukać w sobie. Ktoś zapyta: jeżeli Pan Bóg nieskończenie miłosierny, nieskory do gniewu i bardzo łaskawy, to czym tu się martwić? A takiemu ja odpowiem: to po co dał nam pokutę i kazał zadość czynić za grzechy? Ano po to, najmilsi, abyśmy w grzech za łatwo nie popadli. Łatwo zburzyć, trudno zbudować. Módlmy się, najmilsi, aby Pan Bóg wszystkich nas rozpoznał, gdy staniemy już przed Jego majestatem. Amen.
Wszyscy słuchali kazania spokojnie. Przez lata przywykli do swojego pasterza, wiedząc, iż kocha ludzi bardziej, niż można podejrzewać z surowości jego nauk. Młodzi szem-rali po kątach, ale starzy wsłuchiwali się w jego słowa. Do-ceniali u niego to, iż w najgorsze lata okupacji dzieli z nimi biedę i strach, pomaga, jak może, słowem i czynem. Wie-dzieli, iż choćby najsurowszy sędzia nie znalazłby wtedy nic, co mógłby mu zarzucić.
Głos organów przycichał z wolna aż umilkł zupełnie. Ksiądz odwrócił się po raz ostatni od ołtarza i uczynił znak krzyża świętego.
– Niech was błogosławi Bóg wszechmogący. Ojciec i Syn i Duch Święty. Idźcie w pokoju Chrystusa, ofiara spełnio-na…
Organy na nowo zabrzmiały finalnym forte, przy akompa-niamencie ludzi wychodzących z kościoła.
Zrobiło się jakoś dziwnie cicho i pogodnie na dziedzińcu i za murem kościelnym. Rozlewający się blask majowego słońca zniewalał umysły, napawał ufnością i nadzieją. Ja-sny błękit bezchmurnego nieba uosabiał ufnie i zachęcał do wchłaniania pełną piersią lazurowy jego bezkres.
Gdy po błogosławieństwie ksiądz wrócił do zakrystii, weszli za nim Daniewski i Bałdys.
– Chcielibyśmy bardzo w imieniu nas wszystkich podzię-kować księdzu proboszczowi – powiedział Daniewski.
– Proszę bardzo, proszę bardzo – rzekł ksiądz.
– Jutro odchodzimy.
– Naprawdę?
– Proszę się kiedyś znowu pomodlić w naszej intencji.
– Na pewno to zrobię.

Idź do oryginalnego materiału