Michał Bilewicz, Traumaland. Polacy w cieniu przeszłości, Mando, 2024
Tramwaj 35 rusza z przystanku Muranowska. Po prawej widać inne tory, a w zasadzie pomnik torów z platformą wagonu towarowego. Na platformie stos krzyży, takich jak na leśnych mogiłach żołnierzy.
Znany psycholog społeczny Michał Bilewicz sporządził dla nas – w najlepszym, popularyzatorskim stylu – diagnozę Polski i Polaków. Opartą na bardzo licznych badaniach stąd i z innych krajów, co pozwala na dokonywanie różnych porównań. Stworzył na tyle sugestywną i spójną opowieść, iż łatwo jest w nią uwierzyć. Pod wieloma względami wydaje mi się trafna, może także dlatego, iż chociaż autor często używa pluralis modestiae, liczby mnogiej podkreślającej, iż wszyscy, łącznie z badaczem, dzielimy te same doświadczenia, to jednak te cechy, które uznajemy (w naszym środowisku, bańce, obozie politycznym) za negatywne, łatwo przypisać raczej Onym, tym innym Polakom, a nie sobie. My nie wierzymy w zamach smoleński, wiemy, kto mordował w Jedwabnem, nie jesteśmy islamofobami i zaszczepiliśmy się covid – przynajmniej tyle.
Bohaterstwo zamiast terapii
Najogólniejsza teza książki jest taka, iż trauma historyczna, ta związana z drugą wojną światową, przenika całą naszą kulturę, kształtowała i wciąż kształtuje naszą zbiorową tożsamość, mentalność, to, jak siebie widzimy, oraz nasze emocje.
Prześledźmy zatem tok rozumowania autora, zaczynając od niepodważalnego faktu – druga wojna światowa miała miejsce, choć skończyła się prawie osiemdziesiąt lat temu, ale jej ślady w kulturze realizowane są i jest ich wciąż bardzo dużo. W literaturze, filmie, pomnikach, rytuałach, tablicach pamiątkowych, innych upamiętnieniach, dyskursach politycznych, rodzinnych przekazach.
Wszytko to, zdaniem Bilewicza, wciąż powoduje traumę. Co to jest trauma, tego autor nie definiuje, musimy więc polegać na potocznym rozumieniu. To jakieś przykre wydarzenie, które wywołuje trwałe, bolesne i istotne zmiany w naszej psychice. Kliniczna nazwa tych zmian to PTSD, zespół stresu pourazowego, którego objawami mogą być stany lękowe, depresja, pojawiające się nagle traumatyczne wspomnienia, a jednocześnie unikanie tych wspomnień i wypieranie ich, niepokój, pobudzenie. Towarzyszy temu poczucie braku sensu, głęboki pesymizm, samoobwinianie, wewnętrzna pustka, problemy ze skupieniem uwagi.
Można założyć, iż każdy, kto przeżył wojnę, miał jakieś traumatyczne doświadczenia. choćby jeżeli jakimś cudem przeżył okupację i powojenne czasy w miarę bezpiecznie. Bombardowania, trupy na ulicach, zburzone domy, utrata bliskich i dobytku, przesiedlenia, konieczność adaptacji w nowych miejscach i wszystko to, co po drodze się widziało i wiedziało – dziś nie mielibyśmy wątpliwości, iż to musi zostawić jakiś ślad.
Bilewicz twierdzi, iż po wojnie wspomnienia te były wypierane, nikt nie myślał o żadnych terapiach. O niektórych doświadczeniach wstydzono się mówić, objęte były tabu kulturowymi, np. gwałty. Inne było też podejście to problemów psychicznych – trzeba było być dzielnym, a o emocjach się nie rozmawiało. Wszystko to odbiło się na drugim pokoleniu, dzieciach wychowywanych przez straumatyzowanych rodziców, których często nie były w stanie zrozumieć.
Trauma przenosi się też na inne sposoby, nie trzeba samemu jej doświadczać, żeby odziedziczyć ją po straumatyzowanych rodzicach albo ulec jej pod wpływem przekazów kulturowych. Na to nakładały się zmiany powojenne, blokada wynikająca z opresyjności systemu politycznego, przez co o niektórych doświadczeniach nie wolno było mówić – Wołyń, Katyń, wywózki na wschód, bycie w AK… Nie wszystkie mogły być otwarcie wypowiedziane i uznane. Te, które nie mieściły się – jak pisze autor – „w jedynej uznawanej wówczas narracji walki o wolność i demokrację. Społecznym uznaniem cieszyła się wyłącznie historia ruchu oporu, ale traktowana bardzo selektywnie. Gloryfikowana była historia Gwardii Ludowej. Zamiast zbiorowej terapii traumy proponowano historię walk, bohaterstwa i zwycięstwa. Zastąpiono historię traumatyczną historią heroiczną”.
To efektowna teza, ale nie wiem, czy do końca prawdziwa. Chociaż mogę się tu posłużyć jedynie własnymi wspomnieniami. Mimo iż urodziłam się prawie dziesięć lat po wojnie, wychowałam się wśród licznych opowieści: o kolejnych trzech okupacjach (Kresy), bliskich, którzy zginęli lub zaginęli, wywózkach do Kazachstanu, repatriacji – tak to się wtedy nazywało. Może i nie było w tym już silnych emocji, ale to wystarczyło, żebym była przekonana, iż wojna zawsze nam zagraża i wiem, jak wygląda.
Myślę, iż taki przekaz pokoleniowy istniał i w innych rodzinach, a opowiadanie wciąż tych samych historii miało chyba wymiar terapeutyczny. Pewno większym obciążeniem były dla mnie relacje z mamą, która nigdy nic o swoich okupacyjnych przeżyciach nie chciała mówić, a choćby jeżeli czasem coś powiedziała, to było wiadomo, iż nie wolno o to pytać. Tu Bilewicz ma rację, przemilczana, wypierana trauma jest czymś, co ma wpływ na najbliższych. Życie z osobami straumatyzowanymi prowadzi do wtórnej traumatyzacji. I pierwsze powojenne pokolenie zostało nią w ten czy inny sposób dotknięte.
Traumotwórcza silna tożsamość
A kultura? Nie żyłam czasach stalinowskich, ale później, czy rzeczywiście była to jedynie historia walki, zwycięstwa i gloryfikacja Gwardii Ludowej? Po 1956 roku wróciła historia powstania warszawskiego i AK, ale chyba bardziej jako opowieść o cierpieniu, a nie zwycięstwach. Już w szkole podstawowej oglądaliśmy zdjęcia i dokumentalne filmy o Oświęcimiu (jeszcze nie mówiło się Auschwitz, i tak, przemilczana była specyfika Holocaustu). W każdej szkolnej bibliotece można było znaleźć Dymy nad Birkenau Seweryny Szmaglewskiej. W lekturach szkolnych były opowiadania Borowskiego i Medaliony Zofii Nałkowskiej. (Tu mogę podpowiedzieć autorowi, iż to ona pierwsza użyła określenia „polskie obozy zagłady”, bo potem sporo miejsca poświęca temu, czemu nas to tak boli). W PRL-u niekoniecznie żyliśmy oficjalną, propagandową historią, no i wcale nie była ona taka jednorodna i jednoznaczna. Chociaż po roku 1980 rzeczywiście nastąpiło dość masowe odkłamywanie historii, nurzanie się w martyrologii, heroizacja walki, która, jak zauważa autor, może iść w parze z fascynacją przemocą.
Ale to było prawie pół wieku temu. Czy drugie pokolenie przekazało traumę trzeciemu, a trzecie już chyba czwartemu? Wyniki badań Bilewicza pokazują, iż wciąż 23 proc. populacji mierzy się z wtórnym stresem traumatycznym w związku z drugą wojną światową. I nadal, jak pisze, jesteśmy „uformowani do lamentu i rytuałów żałobnych”. Ludzie historycznie straumatyzowani stają się też bardziej wrażliwi na inne dramatyczne wydarzenia takie jak choroba, wypadek czy śmierć.
Wszystko to ma wiele konsekwencji i tłumaczy wiele zjawisk z poziomu psychologii jednostkowej i zbiorowej. Pominę tu tłumaczenia, jakie związki zachodzą między traumą historyczną a innymi naszymi reakcjami – w książce to znajdziecie. Ogólna prawidłowość jest jednak taka, iż silna tożsamość narodowa wzmacnia przekazywanie traumy. „Polska kultura przesiąknięta jest martyrologią. Przywoływane notorycznie obrazy okupacji, upamiętnianie historii, masakr i pacyfikacji, treści szkolne potęgują poczucie bycia ofiarą”, a świadomość cierpień historycznych, myślenie o stratach, zbrodniach dokonanych na narodzie, okupacjach, zaborach wpływa na stan psychiczny i na to, jak radzimy sobie z kryzysami i konfliktami.
Zatem trauma historyczna i kultura traumatyczna odpowiadają za:
– Jednostkowy i kolektywny narcyzm. Pod pozornie wysoką samooceną kryją się lęk i niepewność, a to powoduje nadwrażliwość na krytykę. Narcystyczna, niestabilna samoocena jest jedną z przyczyn ludzkiej agresji, egoizmu i nieufności.
– Idealizację własnego narodu. Nie pozwala to otwarcie rozmawiać o historii i wziąć odpowiedzialności za własne zbrodnie.
– Przekonanie, iż ofiara nie może być sprawcą. Obwinianie ofiar.
– Niski poziom zaufania do innych i do państwa.
– Mentalność „oblężonej twierdzy”. Lęk przed obcymi, traktowanie wszystkich jako wrogów. Stąd lęk przed imigrantami czy islamofobia. Ogólnie – rozmaite uprzedzenia.
– Podatność na teorie spiskowe.
– Uleganie moralnej panice, szczególnie jeżeli w grę wchodzi dobro dzieci.
– Poczucie bezradności, braku kontroli i sprawczości.
– Pesymizm, negatywizm i skłonność do narzekania. Brak wiary w sukces, nieumiejętność cieszenia się z sukcesów. Polacy zawsze przygotowani są na porażkę, oczekują katastrofy.
– Przekonanie, iż świat jest niesprawiedliwy.
– Negatywną autostereotypizację. Polacy proszeni o scharakteryzowanie swojego narodu, krytykują go, chociaż nie osłabia to ich poczucia tożsamości narodowej. Ci liberalno-lewicowi narzekają na konserwatyzm i zaściankowość, konserwatyści na zapatrzenie w Zachód i odcięcie od korzeni.
Ucieczka z Traumalandu
Oczywiście to, o czym czytamy w Traumalandzie, nie jest negatywną autostereotypizacją, to tylko naukowe ustalenia. Dzięki nim możemy zrozumieć chociażby popularność wiary w zamach smoleński czy zachowania ludzi w czasie pandemii. A także pomoc Ukraińcom – bo wojenna trauma historyczna może mieć też dobre skutki.
Ciekawe, iż wśród czynników, które w dłuższej historycznej perspektywie sprzyjają straumatyzowaniu Polaków, autor nie uwzględnia katolicyzmu. Czy historia o człowieku torturowanym i zamęczonym na śmierć, przykazywana nam od dzieciństwa na milion sposobów, nie jest traumatyzująca?
Czy możliwe jest wyjście z tej sytuacji? Ucieczka z Traumalandu? Czy możemy wyzdrowieć?
Na poziomie jednostkowym recepta jest znana – ofiar trzeba wysłuchać, pozwolić otwarcie mówić, uznać ich cierpienie, nie obwiniać, wesprzeć. A na poziomie grupowym? adekwatnie podobnie. Chcemy wysłuchania i uznania. I żeby ci, którzy krzywdzili, byli gotowi wziąć za te krzywdy odpowiedzialność. Czujemy się zranieni, kiedy nam się tego odmawia, konkurujemy o uwagę. Wydaje się, iż Żydzi i obywatele Izraela wygrali tę konkurencję. (Czy dzięki wysłuchaniu i uznaniu ich cierpień są najzdrowszym i najmniej straumatyzowanym narodem?) Za to ci inni, którzy uważają, iż ich cierpienia są niedocenione, mogą reagować antysemityzmem. Najlepszym rozwiązaniem, zamiast konkurencji o wysłuchanie i uznanie, byłoby zdaniem autora uznanie „wspólnoty cierpienia” wszystkich, których ono dotknęło.
I pozostało jedna rada, której nam udziela. Trzeba inaczej opowiedzieć naszą historię, podkreślając właśnie sprawczość i kontrolę.
„Naczelne miejsce, jakie traumy, cierpienia, ale też heroiczne poświęcenie i kult przegranych bitew zajmują w polskiej historii, to dowód zdominowania naszego społeczeństwa przez jedną grupę społeczną – inteligencję. […] Historia inteligencji z zaboru rosyjskiego jest sztandarową historią narodu. Pragmatyzm i zaradność, czyli typowe wartości mieszczańskie i chłopskie, zepchnięto na margines. Utrudnia to powstanie klasy średniej”. I skazuje nas na bycie państwem peryferyjnym.
Słuchaj podcastu „O książkach”:
Alternatywna historia Polski swoimi bohaterami – podpowiada Bilewicz – powinna uczynić Druckiego-Lubeckiego, Grabskiego czy też Mieczysława Wilczka.
Chyba jednak wygrywają inne narracje. Trzecie, czy już może czwarte powojenne pokolenie (a przynajmniej jego część), wybrało odmienne opowieści niż ta o Mieczysławie Wilczku, który chciał zreformować PRL. I innych antenatów niż uczestnicy zakończonych klęską insurekcji – chłopów pańszczyźnianych, adekwatnie niewolników, i babki chłopki. Poza tym ważne stały się traumy kobiet pozbawionych podstawowych praw i żyjących w kulturze gwałtu. Traumy związane z tożsamością płciową i orientacją seksualną. Z neuroróżnorodnością. I last but not least – depresją klimatyczną.
II wojna światowa a reakcje na MeToo
Czy można tu mówić o nadwrażliwości, nadmiernej reakcji? Zanurzenie w kulturze traumatycznej, które, jak twierdzi autor, wszystkich nas dotyczy, może do tego prowadzić. Czy zatem popularność narracji o chłopskim cierpieniu, nagłośnienie traum związanych z tożsamością, reakcje na MeToo czy też lęki związane z globalnym ociepleniem są wynikiem traumy mającej swoje korzenie w drugiej wojnie światowej? Czy jednak są to reakcje adekwatne do powagi problemów? To są pytania, które chętnie zadałabym autorowi Traumalandu.
Ostatecznie jednak za najlepsze remedium na powszechną traumę uznaje on odzyskanie poczucia sprawczości i kontroli, pewności i bezpieczeństwa. „Dopiero dłuższe doświadczenie życia stabilnego, przewidywalnego, z jasnymi regułami i poczuciem bezpieczeństwa może tu coś zmienić”. Sporo jest w tej książce o sprawczości i kontroli, na pewno są nam potrzebne, bezpieczeństwo pojawia się dużo rzadziej, zwykle po przecinku. Może to nie Drucki-Lubecki jest nam potrzebny, tylko sprawna ochrona zdrowia, sprawiedliwe i rychliwe sądy, dobry system emerytalny i jeszcze parę drobiazgów? Zapewniające codzienne bezpieczeństwo państwo opiekuńcze jako lek na traumę historyczną?
Tak czy inaczej, polska kultura, a na pewno literatura współczesna, przez cały czas przesiąknięta jest traumami – wojennymi, bez heroizacji, i tymi nowymi. Powieść Marty Hermanowicz Koniec opowiada o straumatyzowanej kobiecie, która wspomina swoje traumatyczne dzieciństwo, naznaczone tym, iż śniły jej się sny straumatyzowanej babci, pochodzącej z Wołynia. Bohaterka jak mantrę powtarza: to wszystko przez babcię. Tak, to wszystko przez te babcie, i niech to będzie puenta.