Philip Short: Pol Pot. Pola śmierci

instytutsprawobywatelskich.pl 1 rok temu

Była to najbardziej radykalna rewolucja w dziejach ludzkości. W ciągu zaledwie kilku lat unicestwiła jedną czwartą ludności Kambodży – zwanej wówczas Demokratyczną Kampuczą – i wprowadziła w życie idee, które były zbyt skrajne dla wszystkich wcześniejszych reżimów. Celem Czerwonych Khmerów stała się likwidacja wszelkich przejawów indywidualności, zaprzeczenie wszystkiego, co ludzkie.

Wydawnictwu Prószyński i S-ka dziękujemy za udostępnienie fragmentu do publikacji. Zachęcamy do lektury całej książki.

Ognie oczyszczenia

W pierwszej połowie lat siedemdziesiątych Czerwoni Khmerzy toczyli nie jedną, ale cztery wojny.

Pierwszą prowadziły Stany Zjednoczone przy wykorzystaniu ciężkich bombowców, które nadlatywały z Guam. Ich celem były punkty koncentracji oddziałów Wietkongu i Czerwonych Khmerów, ale

bomby spadały wszędzie i przede wszystkim na ludność cywilną.

Bill Harben, rozczarowany oficer polityczny w ambasadzie amerykańskiej w Phnom Penh, wykonał prosty eksperyment.

Wziął kawałek kartonu, który miał wyznaczać „pole”, szerokie na 800 metrów i długie na 3 kilometry, zniszczeń spowodowanych przez ładunek bombowca B-52, i umieścił go na mapie w dużej skali. Odkrył, iż na większości obszarów środkowej i wschodniej Kambodży nie można go nigdzie ulokować tak, żeby pole nie obejmowało wiosek albo wsi.

Drugą wojnę, nie zawsze dobrze skoordynowaną z pierwszą, prowadziły na lądzie siły Lon Nola. Trwała również trzecia wojna, czasami ukryta, czasami jawna, między komunistami kambodżańskimi a wietnamskimi. I wreszcie toczyła się walka o wpływy, która nigdy nie przekształciła się w otwartą wojnę, tylko balansowała na jej krawędzi, między Sihanoukiem w Pekinie a liderami ruchu oporu na terenie Kambodży.

Wojna powietrzna była znacznie bardziej dramatyczna.

Naloty przeprowadzane przez B-52 zostały wznowione 27 lipca 1970 roku, po tym, jak Pentagon zdał sobie sprawę, iż „ograniczone wkroczenie” na wiosnę niczego nie rozwiązało. Cele znajdowały się w całej Strefie Wschodniej, a później również na znacznej części pozostałego terytorium Kambodży – co było niezbędne, ponieważ wkroczenie doprowadziło do rozproszenia Wietkongu na znacznie większym obszarze. Truong Nhu Tang, minister sprawiedliwości Wietkongu, napisał później:

Nic z tego, co partyzantka musiała przetrwać, nie przypominało straszliwego terroru bombardowań prowadzonych przez B-52

[…] Wyglądało to, jak gdyby ogromna kosa przejechała przez dżunglę, obalając na swojej drodze ogromne drzewa tekowe i go jak trawę, rozrywając je na miliardy porozrzucanych drzazg […] Nie w tym rzecz, iż wszystko było zniszczone – w jakiś niesamowity sposób wszystko przestało istnieć […] Tam po prostu nic nie było w nierozpoznawalnym krajobrazie upstrzonym ogromnymi kraterami […]

Pierwszych kilka razy, gdy przeżyłem ataki B-52, wydawało mi się, iż z napięcia próbuję wcisnąć się w podłogę bunkra, iż zostałem otoczony przez apokalipsę […] Wstrząsające bum-bum-bum zbliżało się coraz bardziej […] Później kataklizm przetoczył się nad nami, wszyscy tulili się do ziemi, niektórzy cicho krzyczeli, inni usiłowali powstrzymać atak gwałtownego mimowolnego drżenia. Ziemia wokół nas zaczęła kołysać się spazmatycznie i otoczył nas monstrualny ryk […] Przerażenie było całkowite. Traciło się kontrolę nad swoim ciałem, gdy umysł wykrzykiwał niezrozumiałe rozkazy, żeby się stamtąd wydostać.

Pewnego razu delegacja radziecka wizytowała nasze ministerstwo, gdy nadeszło wyjątkowo późne ostrzeżenie przed nalotem. Kiedy się skończył, nikt nie był ranny, ale godność całej delegacji mocno ucierpiała – niekontrolowane drżenie i mokre spodnie aż nazbyt dobrze wskazywały na wewnętrzne konwulsje. Odwiedzający mogli oszczędzić sobie poczucia zakłopotania – wszyscy gospodarze od dawna bardzo dobrze znali te symptomy […]

Jednak wcześniej czy później szok wywołany bombardowaniami słabł, ustępując miejsca poczuciu żałosnego fatalizmu. Weterani nie czołgali się już po podłodze bunkra, skręcając się ze strachu. Zamiast tego ludzie po prostu siedzieli zrezygnowani […] B-52 w pewien sposób wprowadzały porządek w życie […] Była to lekcja, która utkwiła mi w pamięci, podobnie jak wielu innym.

Stany Zjednoczone zrzuciły na Indochiny w czasie wojny w Wietnamie trzy razy więcej bomb niż wszyscy uczestnicy II wojny światowej przez cały czas jej trwania; na Kambodżę zrzucono w sumie trzy razy większy tonaż niż na Japonię, przy uwzględnieniu obu bomb atomowych.

Działacze partyjni oddani sprawie mogli racjonalizować sobie strach wywoływany przez B-52. Chłopi popadali w jawne przerażenie. „Ich umysły kamieniały ze strachu i snuli się w milczeniu, nie wydając z siebie głosu przez trzy albo cztery dni – wspominał jeden z wieśniaków. – Ich mózgi były całkowicie zdezorientowane. […] Nie potrafili choćby przełknąć jedzenia”.

Skutek był dwojaki.

Setki tysięcy wieśniaków uciekło do miast, gdzie wiedli nędzny żywot na granicy głodu.

Ludność Phnom Penh, która w chwili zamachu liczyła 650 tysięcy, przekroczyła milion pod koniec roku i miała sięgnąć 2,5 miliona w 1975 roku. Miasta prowincjonalne znajdujące się wciąż w rękach rządu, jak Battambang, Kompong Thom i Siem Reap, rozrosły się do granic eksplozji.

Setki tysięcy innych uciekały w przeciwnym kierunku, do lasów, odwiecznego schronienia khmerskich chłopów w czasie wojny i spustoszenia. Pod koniec 1970 roku wywiad amerykański szacował, iż ponad milion ludzi znajdował się na obszarach kontrolowanych przez Wietkong, Wietnamczyków z północy i Czerwonych Khmerów, których zasięg rozszerzył się w tej chwili na połowę terytorium kraju.

Błędem byłoby twierdzenie, iż intensywność bombardowań zbrutalizowała Kambodżan, a tym samym przyczyniła się do ukształtowania natury reżimu, który zaprowadził Pol Pot i jego współpracownicy. Znacznie większa ilość materiałów wybuchowych spadła na Wietnam, a jednak Wietnamczycy nie stworzyli systemu podobnego do systemu Czerwonych Khmerów. Bombardowania mogły pomóc stworzyć klimat wzmagający ekstremizm. Ale wojna naziemna i tak by to zrobiła. Czerwoni Khmerzy nie zostali „wbombardowani z powrotem do epoki kamiennej”. choćby gdyby w ogóle nie było nalotów B-52, jest nieprawdopodobne, żeby Demokratyczna Kampucza wyglądała znacząco inaczej [1].

Naloty stały się natomiast kamieniem u szyi rządu, ponieważ zalały miasta zdemoralizowanymi odpadami ludzkiej nędzy, którym władze nie mogły pomóc, co było miłą niespodzianką dla propagandy Czerwonych Khmerów i w pełni ją wykorzystali – zabierając chłopów na szkolenia polityczne prowadzone wśród kraterów po bombach i szrapnelach, wyjaśniając im, iż Lon Nol sprzedał Kambodżę Amerykanom, aby pozostać u władzy, i iż Stany Zjednoczone, podobnie jak Wietnam i Tajlandia, skłaniały się do zmiecenia kraju z powierzchni ziemi, tak iż kiedy wojna się skończy, Kambodża przestanie istnieć.

„To, co mówili, brzmiało wiarygodnie, ponieważ spadało tak wiele ogromnych bomb – wspominał pewien człowiek. – To właśnie sprawiało, iż Czerwoni Khmerzy tak łatwo pozyskiwali ludzi”.

Podczas działań wojennych zniszczenie rodzi nienawiść, a nienawiść łagodzi się jeszcze większym zniszczeniem. Wieśniacy, którzy stracili najbliższych albo widzieli, jak ich domy niszczone są przez naloty bombowe, byli przepełnieni nienawiścią. Szeregi Czerwonych Khmerów rosły – do szacunkowo 12 tysięcy regularnych żołnierzy pod koniec 1970 roku i czterech razy więcej dwa lata później – natomiast po stronie rządowej, gdy korupcja eskalowała do stopnia nieznanego choćby w czasach Sihanouka, wysoki poziom moralny został bezpowrotnie utracony.

Działamy bez cenzury. Nie puszczamy reklam, nie pobieramy opłat za teksty. Potrzebujemy Twojego wsparcia. Dorzuć się do mediów obywatelskich.

Wzmocnij kampanie obywatelskie Instytutu Spraw Obywatelskich

Przekaż swój 1,5% podatku:

Wpisz nr KRS 0000191928

lub skorzystaj z naszego darmowego programu do rozliczeń PIT.

(…)

9 lutego [1973 – przyp. red.], dwa dni po tym, jak Sihanouk i przywódcy wietnamscy ogłosili, iż kambodżański ruch oporu będzie dalej prowadził walkę, Stany Zjednoczone na nowo podjęły bombardowania.

W ciągu następnych sześciu miesięcy, dopóki Kongres nie zakazał ich kontynuowania, B-52 i inne samoloty zrzuciły 257 tysięcy ton materiałów wybuchowych na khmerskie wsie, niemal połowę z całego tonażu zużytego w ciągu pięciu lat wojny.

Po części stało się tak dlatego, iż Kambodża – jak ujął to dyrektor CIA William Colby – była teraz „tylko jedna”. W wyniku porozumienia paryskiego Stany Zjednoczone zostały sparaliżowane w Laosie i Wietnamie. Z całych Indochin tylko w Kambodży Ameryka mogła prężyć muskuły i pokazać, iż choćby w odwrocie wciąż jest do czegoś zdolna. Bombardowanie stało się symbolem żywotności.

„Prezydent chciał wysłać sto dodatkowych B-52 – wspominał sekretarz sił powietrznych Robert Seamans. – To było przerażające. Nie można było sobie choćby wyobrazić, gdzie miało się je wszystkie pomieścić”. W każdym razie liczba misji B-52 sięgnęła osiemdziesięciu dziennie, trzy razy więcej niż w Wietnamie, a zagęszczenie ruchu lotniczego stało się tak znaczne, iż ładunki bomb spadały często dziesiątki kilometrów od celu.

Zalew ognia z powietrza uratował rząd Lon Nola, który według przewidywań obserwatorów, w tym również Amerykanów, miał upaść w tym roku. Sprawił również, iż dziesiątki tysięcy ludzi zasiliły w charakterze rekrutów szeregi ruchu oporu albo schroniły się w Phnom Penh i innych miastach kontrolowanych przez rząd, ponieważ chłopi uciekali ze wsi znacznie liczniej niż kiedykolwiek przedtem. Co ważniejsze, stworzyło to warunki do zmiany polityki Czerwonych Khmerów, która i tak nastąpiłaby wraz z upływem czasu, ale teraz dokonała się o wiele szybciej[2]. Rezultatem był surowszy, bardziej represyjny reżim, w którym cierpienia jednostek stały się nieważne, ponieważ było ich tak wiele.

Rzekomo w celu uniknięcia bombardowań całe wsie wysiedlano i przenoszono na nowe miejsca. Ruchy ludności na mniejszą skalę nastąpiły już w 1972 roku – a w Ratanakiri choćby w 1968 roku – ale wtedy chodziło o wyłączenie ludzi spod kontroli rządu poprzez przeniesienie ich głębiej w „strefy wyzwolone”, gdzie żyli w warunkach nieróżniących się wiele od tych, które znali wcześniej. Teraz wysyłano ich w odległe regiony górskie i do dżungli. Ich domy, jeżeli nie zostały już zniszczone, palono, żeby powstrzymać ich przed powrotem. Zamiast pracować indywidualnie albo w małych zespołach wzajemnej pomocy, byli zmuszani do tworzenia kooperatyw składających się z trzydziestu albo czterdziestu rodzin, które wspólnie uprawiały ziemię.

Bakcyle Stalina

Maszynka do mięsa mełła coraz więcej. W pierwszej połowie 1976 roku do S-21 trafiło czterysta osób. W drugiej połowie – ponad tysiąc. Wiosną 1977 roku „rozbijano” tysiące ludzi miesięcznie. Stalinizm ma swoją własną logikę. W demokratycznej Kampuczy dano mu wolną rękę.”

(…)

W S-21 nie dążono do zabijania, leczy wydobywania zeznań. Śmierć była ostatecznością, ale dochodziło do niej niemal przypadkowo.

(…)

To co działo się w S-21, który podlegał centralnej kontroli, było wystarczająco okropne. Kiedy starszy przesłuchujący Pon karcił swoich podwładnych za nadmierną przemoc, musiał wyjaśnić, iż miał przez to na myśli „bicie więźniów na śmierć, zadawanie im otwartych ran na rękach, palcach i penisach”. Od osadzonych pobierano krew do wykorzystania w miejskich szpitalach. „Używali pompy – wspominał jeden ze strażników. – Nie przestawano, aż nie było już wcale krwi i ledwie mogli oddychać. Można było tylko usłyszeć ten świszczący dźwięk i zobaczyć, jak białka ich oczu się wywracają, jak gdyby byli bardzo zdziwieni. Kiedy już ich wykończono, ciała wrzucano do dołu”.

Średniowieczna dzikość wiejskich aresztów, gdzie działań przesłuchujących nic nie ograniczało, sprawiała, iż choćby takie okropieństwa wydawały się oswojone. Haing Ngor został zabrany do jednego z takich więzień w Strefie Północno-Zachodniej, gdy złapano go na zbieraniu żywności:

Zatrzymaliśmy się przy grupie budynków, której nigdy wcześniej nie widziałem, na polanie w lesie […] Jakieś pomarszczone czarne przedmioty zwisały z okapów dachu, ale byłem za daleko, żeby zobaczyć, co to jest […] Po południu strażnicy przyprowadzili nowego więźnia, ciężarną kobietę. Gdy przechodzili, usłyszałem, jak mówiła, iż jej mąż nie był żołnierzem [Lon Nola] […]

Później przesłuchujący poszedł wzdłuż szpaleru drzew, trzymając ostry nóż […] Mówił do ciężarnej, a ona odpowiadała. [Potem] przeciął i zdarł jej ubranie, rozpruł jej brzuch i wyciągnął dziecko.

Odwróciłem się, ale w żaden sposób nie dało się nie słyszeć jej agonii, wrzasku, który powoli przechodził w skomlenie i dopiero po zbyt długim czasie zmienił się w litościwe milczenie śmierci. Zabójca przeszedł spokojnie obok mnie, trzymając płód za kark […] Obwiązał [go] sznurkiem i zawiesił na okapie obok innych, które były wyschnięte, czarne i skurczone.

Chłopscy działacze Czerwonych Khmerów, jak przed nimi Issarak, używali kun krak, „wędzonych dzieci”, jako magicznych talizmanów. Wycinali więźniom woreczki żółciowe na leki. Zjadali wątroby tych, których zabili. Denise Affonço, Wietnamka francuskiego pochodzenia, która żyła w kooperatywie w pobliżu Battambangu, widziała, jak młody mężczyzna zginął w ten sposób. Ze spostrzegawczością gospodyni domowej zauważyła, iż „ludzka wątroba, gotowana na kuchence, porusza się lekko jak smażone naleśniki”.

fot. Prószyński i S-ka

Philip Short, Pol Pot. Pola śmierci, Prószyński i S-ka, 2016


[1]  William Shawcross w Sideshow. Kissinger, Nixon and the Destruction of Cambodia dowodził czegoś przeciwnego, pisząc przekonująco o „chłopcach i dziewczętach ze wsi, ubranych na czarno, przedzierających się powoli przez błoto, na wpół oszalałych, gdy myśliwce bombardujące niszczyły ich za dnia, a co noc rozrywał się wokół nich grad trzystupięćdziesięciokilogramowych bomb”. Zauważył, iż liczba ofiar po stronie Czerwonych Khmerów często znacznie przekraczała poziom, przy którym według ortodoksyjnej doktryny wojskowej jednostki doznają „nieodwracalnych szkód psychologicznych”, i cytował Zhou Enlaia, który stwierdził, iż im dłużej trwa wojna, „tym bardziej skrajne i okrutne będzie końcowe zwycięstwo”. Wszystko to jest z pewnością prawdą. Jednak politykę uprawiali nie chłopi, tylko Pol i inni członkowie Komitetu Stałego KPK, ludzie, którzy osobiście nie doświadczyli bombardowania. Bezlitosny absolutyzm rządów Czerwonych Khmerów po 1975 roku miał inne przyczyny.

[2]  Precedensem dla tego były wydarzenia w Chinach, gdzie wybuch wojny koreańskiej w 1950 roku stworzył klimat dla patriotycznej egzaltacji, co pozwoliło na znaczne przyśpieszenie wywłaszczenia właścicieli ziemskich, tworzenia kooperatyw rolniczych, eliminowania „kontrrewolucjonistów” oraz nacjonalizacji przemysłu i handlu. W rezultacie zmiany społeczne i ekonomiczne, które zgodnie z oczekiwaniami miały trwać dwadzieścia lat, nastąpiły w ciągu lat pięciu.

Idź do oryginalnego materiału