Nie uważam siebie za realistę w znaczeniu filozoficznym ani politologicznym. Są słowa, które w języku potocznym budzą pozytywne skojarzenia (racjonalizm, idealizm, pragmatyzm), a w filozofii oznaczają bzdury przy których scholastyka brzmi rozsądnie (sprawdźcie kiedyś, czym był „racjonalizm” obalony przez Kanta w „Krytyce”!).
Realizm w znaczeniu politycznym spopularyzowali Niemcy po wielkim rozczarowaniu Wiosną Ludów. Po nadziejach z 1848 nie zostało nic, niemal wszędzie rewolucyjne zrywy przyniosły tylko zaostrzenie zamordyzmu.
W efekcie atrakcji nabrała reakcja. Po co knuć, po co się buntować, skoro to tylko pogarsza sytację? Nie lepiej ukorzyć się przed cysorzem i farorzem?
Pogląd przeciwny możemy nazwać uniwersalizmem. Jest nim przekonanie, iż ład polityczny powinien się odwoływać do jakichś powszechnych zasad – „katolicyzm” to adekwatnie to samo, tylko iż po grecku.
Nasze poparcie dla Ukrainy wynika zwykle nie z partykularyzmu (miłości do Tarasa Szewczenki i atamana Mazepy), tylko uniwersalizmu (przekonaniu, iż Putin naruszył pewne uniwersalne zasady). Realiści proponują nam, żebyśmy porzucili ten uniwersalizm i uznali prymat siły i interesów (elektryczny SUV marki Avtokartoshka dla Kowalskiego!).
Wygląda na to, iż są szczerze zaskoczeni brakiem realizmu u nas. Chyba naprawdę nie rozumieją, dlaczego nie chcemy skorzystać z okazji by zająć Lwów.
Uniwersalizm ma swoje wady. Po pierwsze, w tę kategorię wpadają poglądy tak różne (papizm, nazizm, marksizm), iż nie da się nas zjednoczyć pod wspólną chorągwią. Najkrwawsze wojny Europy toczyły się między nami uniwersalistami (o przeciwnych uniwersałach).
Realizm też nie ma dobrego dorobku. Teoretycznie przynosi formułę na wieczny pokój: wystarczy, iż mocarstwa spotkają się na kongresie, narysują sobie kreski na mapie i pozawierają przeciw sobie sojusze, którymi się będą nawzajem szachować.
Szczytową fazą realizmu były kongresy berlińskie z 1878 i 1885, na których narysowano wiele kresek istniejących do dziś. Te absurdalne wypustki i ekslawy, czyli tzw. bordergore państw afrykańskich to dorobek ówczesnych realistów.
Model „koncertu mocarstw” miał osiągnięcie w postaci pokoju w Europie, trwającego do 1914. Towarzyszyły temu jednak wojny gdzie indziej, a wszystko spektakularnie pierdyknęło gdy koleś sfrustrowany kreskami z 1878 zastrzelił następcę tronu.
Dla nas. ludzi zamieszkałych między Rosją a Niemcami „realizm” jest zabójczo niebezpieczny. Samo istnienie naszych państw da się uzasadnić tylko takim lub innym uniwersalizmem.
Ktoś powie, „co mi za różnica, w jakim kraju mieszkam”. Ten ktoś zdradzi nieznajomość historii. To się praktycznie nigdy nie zdarza, żeby zabory czy kolonizacja podnosiły poziom życia podbitej ludności en masse (choć oczywiście zawsze się znajdzie jakaś garstka kompradorsko-folksdojczowska).
Unia Europejska jest projektem hybrydowym. W deklaracjach jest uniwersalistyczny, ale przez pierwsze kilkadziesiąt lat napędzał ją motor francusko-włosko-niemiecki, czyli realistyczny koncert mocarstw pod inną nazwą.
Ten motor zaczął się zacinać jeszcze w zeszłej dekadzie. Zaryzykowałbym hipotezę, iż nie przetrwa tej wojny.
Macron, Scholz i Draghi zbyt często składali puste deklaracje, a potem wydarzało się coś, co ich zdaniem miało się nigdy nie wydarzyć. To obniża ich autorytet – w grach Paradoxu występuje parametr, który moglibyśmy nazwać „współczynnikiem rispektu” (w praktyce nazywa się np. „power projection”).
Do „polityki mocarstwowej” potrzebujemy wysokiego rispektu. W grach, tak jak w prawdziwym świecie, bierze się on nie tylko z siły militarnej, ale także z dodatkowych bonusów w rodzaju „beacon of liberty”, „patron of arts” czy „defender of faith”.
Odrzucam realizm nie tylko z powodów pryncypialnych, ale także dlatego, iż on zwyczajnie nie działa. Realpolitik przyniosła Niemcom 150 lat temu status „najmniej lubianego mocarstwa Europy”, z którego nie mogą się wygrzebać do dziś.
Amerykanom Kissinger przyniósł wyłącznie porażki, z Wietnamem na czele. Osłabił też „soft power”, którym Ameryka cieszyła się po 1945 na całym świecie.
W pierwszych latach dekolonizacji w Trzecim Świecie postrzegano USA jako „najfajniejsze mocarstwo Zachodu”, bo Hollywood, Disneyland, jazz i nylony, a także bo zdarzało im się (np. w Suezie) studzić imperialistyczne zapędzy Anglii i Francji. Realizm lat 60. sprawił, iż to Ameryka stała się w Afryce i w Azji najbardziej znienawidzonym mocarstwem świata (i też do dzisiaj nie może się z tego wygrzebać).
Mówiąc językiem gier, realizm nie działa, bo obniża ten parametr, który trzeba wymaksować iwentami, żeby go uprawiać. Paradox indeed!
Nawet zakładając, iż Rosja zgarnie z tej wojny jakąś nagrodę pocieszenia, a wszystkie formalne sankcje zostaną zniesione – nie odrobi strat w „soft power”. W „Izwiestiach” czytam sobie właśnie, iż żeby powstrzymać ucieczkę specjalistów, Rosja zrywa z bolońskim systemem nauczania.
Nie możesz wyjechać na stypendium doktoranckie, jeżeli nie możesz dostać dyplomu magistra ani licencjata – tylko inne tytuły, celowo pomyślane tak, żeby były niekompatybilne z całym światem. Na krótką metę to powstrzyma „drenaż mózgów”, ale to przecież odetnie rosyjskie uczelnie od światowego obiegu, co nie może mieć dobrego wpływu na poziom nauczania.
I choćby jeżeli zdobędą Kijów, z tym problemem już zostaną, podobnie jak z innymi konsekwencjami tego, iż duża część świata ich po prostu znielubiła. Skąd mają teraz brać specjalistów do wdrażania nowych technologii?
Realizm polityczny wymaga mało realistycznego założenia, iż czynnik ludzki jest zaniedbywalny. Że te wszystkie małe ludziki po prostu dostosują się do kresek, które im narysujemy na mapie. Że nie mają swoich interesów, duchowych i materialnych, za sprawą których będą się buntować.
Robiąc ten realistyczny błąd, niejedno mocarstwo wpakowało się w taki czy inny Afganistan. Z którego wyszło jakby mniej mocarstowe. Oby znów, czego sobie i państwu życzę.