Styczeń roku 1944 powitał kraj znękany okupacją hitlerowską tęgim mrozem i obfitymi opadami śniegu. Wszystkie drogi były zasypane. Zarządzony przez okupanta szarwark kilka pomagał w odśnieżaniu dróg. Samochody grzęzły w zaspach. Skulone postacie wygłodniałych ludzi z miasta brnęły po zaśnieżonych wiejskich gościńcach po mąkę, słoninę i ziemniaki. Po ulicach miasta jeździły koszmarne kuligi rannych i chorych żołnierzy z frontu wschodniego. Poniszczone mundury, wylęknione niebezpieczeństwem niegolone twarze. W niczym nie przypominali dawnych, butnych zdobywców z okresu, gdy śpiewali niemiecką pieśni patriotyczną „Wir fahren gegen Engeland”.
A co działo się na frontach toczącej się wojny?
Rok 1944 zaczął się pod dobrymi wróżbami. Armia radziecka szła naprzód i choćby dla laików było jasne, iż dzięki jej zwycięstwom los całej wojny w zasadzie został już przesądzony. We Włoszech sojusznicy dotarli do tzw. linii Gustawa, ostatniej zapory przed Rzymem. Na Pacyfiku zaczęło się wymiatanie Japończyków z okupowanych przez nich archipelagów, wysp i wysepek. W prasie podziemnej obok komunikatów z frontów świata nie brakowało wiadomości o nasilającym się ruchu zbrojnego oporu w okupowanych krajach wiążącym poważne siły Niemców na głębokim zapleczu. Nasilały się akcje lotnictwa alianckiego na Niemcy. choćby ludzie małej wiary nie musieli już szukać pocieszenia we wróżbach i proroctwach, bo wystarczającym zastrzykiem optymizmu był widok bunkrów i zasieków wyrastających jak grzyby po deszczu przed budynkami zajętymi przez wojsko i administrację okupacyjną oraz rowów przeciwlotniczych wykopanych na obrzeżach Buska.
Łubnice i jej okolice to wieś, której przyrodniczym walorem dominującym w krajobrazie jest Wisła wraz z dopływami – malowniczymi rzeczkami wijącymi się wśród pagórkowatych terenów pokrytych polami i lasami.
Zima tamtego roku zawitała wcześniej i trzymała nie folgując: to silnym mrozem, to śnieżycami i zawiejami. Wieś przycupnięta była w dolinie. Dachy domostw przystrojone w czapy śniegu olśniewająco białe, a przy zachodzie słońca amarantowe. Pagórkowate pola zastygły jednym falistym ugorem, po którym jeździć można było konnymi sankami, przemieszczać się z miejsca na miejsce, drogami na skróty, jeżeli znało się okolicę. Czerniły tylko lasy, ale te, skrócone od ziemi przez zaspy z ośnieżonym konarami, zlewały się z białym niebem.
W niedzielę 23 stycznia w domu inżyniera Adama Dulęby odbywała się biesiada połączona z potańcówką z okazji imienin syna Henryka. Atmosfera spotkania była znakomita. Kiedy impreza się rozkręcała, około godziny 16 – tej do Dulębów przyjechali Stach Wiącek „Inspektor” oraz Edek Kabata „Książe”. Przywieźli prasę podziemną. Adam Dulęba był członkiem Armii Krajowej „Góral” i współpracownikiem „Jędrusiów”, dla których dom ten był punktem kontaktowym i miejscem kolportażu „Odwetu”.
Zabudowania Dulębów stały z dala od gościńca, w dużym ogrodzie, pod lasem. Dom swoim wyglądem przypominał stary dworek szlachecki. Była to bowiem zabudowa po istniejącym tam kiedyś majątku ziemskim.
Kiedy gospodarz otworzył drzwi domu, zmącone głosy rozmów stonowały nieco. Sina powłoka dymu zawisła nad siedzącymi w krąg koło naftowej lampy. Stach Wiącek przeliczył ich. Dwadzieścioro.
– Dzień dobry! – powiedział.
Zaczęli się rozsuwać. Każdy chciał im dać miejsce obok siebie. Usiadł między księdzem Kąskiem wysiedlonym z Kalisza, a Zbigniewem Lipińskim, po wojnie korespondentem PAP w Paryżu. Edek Kabata, w mundurze partyzanckim, to jest w angielskiej wiatrówce i w butach z cholewami, z Visem przy boku, stał przy oknie plecami do izby. Obserwował, czy nikt nie zbliża się do siedliska.
Stach rozpiął marynarkę. Stuknął visem o stół. Zawrzało.
– Ale sztuka!
– Brauning!
– Nie, to jest Vis – powiedział Wiącek. Podniósł pistolet. Hałas ucichł. Wyjął magazynek.
– Proszę obejrzyjcie wszyscy. To jest polski pistolet. Kaliber pocisku – postawił nabój na stole – 8,9; znaczy większy od kalibru karabinu typu Mauzer. Celnie można strzelać z tego pistoletu na pięćdziesiąt do siedemdziesięciu metrów. Na taką odległość pocisk przebija choćby takie grube – pokazał dłońmi – pnie sosnowe. Pistolet był przekazywany z rąk do rąk. A wokół długiego prostokątnego stołu oprócz wyżej wymienionych znajdowało się wielu gości, a wśród nich: Lidia Duninówna, Ludwik Drobik, pani Malczewska, po wojnie lekarka medycyny zamieszkała w Częstochowie, Zygmunt Marcinkowski, Zygmunt Mazur, agronom z miejscowej placówki BCH, Władysław Romański, siostry Szyfterówny, z sąsiedniej Ruszczy oraz Stanisław Knothe, właściciel majątku ziemskiego. Mimo nazwiska niemieckiego, wielki polski patriota. Wszyscy należeli do konspiracji.
Mężczyźni w ciemnych znoszonych przez wojnę garniturach. Ich oczy pobłyskiwały twardym, nieociosanym rozrzewnieniem. Kobiety w jasnych bluzkach, z włosami splecionymi w koki i warkocze, o poważnych twarzach, czujnych i ładnych; promieniowały cierpliwym, dobrotliwym spokojem.
Śnieżny, wykrochmalony obrus na stole jak ślubna suknia tchnął subtelną, niepokalaną dumą wywyższenia. Na półmiskach skromny, okupacyjny poczęstunek. Milczące płomienie świec wykonywały na ścianie rozchybotany, intymny taniec cieni, w którym pełgała jakaś tajemna iskra wszech-zjednoczenia.
W sąsiednim pokoju przygrywał do tańca patefon: walce, poleczki, tanga, foxstrofy i skoczne oberki.
Początek potańcówce dał Heniek Dulęba – solenizant, zaproszeniem matki do walca. Heniek miał opinię pierwszego tancerza w okolicy, znakomitego wodzireja, mistrza ceremonii. Był przy tym pięknym i postawnym mężczyzną. Po odprowadzeniu na miejsce matki, z którą przetańczył pierwszą turę walca, dokonywał właśnie przeglądu par, które już zaczęły tańczyć, kiedy dojrzał wchodzącą do pokoju Lidię Duninównę. Podbiegł do niej w osobliwych, adekwatnych tylko wodzirejom posuwistych podskokach, ukłonił się i choćby nie pytając o pozwolenie, wyciągnął rękę, aby objąć jej smukłą kibić. Zgięła lewą rękę i położyła ją na ramieniu Henryka, a zgrabne jej nogi w pantoflach na obcasie, lekko i rytmicznie jęły poruszać się w takt muzyki po śliskiej posadzce.
– Walc z panią to odpoczynek – powiedział Heniek przy pierwszych powolnych taktach. – Co za cudowna lekkość i precyzja !
Lidia uśmiechnęła się na tę pochwałę. Oczy jej błyszczały, a czerwone wargi, świadome swego czaru, nie mogły powstrzymać uśmiechu. Potem obraz zanurzał się w cichym gwarze – niczym w miękkiej, rozświetlonej mgle.
Biesiada przerywana tańcami i grami towarzyskimi przedłużała się. Atmosfera była nadzwyczaj miła. Po kolacji Stach koniecznie chciał pożegnać gospodarzy, ale ci wykluczyli możliwość rozstania w momencie najlepszej zabawy. Pan Dulęba zamknął choćby drzwi od werandy na klucz, co miało zabezpieczyć przed „ulotnieniem się” miłych partyzantów.
W tym samym czasie na posterunku żandarmerii w Słupi koło Pacanowa oberfeldwebel Johan Kastner, w asyście jeszcze czterech żandarmów i granatowego policjanta, jako przewodnika, usadowili się wygodnie w saniach i ruszyli do Łubnic na interwencje.
Konie ruszyły z kopyta, zaczęło się gwałtownie ściemniać. Cienie wydłużały się i chwiały na drodze. Drzewa zaczęły szumieć. Biała kora brzóz coraz ostrzej odcinała się od mroku. Najpierw pogasły gwiazdy, a po chwili księżyc utonął w chmurach. Jednocześnie wiatr szarpnął drzewami, które wydały przeciągły skrzyp, uderzył w gonty dachów i dął ze wzrastającą siłą. Na powierzchni pól srebrzących się w nikłych promieniach księżyca, zrywały się co chwila ostre podmuchy, śnieg dymił. Wiatr północno – zachodni ciął ostro po twarzy. Po obu stronach drogi eskortowały ich jednakowe przestrzenie ciemności.
Granatowy uniósł się lekko w siedzeniu.
– Łubnice – zakrzyczał. Wiatr zdmuchnął jego słowa. Wichura izolowała go od Johana Kastnera.
– Wioska, panie oberfeldweblu! – wrzasnął mu granatowy do ucha.
Rzeczywiście, wiatr nanosił szczekanie psów. Żółte światełko pulsowało niedaleko przy drodze.
– Nie śpią, tak późno… Bimber pewnie pędzą.
Sanie zakołysały się jak kaczka. Kastner chwycił za poręcz siedzenia. Pył śnieżny wirował i zacinał w smugach księżyca, który raz widoczny był bardzo nisko, to znów czasem zachowywał się, jak nocna latarnia nad ich głowami.
Kastner nasłuchiwał. Jednocześnie lustrował otaczającą wieś. Czesał ją spojrzeniem tak, jak się czesze zwierzę pod włos. Instynkt przypominał mu, iż znajduje się w kraju bandytów.
Minęli ostatnią chałupę. Po prawej stronie ciągnął się sad. Po lewej przesuwały się teraz rosłe drzewa parku, spiętrzone jak góry; szeroka aleja uciekała w głąb ogrodu. Między drzewami błysnęła kredowa ściana domu. Przetoczyli się, pod starą drewnianą bramą. Świerkową aleją zjeżdżali w dół.
Dom był biały, stary, pokryty gontem.
Stanęli przed oszklonym gankiem. Jakaś postać mignęła wewnątrz.
Oberfeldwebel wysiadł z sań. Otrzepał rękawiczką ramiona i barki ze śniegu. Nikt z mieszkańców się jeszcze nie pokazał.
Tymczasem w pokoju ścienny zegar wypluwa drewnianą kukułkę wskazując, iż do północy zostało już kilka minut. O nogę stołu ocierał się kot. Stach zabawiał się przy patefonie.
Wtem ktoś zapukał do okna w pokoju stołowym, a na podwórzu dał się słyszeć jakiś ruch. Pan Dulęba z kluczem w ręku udał się na werandę zobaczyć „kogo tam licho niesie po nocy”. Wstał od stołu też Edek Kabata ” Książę” i poszedł za gospodarzem. Przez okno werandy dostrzegł żandarmów. Wrócił do pokoju i spokojnie oznajmił: Stachu Niemcy! „Inspektor” spojrzał na Edka. Edek był w mundurze partyzanckim, było więc jasne, iż Niemcy rozpoznają w nich partyzantów. Żandarmi weszli do domu, zmierzali do pokoju. Zastąpił im drogę Stach Wiącek. Chwycił za lufę pistoletu Niemca, skręcił ją i krzyknął: Hände hoch! Niemiec nie skapitulował i wrzeszczał: „Kameraden, hier polnische Banditen! Feuer”. Wykonał gwałtowny ruch kierując pistolet maszynowy w stronę „Inspektora”. Ale ten był szybszy i strzelił prosto w głowę żandarma. W tej samej chwili „Książe” strzelił w lampę, co spowodowało ciemności, a Stach krzyknął: uciekamy tylnym drzwiami! Szybko! Szybko! Sam zaś zawinął rękę w jakąś tkaninę, wybił szybę w oknie i wyskoczył na podwórze. Już na podwórzu dosięga go długa seria pocisków. Zostaje ranny w nogę, ale po chwili zaczyna się czołgać. W tym momencie nastąpił wybuch granatu, który Niemcy wrzucili do domu. Wybuch wyrwał drzwi, które uderzyły Heńka Dulębę. Miał szczęście, gdyż został tylko kontuzjowany.
Edkowi zabrakło amunicji. Wychyla się przez drzwi
i wrzuca granat do sąsiedniego pokoju. W tym momencie zostaje ranny w ramię, z ręki wypada mu pistolet. W ciemności szuka go na podłodze, nie mogąc odnaleźć, wyskakuje przez okno. Znalazł się w ciemnościach nocy bez broni, w nieznanym mu terenie. Po pokonaniu kilku kilometrów dostrzega w jakimś domu światło. Dobiega tam, puka do okna i prosi o wskazanie drogi do Połańca. niedługo dochodzi do kolei wąskotorowej i idąc wzdłuż toru po godzinie dochodzi do stacji Sieragi. Naczelniczka stacji i jej siostra zakładają mu opatrunek, sprowadzają sanie, którymi zostaje przetransportowany do kwatery „Jędrusiów” w Lesisku. W tym czasie los Stacha „Inspektora” jest nieznany. W kwaterze natychmiast zarządzono alarm i przygotowanie do wymarszu z zamiarem odbicia Stacha Wiącka z rąk Niemców.
Tymczasem Stach mocno krwawi, w bólu i z trudem dalej się czołga. Koło domu Dulębów przez cały czas trwa walka, słychać strzelaninę. Stach dotarł do stajni – myślał – dosiądzie konia i wydostanie się z okrążenia. Niestety w stajni nie ma koni. W kącie przyświeca sobie zapałką, opróżnia wszystko z kieszeni, a ich zawartość spala. Zostawia przy sobie tylko „lewą” kenkartę. Zdaje sobie sprawę, iż przez cały czas znajduje się w zasięgu działania żandarmów, ale postanawia, iż nie odda się w ich ręce żywy.
Wkłada Visa za pas. Ze stylisk łopaty i wideł sporządza kule inwalidzkie i przy ich pomocy, przez wyrwę w płocie wydostaje się do lasu. Była lekka zawieja, po czym zerwała się silna wichura. Wzmagała się coraz bardziej i nagle przybrała na sile tak, iż obróciła pola w jedno olbrzymie morze śniegu. W pewnym miejscu Stach się zatrzymał, był wyczerpany fizycznie, dręczony cierpieniem i kulejący. Jedyną pociechą było, iż w taką noc ująć uciekiniera jest niepodobieństwem. Ruszył dalej. Po pewnym czasie zawieja obróciła się w prawdziwy huragan. Wokoło działy się jakieś dziwy. Wiatr nagle zrywał śnieg z olbrzymich przestrzeni i unosił go wysoko w górę, a Stach zmęczony, oślepiony, szedł po zlodowaciałej grudzie… ślizgał się, padał, podnosił się i brnął dalej. Podmuch wiatru odrzucił skołtunione włosy z twarzy Stacha, zawył w tym opuszczonym, przez Boga i ludzi zakątku. Zdawało się, iż porwał ten upiorny śmiech i teraz odbijał go o zmarzniętą skorupę śniegu, sprawiając, iż z każdą chwilą zdawał się coraz bardziej przeszywający i głębszy, jakby dochodził z pod ziemi, z samego piekła…
Stach oparł się o rozłożystego dęba i wtedy zjawa się uśmiechnęła. Nie mógł tego wiedzieć – nie widział twarzy – ale był przekonany, iż tak właśnie było.
Zrobił krok do przodu, pomyślał i co sił w nogach ruszył przed siebie. Wiatr zawył jeszcze raz, a potem zamilkł zupełnie, tak iż Stach słyszał własne kroki, własne dyszenie i walenie własnego serca.
Nie pamiętał, jak dotarł do leśniczówki. Kiedy odzyskał świadomość okazało się, iż jest wśród przyjaznych ludzi, którzy z troską zajęli się przywracaniem go do zdrowia.
W leśniczówce był już ranny w nogę Zbigniew Lipiński. Leśniczy Janusz Sokołowski zaprzęga konie do sań i z gajowym zamierzają przewieść rannych w bezpieczne miejsce. Po przejechaniu kilku kilometrów Stach zadecydował: leśniczy wraca do domu, żeby nie narażać go na podejrzenia ze strony Niemców o współprace z partyzantami. Rannych dalej do siedziby „Jędrusiów” w Lesisku zawiezie znajomy rolnik, z pobliskiej wsi.
A wokół domu Dulębów rozgorzała walka, terkotały karabiny, pociski posypały się po drzewach. Coraz gęściej zaczęło błyskać, coraz większy był łomot, jakby kto tłuk kijem w blaszany kocioł. Zza budynków wykwitły złote błyskawice, a nad siedliskiem zajaśniały żółte rakiety. Widno było jak w dzień. Zygmunt Marcinkowski, przebiega przez podwórze, żeby ukryć się w budynkach gospodarczych. Żandarm ukryty w ogrodzie, uchwycił go na muszkę, Zygmuntowi jakby splątały się nogi, okręcił się w kółko i wyrzuciwszy do góry ręce, osunął się na ziemię, śmiertelnie rażony.
Po wybuchu granatu, Niemcy wchodzą do mieszkania. Granat rani Władka Romańskiego, którego po pacyfikacji Niemcy zabrali ze sobą i w drodze do Buska zastrzelili. W czasie walki zostaje zabity jeden żandarm, a inny zostaje ciężko ranny. Po wejściu do pokoju wypatrzyli siedzącego pod stołem agronoma, który w ręku trzyma zgubionego przez Edka Kabałę Visa. Ponieważ nie reagował na wezwanie do poddania się, zastrzelili go serią z automatu.
Po wtargnięciu Niemców do domu sytuacja została opanowana. Kilku osobom spośród gości udało się pod osłoną ciemności uciec. Pozostałych poddano krótkiemu przesłuchaniu. Żandarm podchodził kolejno do osoby i za każdym razem powtarzała się ta sama scena: dwa pytania i bicie. Najokrutniej znęcano się nad Adamem Dulębą, z tej przyczyny, iż był gospodarzem, i nad jego synem Januszem, licząc prawdopodobnie na to, iż młodziutki chłopiec nie wytrzyma i zacznie mówić. Milczeli. A pytania dotyczyły do jakiej organizacji należą i gdzie posiadają broń. Tymczasem rewizja trwała. Żandarmi opukiwali każdą belkę, wyrzucali wszystko z szaf, rozwalili kurnik, rozbili psią budę.
Księżyc z góry, ze smutkiem świecił jasno, od czasu do czasu chował się za małą chmurką i znów świecił nad rozgrywającym się dramatem w domu Dulębów. Później niebo było zamglone, be gwiazd, już nie czarne, ale szarożółte. Wreszcie nastąpiła cisza. Świtało.
Wszyscy przesłuchiwani jednakowo zeznali, iż uzbrojeni „bandyci” weszli do domu nie proszeni, i to oni strzelali do Niemców. Nie dano wiary tym wyjaśnieniom. Następnego dnia Adam Dulęba „Góral” został aresztowany i przewieziony do Buska na gestapo. Torturowany do niczego się nie przyznał i nikogo nie wydał. Wywieziony do Gross Rosen, 21 lub 23 marca 1944 roku został zamordowany.
Rozdział XXI
Adamek
W warunkach życia okupacyjnego i konspiracji nie sposób było ukryć czegoś przed wścibskimi dziećmi, dla których ten ówczesny „owoc zakazany” był przedmiotem największego zainteresowania. Wszak dla chłopca od najmłodszych lat marzącego, by zostać strażakiem lub żołnierzem było nie lada gratką, gdy mógł z bliska zobaczyć broń, hełm, część umundurowania…. Patriotyzmu nie trzeba było wpajać młodzieży – ona sama instynktownie wyczuwała grozę chwili, niebezpieczeństwo ze strony znienawidzonego okupanta. Tak zwane pacyfikacje lasów i wsi, okrucieństwa ze strony okupanta dzieci też przeżywały na swój sposób i wtedy zaczął się w ich umysłach i sercach budzić instynkt samoobrony, a choćby chęć zemsty na wrogu. Tak narastał samoczynnie patriotyzm.
Młodzi chłopcy i dziewczęta od 14 do 17 lat odegrali ogromną rolę jako łącznicy między oddziałami partyzanckimi. Niejeden z nich już w drugiej połowie 1944 roku był partyzantem w oddziałach leśnych AK, BCH i AL.
Niecodzienną była okoliczność przyjęcia do oddziału partyzanckiego 13 – letniego „Adamka” (Adam Kulis) z Włoszczowej.
W połowie czerwca 1944 roku, jeszcze przed żniwami, były tak wielkie upały i słońce tak paliło, jakby żar lał się z nieba. W tym czasie Adamek szedł miedzami, wśród łanów zbóż i nasłuchiwał, czy gdzieś nie ma Niemców. Słońce paliło piekielnie. Droga dłużyła się, pot spływał po plecach, a i głód dokuczał niemiłosiernie. Ponieważ od skwaru opadał z sił i nie mógł dalej iść, usiadł w chłodzie pod wierzbą, aby trochę odpocząć.
Niedaleko nad rowem staruszek pasł krowę na powrozie. Zbliżywszy się, pochwalił Pana Boga i rzekł: – W ciężki czas wędrujesz, chłopcze. Słońce przypieka, jak gdyby ogień z nieba padał, a ludzie nie mają jeszcze z czego upiec chleba. Chwała Bogu, iż przynajmniej już urosły strączki grochu na polu, to się niejeden podróżny z daru Bożego posili.
– A jak ci na imię?
– W domu matula wołają na mnie Adamek.
– Gdzie ty, taki malec. sam bez opieki maszerujesz.
– Chcę do partyzantów – Niemców bić!
– To kieruj się na Pękowiec, gdzieś tam podobno stacjonują. A teraz, jak już od skwaru ostygłeś, narwij sobie strączków przy drodze na polu mojego syna i najedz się do syta, bo skoro Pan Bóg dał nam ich dosyć, to trzeba i z innymi się podzielić. Ale Adamek nie śmiał po strączki pójść i dopiero staruszek sam go na skraj pola zaprowadził i kazał sobie narwać. Adamek, podziękowawszy staruszkowi, udał się w dalszą drogę.
Dotarł w końcu do lasu. Las był wysoki z gęstym podszyciem, przechwalał się ciemną zielenią z karmelowymi odcieniami. Linię wierzchołków drzew zalewał nostalgiczny, niepokojący… błękit nieba, nad wilgotnym mrokiem podcieni. Olchowe podmokłe zagajniki wspinały się dalej na grunt wyższy i mieszały się z leszczyną. Po kilku godzinach błądzenia po lesie zmęczony Adamek postanowił się choć godzinkę przespać. W gęstym krzaku leszczyny zrobił legowisko. Tylko przyłożył głowę na mchu, zasnął.
Obóz 74 pułku AK na Pękowcu był dobrze patrolowany w promieniu kilkunastu kilometrów i zaufani łącznicy z każdej pobliskiej wsi donosili natychmiast o pojawieniu się większych sił niemieckich w okolicy, jednak jakaś ekspedycja mogła rzeczywiście zrobić nalot.
O „Zygmuncie” słychać było, iż jest przedwojennym zawodowym podoficerem piechoty i w stopniu starszego sierżanta pełnił funkcje szefa kompanii piechoty; dobrze znał okoliczne tereny i tutejszych ludzi. Od początku okupacji ukrywał się przed Niemcami, a konspirować zaczął już w 1940 roku. Chodził w swojej przedwojennej mundurowej kurtce, która ciasno opinała jego niską, grubą postać, w zielonej polówce i spodniach ściągniętych z jakiegoś niemieckiego żołnierza.
Tego dnia skoro świt starszy sierżant „Zygmunt” na czele trzyosobowego patrolu wyszedł na rozpoznanie terenu. Wojsko to jest wojsko – mówił sierżant, a rozkaz w wojsku – to rzecz święta. Idę więc i uczciwie wytrzeszczam oczy na uśpioną jeszcze okolicę, chociaż sądzę, iż powinienem teraz pochrapywać sobie na ciepłym posłaniu, a nie eksploatować swoje nogi piechura i rozpoznawać licho wie co.
Skoro już wyszedłem, to może by tak na własną rękę skoczyć w bok do najbliższej szosy i przydybać jakiś niemiecki samochód? Ale diabła tam! Niemcy zrobili się ostatnio ostrożni aż do nieprzyzwoitości i jeżdżą tylko w konwojach. Chyba iż szczęśliwym przypadkiem trafimy na pojedynczą maszynę. W życiu nie można jednak liczyć na przypadki. Pójdziemy więc lepiej w wyznaczonym kierunku.
Czerwona kula słońca wolno wydźwignęła się nad czarną linię lasu, a jej potężniejszy z każdą chwilą blask wdzierał się do oczu i utrudniał obserwację.
– No cóż, chłopcy! – odezwał się „Zygmunt” do zwiadowców. – Obskoczymy jeszcze las z obu stron, okrążymy przysiółek od strony lasu, bo w lesie chyba szwaby nie siedzą i jazda do obozu na obiad.
Zatrzymał się jeszcze na skraju leśnej drogi i spokojnie obserwował przez lornetkę przedpole. Nagle coś poruszyło się w gęstym krzaku leszczyny. Podeszli blisko, a tam śpi w najlepsze nieduży, drobny chłopiec.
Nagle chłopiec poczuł gwałtowne szarpnięcie za rękę. Wyprostował się, ale nie otworzył oczu i jeszcze przez moment śniło mu się, iż matula budzi go, kiedy spał w kopie siana.
– Obudź się, chłopcze! – zagrzmiał mu nad uchem głos „Zygmunta”.
– A ty co?! – wrzasnął sierżant. Co tu robisz? Skąd się tu wziąłeś smarkaczu?- Coś ty za jeden?…
– Ja do partyzantów chcę – do „Marcina”.
Patrol pod lufami pistoletów doprowadził chłopca do obozu, przedstawił go komendantowi kapitanowi „Marcinowi”. Chłopiec nie miał więcej jak 13 lat. Nie bacząc na przykry sposób, w jaki został doprowadzony do obozu partyzanckiego, patrzył na dowódcę śmiało, a choćby zadziornie. „Zygmunt” starał się przepędzić chłopca do domu, a choćby zapowiedział mu, iż dostanie lanie, jeżeli będzie kręcił się po lesie. Podczas rozmowy z komendantem Adamek załamał się. Chłopak pobladł lekko i chciał coś powiedzieć, ale przeżyte emocje podczas zatrzymania i prowadzenia pod lufą pistoletu – pod zarzutem szpiegostwa – były ponad jego siły, bowiem usta wygięły mu się w podkówkę i rozpłakał się przeciągle zasłaniając sobie twarz rękami. Podejrzenie, iż został nasłany, żeby szpiegować partyzantów, nie trafiało jednak „Marcinowi” do przekonania. Chłopiec miał bowiem w sobie coś tak ujmującego, iż wzbudzał zaufanie.
– Nie płacz, nie rozpaczaj – huknął „Marcin” na niego. I gadaj po coś tu lazł?
– Ja… ja do partyzantów, do… „Marcina”.
– Jesteś u „Marcina”, czego chcesz?
– Ja do partyzantów…
– Kto cię tu przysłał?
– Nikt mnie nie przysłał, sam przyszedłem.
– Jak to – do partyzantów chcesz się zaciągnąć?
– A tak – chłopak przytaknął głową.
– A ile ty masz lat?
– Bo ja wiem? – wzruszył ramionami.
– Małolat jesteś, gdzie tobie do partyzantów. Matka na goły tyłek manto ci sprawi, tego się doczekasz.
– Potrząsnął głową, i zaczął wycierać łzy napływające mu do oczu. Nie – matka mnie nie zbije! Zaśby jak – jak będę w lesie?
– A skąd ty jesteś?
– Z Włoszczowej.
– Jak ci na imię?
– W domu matula wołają na mnie Adamek.
– A ojciec co robi?
– Nie mam ojca. Na wojnę poszedł.
– A z czego żyjecie?
– Matka robi po ludziach.
– Rodzeństwo masz?
– Ni…
– To matkę chcesz samą zostawić?
– Lży jej będzie – odpowiedział już śmielej i rezolutnie.
– Na pewno by cię nie puściła. Zresztą my tu takich małolatów nie potrzebujemy, wracaj do matki.
– Panie dowódco, weźcie mnie… Ja będę szwabów strzelał, weźcie…
Rozmawiających z Adamkiem otoczyli wianuszkiem przysłuchujący się żołnierze. Jeden z nich zaproponował, żeby przynieść karabin i zobaczyć, kto jest większy. Dowódca przystał na tą propozycję. Chłopcy przynieśli francuski karabin powtarzalny „Lebel”, skonstruowany pod koniec XIX wieku. Długość tego karabinu z nałożonym bagnetem wynosiła182 centymetry. Rzeczywiście karabin był wyższy od Adamka prawie o 25 centymetrów. Ktoś zwrócił uwagę: jak to będzie wyglądało, gdy we wsi zobaczą partyzanta z karabinem większym od niego. Wtedy Adamkowi znowu ukazały się łzy w oczach.
Ukośne promienie słońca przenikającego przez konary drzew tworzyły mozaikę kolorów i cieni. „Marcin” usiadł na kłodzie drzewa w cieniu rozłożystego dębu. Zwiadowcy „Zygmunta” czyścili swoje pistolety maszynowe. U jednego na kolanach leżała czapka prawie pełna naboi do automatu. Adamek patrzył na nią łapczywie.
Nieoczekiwanie komendantowi wpadła do głowy ciekawa, jak mu się wydawało, sugestia, która miałaby przekonać Adamka do powrotu do domu.
– Powiadasz, iż będziesz strzelał szwabów, ale z czego? Z bronią i amunicją w naszych kompaniach jest bardzo krucho. Teraz to choćby nic nie mamy w zapasie – więc nie mogę cię w żadną broń wyposażyć. Jakbyś se przyniósł swoją – to może bym cię przyjął. Prawda sierżancie?
– Tak jest, panie komendancie – odpowiedział sierżant.
Adamek zamyślił się i popatrzył na „Marcina”, jakby chciał wybadać, czy obietnica, którą usłyszał jest prawdziwa, czy zostanie dotrzymana? Opuścił swoją jasną jak len czuprynę i odpowiedział: niech tak będzie, przyniosę… W jego głosie było tyle przekonywującej prośby i taka nadzieja w całym wyrazie twarzy, iż zapomniał o goryczy i znoju, olśniony wizją wspaniałej nagrody, jaką będzie przyjęcie do partyzantów…
Teraz kapitan „Marcin” polecił zaprowadzić Adamka do kuchni polowej na partyzancki posiłek. Żołnierze sprawnie zdjęli dwa kotły. Jeden z kaszą i mięsem, drugi z kawą. Zgrzytnęła pokrywa, para buchnęła.
– W porządku – mruknął kucharz. – Grunt, iż gorące. – Wetknął chochlę do ręki pomocnikowi, a sam wziął rozszerzoną na końcu kopyść. Powiódł wzrokiem po dwuszeregu.
– No to do roboty, Józiu – rzekł potulnie do swego pomocnika. – Nalewaj kawę do menażek, a ja strawę na dekle.
Partyzanci podchodzili w milczeniu, twarze mieli wymęczone.
– Jedzcie chłopaki, na zdrowie – mówił kucharz nakładając w dekle do pełna, nie żałując kawałów mięsa. Przychodźcie po repetę.
Podszedł do kotła Adamek. Dostał dużą porcję, jak partyzanci. – Józiu, lej temu małemu dwie chochle, ile wejdzie, niech się synek naje – rzekł kucharz.
Kucharz otarł chustką pot z czoła, pociągnął kopyścią po brzegu kotła i położył ją na pokrywie. Koniec jedzenia.
Po posiłku, na odchodne sierżant „Zygmunt” powiedział: No najadłeś się, to zmykaj! Pamiętaj tylko – pogroził mu – jakbyś słówko pisnął, co tu widziałeś, to kula w łeb.
– Nie bójta się, nie pisnę – zapewnił Adamek.
W kilka dni po tym wydarzeniu, „Marcin” zarządził odskok w okolice wsi Krogulec położonej kilkanaście kilometrów dalej. Taki odskok to nocny marsz.
W noc pogodną idzie się lepiej. Panuje chłód pod wysokim niebem, słychać głosy, a choćby widać pejzaże nadmiernie płaskie lub nadmiernie przepastne, połyskujące z głębin lustrami wód, zaognione dalekimi łunami. To hipnotyzuje, tworzy niepokojący klimat i uderza wysokim dźwiękiem, metalicznym, odległym i apokaliptycznym. To zimne światło nie dające poczucia bezpieczeństwa, ale jest na tyle silne, iż oświetla całą okolicę. To wszystko dzieje się w tych najbardziej mrocznych godzinach, kiedy idą w pogodne noce szurając butami i pogwarzając coraz to bardziej niechętnymi sennymi głosami, podobnymi do głosów ptaków budzonych nocą.
Kiedy noc jest zgniła, jej barwa jest gęsta, mięsista, ciężka, w sobie kleista i przesycona ciepławą wilgocią, to bywa, iż idąc zasypiają. Biorą się wtedy pod ręce, aby przy ewentualnym upadku nie stała się komuś krzywda. jeżeli któryś się potknie, to przebudzony idzie później z nadmierną dziarskością i rzadko się zdarza, aby zasnął tej nocy ponownie.
Minęło parę tygodni, w czasie których doszło do bitwy pod Zabrodowem i Olesznem, po czym znów wrócili na Pękowiec. Był początek jesieni, słońce wciąż jeszcze grzało prawie jak w lecie, próbując oddać ostatni niewydany upał. Na błękitnym i czystym niebie prawie nie było chmur. Dopiero wiatr stał się zimniejszy i ostrzejszy, przypominając, iż to już początek października. Wśród jasnej zieleni zauważalne były pierwsze zwiastuny jesieni: żółte i czerwone liście. niedługo spadną z drzew i zakryją wszystkie drogi i ścieżki.
O Adamku wszyscy zapomnieli. Pewnego dnia wysunięty patrol, który Adamka wcześniej nie znał, zatrzymał na leśnej drodze chłopaka i po zrewidowaniu znalazł u niego nowe parabellum. Okazało się, iż był to Adamek. Zaparł się i za nic nie chciał oddać broni. Przysięgał na wszystko, iż idzie do komendanta „Marcina” i iż to on, polecił mu przynieść pistolet.
Kiedy został doprowadzony do „Marcina”, stanął przed nim z gębą uśmiechniętą od ucha do ucha, pełną triumfu.
– Mam rewolwer – powiedział zadziornie – teraz to już pan weźmie mnie do partyzantów.
Adamek, stojąc przed „Marcinem”, starał się wyglądać jak dorosły, choć pozostawał dzieckiem, a to urzekło „Marcina” i dotknęło do żywego. Inną charakterystyczną cechą chłopca to niezwykle głębokie, zamyślone oczy. W dużych i czarnych oczach widać było pierwsze podstawy mądrości, pierwsze oznaki osoby, która może zrobić w życiu coś, co na zawsze pozostawi jego imię w historii. Chłopca nie dotknęły jeszcze wszystkie trudy życia, wady i pokusy, dlatego jego spojrzenie było czyste i szczere, bez cienia przebiegłości czy próby nadania sobie wyższego statusu. Chłopiec otwarcie patrzył na świat.
W oczach chłopca można było jednak wyczytać wyraz obawy, czy dowódca dotrzyma słowa.
– No, jak powiedziałem, iż przyjmę cię, gdy spełnisz postawiony warunek, to słowa dotrzymam – odpowiedział Adamkowi, „Marcin”.
Ktoś z przysłuchujących się rozmowie spojrzał na komendanta i Adamka, i wtrącił: „Słowo się rzekło, kobyłka u płota”. Inni zacierali ręce: ” będziemy mieli nowego kolegę”.
Komendant i Adamek weszli do namiotu sztabowego. Adamek został poczęstowany żołnierskim obiadem. Po obiedzie, opowiedział jak zdobył Parabellum. Otóż, było tak, iż kolega Adamka, Gienek, czyścił buty żandarmom z posterunku żandarmerii i za to otrzymywał jedzenie dla siebie i matki. Pewnego dnia Adamek zaproponował koledze, iż zapłaci mu 5 złotych, jeżeli będzie mógł go zastąpić przez kilka dni. Matka wyjechała, a ja w tym czasie chciałbym się trochę odżywić – oznajmił. Gienek się zgodził. Transakcja doszła do skutku. Adamek zameldował się u komendanta żandarmerii Juliusa Erdmana. Zameldował, iż Gienek choruje i przyszedł go zastąpić. Komendant wyraził zgodę i Adamek przystąpił do codziennego czyszczenia butów żandarmów.
Pewnego dnia żandarmi obchodzili urodziny jednego z nich. Biesiada była mocno zakrapiana alkoholem. Pijani opuszczali budynek komendy i do niego wracali. Jedni wychodzili na ulicę z bronią, inni bez niej. Adamek wykorzystał taki moment, z kabury wiszącej na ścianie wyciągnął pistolet i nie zauważony ulotnił się.
Tym sposobem Adamek trafił do baonu „LAS”, kapitana „Marcina” – Mieczysława Tarchalskiego , w 74 pułku piechoty AK. W pierwszym okresie pełnił służbę w kwatermistrzostwie, a następnie w drużynie bojowej. Wesoły i uczynny potrafił sobie zjednać kolegów. W tak dużym zgrupowaniu partyzanckim na co dzień o nim się nie słyszało. Wypłynął dopiero w czasie bitwy pod Krepinem, Kossowem i Lipnem, pod koniec października ( 26 – 28 października 1944 r.) W czasie trzydniowych walk wzięto do niewoli 98 jeńców, w tym wielu szupowców i żandarmów, którym za morderstwa popełnione na terenie powiatu, a zwłaszcza za masakrę ludności cywilnej we Włoszczowej w dniu 31 października 1943 roku i w Bichniowie 28 listopada tegoż roku oraz inne zbrodnie należała się surowa kara.
Włoszczowa, sobota godzina piąta rano. Ludzie jeszcze spali, wtem lotem błyskawicy poszła informacja z domu do domu – miasto obstawione przez żandarmerię i gestapo – mieszkańcy wpadli w panikę. Słychać strzały pod oknami. W mieście spustoszenie, płacz i lament. Zwożą furami trupy ludzi, których zastrzelili na miejscu, dlatego iż uciekali lub podnieśli się z klęczek, gdy gestapowcy kazali im klęczeć na rynku, i tych, którzy ciężko ranni ponieśli śmierć. Każda rodzina poniosła jakąś stratę. W jednej zabrali matkę, brata i bratową. Bratowa wróciła, tamci nie. W innej zastrzelili siostrę z dzieckiem, ponieważ nie chciała ich wpuścić do domu. Jeden z sąsiadów opowiadał, iż widział ją przed domem leżącą we krwi. Chciał ją podnieść, ale ona z powrotem upadła. Była bez dziecka. Była to czarna sobota dla miasta.
Nikt lepiej nie znał wziętych do niewoli miejscowych żandarmów, jak Adamek, który czyścił im buty. Sprowadzono go do dowódcy baonu „Las” kapitana „Marcina”. Adamek z łatwością wskazał siedmiu schwytanych wówczas katów tej ziemi. Zbrodniarze zostali rozstrzelani, ponieważ nie objęły ich przepisy Konwencji Genewskiej, natomiast żołnierzy Wehrmachtu rozbrojono i puszczono na wolność.
Młodocianych żołnierzy w oddziałach leśnych AK było wielu. Chociaż losy ich po wojnie były różne – nieraz bardzo przykre i bolesne – to dziś niejeden z nich jest dumny, iż po trudach walki i o niepodległość Polski, został uznany za kombatanta, a w klapach ich marynarek widnieją miniaturki odznaczeń wojskowych.
Okoliczności przyjęcia do oddziału partyzanckiego 13 – letniego Adamka (Adam Kulis) z Włoszczowej opisał w swoich pamiętnikach inżynier Mieczysław Tarchalski „Marcin”. To jego wspomnienie.