Pierwszy ze Świdnika

glosswidnika.pl 11 godzin temu

2 stycznia, po prawie 29 latach pracy Krzysztof Falenta przestanie być prezesem zarządu Remondis Świdnik i przejdzie na emeryturę. To dobry powód, żeby zapytać go jak ocenia ten szmat czasu pracy sięgając choćby jeszcze głębiej, bo w zamierzchłe czasy przygody z lotnictwem.

– Powiem Ci, po czym poznawali Cię ludzie w Świdniku. Idąc do pracy skoro świt, powiedzmy przed 7.00 rano, mieli okazję zobaczyć na ulicy białe audi albo opla. Tak zbytkownych aut na ulicach nie było u nas zbyt wiele. Za to wiadomo było, iż to prezes Falenta kontroluje swoich…

– No właśnie nie swoich sprawdzałem, bo wiedziałem, iż chłopaki wywiążą się z obowiązków. Sprawdzałem tych, którzy dbają o otoczenie kontenerów. Z nimi bywało różnie, a chodzi o to, żeby wszędzie był porządek i żeby nikt nie miał do nas pretensji. Moje objazdy dały jeszcze jeden efekt. Wcześniej firma wywoziła odpady z miasta dwa razy w tygodniu: we wtorki i piątki. Wprowadziłem trzy razy – poniedziałek, środa i piątek. I jeszcze sobotę dla jednego dyżurnego samochodu, bo jak w niedzielę ludzie idą do kościoła, nie powinni patrzeć na śmieci wokół kontenera. To buduje wizerunek firmy.

– Na klapie bagażnika audi, bądź opla zawsze widać było sylwetkę Sokoła i biało-czerwoną szachownicę. Nie przeszkadzało to niemieckim współwłaścicielom spółki?

– Nigdy. Byłem wyjątkiem, który mógł sobie pozwolić na taką fanaberię. W końcu przestali choćby zwracać na to uwagę.

– Ustaliliśmy, iż znamy się 47 lat. To dość długo. Chodziliśmy do szkół w tym samym budynku, ale różniły nas dwa piętra. O czym marzyłeś będąc uczniem technikum?

– Nieistniejącego już zresztą. Jak wielu marzyłem o ukończeniu politechniki, zwłaszcza, iż rodzice pracowali w zakładzie, jak wszyscy nazywali i do tej pory nazywają WSK, no i oczywiście praca przy śmigłowcach. Można powiedzieć, iż te cele osiągnąłem. W młodości miałem jeszcze jeden – chciałem zostać pilotem wojskowym, ale ze względu na słaby wzrok zrezygnowałem ze zdawania do Szkoły Orląt w Dęblinie. Za to dostał się do niej mój stryjeczny brat, Grzegorz Falenta, ale niestety, w 1995 roku zginął pod Bydgoszczą w wypadku lotniczym samolotem Su-20. Po skończeniu studiów rozpocząłem pracę w wydziale prób, a zakończyłem w dziale marketingu i eksportu. Trafiłem tam, ponieważ dość dobrze znam język rosyjski i miałem wykształcenie techniczne. Dostałem miejsce w dziale handlu barterowego. Był rok 1993 i kontakty handlowe ze Wschodem zostały przerwane, ale dostarczaliśmy jeszcze sporo części do naszych śmigłowców, głównie łopaty wirnika nośnego i śmigła ogonowe do śmigłowca Mi-2. Pozwoliło mi to dość gruntownie zwiedzić Ukrainę, Mołdawię, no i Rosję, bo byłem choćby na Syberii. Ukoronowaniem mojej pracy w zakładzie był tak zwany kontrakt czeski w roku 1995, kiedy 11 Sokołów wymieniliśmy na 10 prawie nowych, 4-5 letnich myśliwców Mig29. Okoliczności tej wymiany były dość kuriozalne, ponieważ po podziale Czechosłowacji piloci słowaccy wyjechali do siebie, a byli jedynymi, którzy potrafili tymi samolotami latać. Można by powiedzieć, iż Czesi postawieni pod ścianą zrobili średni interes, ale nie! Dostali Sokoły, jakich nie miał żaden inny klient. choćby silniki były „parowane” ze względu na parametry. Całe wyposażenie było w najwyższym sorcie. choćby polska armia takich nie dostawała. Latają do dzisiaj i latałyby jeszcze długo, bo Czesi bardzo je sobie chwalą, ale niestety, nie pozwala na to stopień zużycia…

– My tu o helikopterach, a wylądowałeś w końcu w firmie Rethmann, zajmującej się zupełnie inną branżą. Było to zdaje się, patrząc z perspektywy prawie trzydziestu lat, szczęśliwe lądowanie.

– Poczułem, iż moja misja w WSK dobiega końca. Przypadkowo znalazłem ogłoszenie, iż firma Rethmann Świdnik poszukuje dwóch pracowników – dyrektora i księgowej. Ubrałem się w garnitur i poszedłem na rozmowę. Najpierw trochę wydziwiali, bo chcieli ekonomisty, ale zorientowali się, iż dość dobrze poruszam się w terenie jako człowiek stąd. Był dokładnie 22 lipca 1997 roku. Po półtora roku zostałem prezesem.

– Żałujesz? … iż zażartuję.

– Nie, bo była to zupełnie inna praca, inna filozofia firmy.

– W czasie pożegnalnego spotkania padło zdanie, iż pracowałeś jak szwajcarski zegarek. Ile w tym stwierdzeniu było kurtuazji?

– Podczas corocznych spotkań szefów Rethmanna, potem Remondisa, z całej Polski, zawsze są omawiane wyniki poszczególnych spółek, rozliczenie z wykonania planów i inwestycji. Byli tacy, którzy przekraczali plany, żeby się popisać, inni ich nie wykonywali. U mnie było zawsze jak w planie. Ani mniej, ani więcej. Nie ukrywam, iż trzeba było się czasem nieźle nakombinować, żeby wyjść na „Szwajcara”, ale Niemcy mieli ze mną spokój. Na pożegnaniu byli w Świdniku może czwarty raz w życiu, a przypomnę, iż pracowałem dla nich prawie 29 lat.

– Co w tym kontekście uważasz za swój największy sukces w pracy w Remondisie?

– To, iż potrafiłem pogodzić interesy obu wspólników – maksymalizacja zysków po stronie Remondisa, minimalizacja ceny usługi po stronie miasta. Od żadnego z obydwu wspólników nie dostałem nigdy żadnej dotacji, a flotę pojazdów mamy jedną z najnowocześniejszych w Polsce. No i zrozumiałem, iż praca w Rethmannie wtedy jeszcze, to usługa dla ludności, a nie produkcja maszyny wojskowej. Zwieńczeniem mojej pracy był w bieżącym roku zakup nieruchomości na terenie należącym kiedyś do WSK, z której, po adaptacji, powstanie zaplecze logistyczno-biurowe dla naszej spółki. Aktualnie realizowane są tam pracę adaptacyjne, przebudowa i budowa boksów na odpady segregowane, instalacja wagi samochodowej.

– Pamiętam czasy, kiedy grało się na trzepaku w siatkę, a obok stał bunkier z białej cegły z blaszanymi pojemnikami na odpady w środku. Pamiętam jeszcze dalej wstecz, kiedy choćby pojemników nie było, tylko przyjeżdżał traktor i kierowca ładował śmieci na przyczepę łopatą. Jakim cudem to wszystko się zmieniło? Kwestia zmiany ustroju?

– Przyszedłem do pracy już w trakcie zachodzących zmian. Zamknięto wysypisko śmieci w Świdniku, na stanie było między innymi 8 ciężarówek „hakowców” na kontenery KP7 i trzeba było jeździć do Rokitna. Kompletna porażka. Rethmann dał w aporcie do spółki nowego mercedesa, który był wyposażony w prasę zgniatającą. Zabierał zawartość 100 pojemników, a skoda lub jelcz 20. Więc nie pięć razy trzeba było jechać do Rokitna, tylko raz. Biuro firmy zmniejszyło się do 5 osób, a trzeba pamiętać, iż obsługujemy 65 tysięcy mieszkańców. Wprowadziłem system, który zmienił harmonogram pracy Rethmanna. U Niemców wszystko jest pod linijkę. Fundusz płac zależy od wolumenu sprzedaży. jeżeli wykonuje go mniej pracowników, mamy więcej pieniędzy na wynagrodzenia. Mamy też system zachęt do wydajnej pracy. Żeby było zabawniej, płaca w żaden sposób nie zależy od stażu, nie ma tak zwanej wysługi lat.

– Co trzeba było zrobić, żeby zaadaptować się do nowej rzeczywistości?

– Muszę przyznać, iż sporo nauczył mnie zakład. Jestem przyzwyczajony do pewnej dyscypliny. Do pracy przychodzę na 7.00, czego nie ma w żadnej innej spółce naszego koncernu.

– Czy kapitalistyczny biznes musi nie mieć duszy? Przyznam, iż od lat jestem pod wrażeniem pracy ludzi, którzy są bezpośrednimi „ambasadorami” Remondisa na osiedlach. Są bardzo elastyczni, życzliwi, chociaż oczywiście znają granice tolerancji. Skąd się to bierze?

– Byłem pierwszym prezesem spółki pochodzącym ze Świdnika. Poprzednicy to spadochroniarze, głównie z Warszawy. Powiedziałem: – Panowie. Ja jestem tutaj urodzony. Mnie tutaj wiele osób zna, podobnie jak moją rodzinę. Zależy mi na tym, żeby nie było żadnych skarg. Mam tu na biurku telefon. Chciałbym, żeby on do mnie nie dzwonił z pretensjami. Niektórzy pracownicy przyszli tutaj razem ze mną. Że do tej pory nie odeszli? O czymś to świadczy. Poza tym w Remondis Świdnik nie ma pracownika, który zarabiałby jedynie najniższą krajową. Na początku firma była nielubiana… bo niemiecka, bo to czy tamto. Nie zależało mi na tym, żeby nas polubili, tylko żeby szanowali. Znalazłem też sojuszników wśród radnych, dla których byłem „jednym z nas”. Na starcie dali mi rok spokoju, co pozwoliło poukładać sprawy i uniknąć części krytyki.

– No to teraz idziesz na emeryturę… co dalej?

– Emerytem z peselu to ja jestem od dwóch i pół roku, a od 2 stycznia będę na emeryturze. Działki nie mam, bo nie lubię. Kiedyś w młodości z upodobaniem grzebałem przy samochodzie. Zamierzam kupić syrenę 105 lux, jaką kiedyś miałem. Lux polegało na tym, iż dźwignię biegów miała w podłodze, nie przy kierownicy, no i fotele od Fiata 125p. Chciałbym mieć spółkę ze szwagrem, bo szwagier na posesji ma dwa garaże, a jednocześnie jest dobrym mechanikiem. Ja syrenkę znam od podszewki.

Idź do oryginalnego materiału