Poniższy wywiad jest fragmentem publikacji Instytutu Nowej Europy – Rok obaw i nadziei. Co czeka Europę w 2023? [Raport]
„Europa ojczyzn czy federalizacja?” – pytałby Szekspir, gdyby przyszło mu pisać o Unii Europejskiej. To fundamentalne w kontekście europejskiej integracji pytanie, nieustannie towarzyszy rozważaniom o przyszłości współpracy na Starym Kontynencie. Czy znalezienie odpowiedzi niedługo będzie konieczne? Czy w tych poszukiwaniach pomogą mniejsze sojusze, jak Grupa Wyszehradzka czy Trójmorze? O tych dylematach mówi politolog i publicysta Bartłomiej Radziejewski.
Michał Banasiak:
Rok 2022 nie szczędził Europie problemów. Począwszy od niełatwego przecież wychodzenia z pandemii, przez wojnę, po kryzys energetyczny i co najmniej widmo kryzysu gospodarczego. W tych trudnych momentach państwa samodzielnie prowadziły również te polityki, za które w spokojnych czasach odpowiadała Unia – teraz krytykowana za opieszałość czy brak decyzyjności. Czy w związku z tym odżyje debata o przyszłości Unii w jej obecnym kształcie?
Bartłomiej Radziejewski:
Nie wiem, czy ten rok wnosi coś nowego do dyskusji o przyszłości Unii. Żyjemy bieżącymi emocjami i ilekroć dzieje się coś ważnego, jak teraz wojna czy kryzysy, mamy skłonność sprowadzać wszystko właśnie do tych wydarzeń. A więc skoro Unia pokazała teraz pewne słabości, to mnóstwo jest głosów, że to powód to jej reformy. I one zasadniczo są słuszne, bo Unia faktycznie okazała się umiarkowanie efektywna w starciu z problemami całego sojuszu i jego członków. Ale to, że Unia Europejska jest tworem geopolitycznie słabym, mało decyzyjnym, mającym kłopoty ze skonsolidowanym działaniem i pełnym podziałów, wiedzieliśmy już wcześniej. Unia wymaga zmian bez względu na wojnę i tegoroczne kryzysy. To wszystko nie ujawniło, a co najwyżej uwypukliło unijne problemy.
Czyli wracamy do strukturalnego dylematu: federalizacja czy państwa narodowe?
Komisja Europejska, z grupą graczy unijnych, proponuje, by wojnę ukraińską wykorzystać jako asumpt do głębszej federalizacji. Pomysł zaciągania wspólnych długów dla pomagania Ukrainie to zapowiedź jeszcze głębszej federalizacji niż przy kwestii długów covidowych. Już wtedy niektórzy mówili o momencie hamiltonowskim Unii, a proponowane teraz długi miałyby być wspólne w jeszcze większym stopniu niż tamte. To jest unijny mainstream, ale może należałoby przebić się z zupełnie innym myśleniem i ożywić dyskusję nad zredukowaniem roli Unii i sprawieniem, by to państwa narodowe miały więcej do powiedzenia.
W ostatnim czasie państwa członkowskie regularnie nie oglądały się na Unię, tylko robiły po swojemu. Tak było z decyzjami o dozbrajaniu, z wysyłaniem Ukrainie pomocy finansowej, z przyjmowaniem uchodźców, a choćby pakietami pomocowymi dla gospodarek, co już jawnie było dbaniem wyłącznie o siebie, bez pamiętania o wspólnym rynku czy ochronie konkurencyjności.
To samo było w pandemii. Nastąpiło wówczas szybkie zawieszenie strefy Schengen i każdy zajmował się sobą. Sprzęt medyczny czy potem szczepionki były kupowane przez jednych, kosztem drugich. Dopiero później Unia zaczęła działać wspólnie i jeśli chodzi o wsparcie gospodarcze ogłosiła program wspólnych długów i odbudowy. On nie jest bagatelny, wręcz przeciwnie, ale pojawił się spóźniony i nie był w stanie zlikwidować różnic interesów. A one są potężne. Inna jest percepcja zagrożeń geopolitycznych na wschodzie Europy, inna na północnym wschodzie – w Szwecji i Finlandii, a zupełnie inna w Niemczech czy Francji. Nie mówiąc o południu Europy. Egoizmy narodowe istnieją i ich nie zlikwidujemy.
Unia wyciągnęła jakieś wnioski z brexitu? W Brukseli pojawiła się refleksja nad tym, że decyzja o wyjściu z Unii była przynajmniej częściowo związana z brakiem zgody na kierunek i sposób integracji?
Jedyne wnioski wyciągnięte przez mainstream europejski, to chyba właśnie poczucie większej zgody na cichą federalizację. No bo nie ma już tych wetujących Brytyjczyków. Natomiast faktycznie brakuje takiej myśli, że coś robiliśmy nie tak, skoro ktoś od nas odchodzi. Dostrzegam duży problem z uczeniem się europejskiego mainstreamu na swoich błędach. To, co obserwuję w związku z nową prawicową falą w Europie – mam na myśli zwłaszcza Szwecję i Włochy – pokazuje, że na poziomie Unii nie ma za bardzo chęci do uczenia się i zmiany sposobu prowadzenia integracji.
Z czego to wynika?
Winna nie jest sama struktura Unii, a słabe przywództwo. Zarówno na poziomie samej Unii, jak i państw członkowskich. Brexit też to pokazał. Zapowiadano ukaranie Wielkiej Brytanii, żeby brexit okazał się maksymalnie kosztowny. To miała być nauczka dla innych. Tymczasem okazało się, że brexit nie był jakoś przesadnie uciążliwy finansowo czy gospodarczo. I tu też niejasny sygnał na przyszłość, który można czytać także jako zachętę albo przynajmniej brak sprzeciwu dla opuszczania Unii przez innych.
Dostrzegasz na kilku-, kilkunastoletnim horyzoncie czasowym moment, w którym Unia musi podjąć decyzję, w którą stronę idzie? Kiedy państwa członkowskie nie mogą dłużej bawić się w kotka i myszkę i raz robić po swojemu, a raz po unijnemu?
Dziś państwa rzeczywiście podejmują decyzje na bieżąco i dość oportunistycznie. Federalizm europejski osiągnął natomiast według mnie wysoce paradoksalne stadium swojej ewolucji. Gdy zapytać o federalizm kogokolwiek zajmującego się sprawami europejskimi odpowie, że to idea w zasadzie martwa albo półmartwa. Że przecież poniósł tak duże klęski w referendach we Francji i Holandii, i później, w drugiej dekadzie XXI wieku; że jest w głębokim odwrocie. Natomiast faktycznie dokonuje się cicha, pełzająca federalizacja Europy. Przeprowadzana bez debaty, bez mandatu demokratycznego. Obejmująca tak najważniejsze obszary jak sądownictwo, politykę energetyczną, klimatyczną, finansową, uwspólnianie długów. Fundamentalne rzeczy, o których Unia chce decydować bez zgody narodów. I kiedy wreszcie efekty tego cichego procesu staną się widoczne dla wszystkich, grozi nam masowy bunt i wywrócenie integracji europejskiej.
Czy musimy się zdecydować?
Wydawałoby się, że tak, ale nie ma gotowości, żeby zbudować państwo europejskie. Te pomysły zostały odrzucone na różnych etapach. Nie ma na to momentu politycznego. Dlatego to się nie dzieje otwarcie. Powinno to być moim zdaniem asumptem do zatrzymania się, może choćby cofnięcia i zastanowienia się, co dalej. Bo takie pokątne, pełzające parcie naprzód, bez odpowiedniej legitymacji, może się dla integracji bardzo źle skończyć.
Skoro w państwach członkowskich rosną w siłę obozy jeśli nie antyunijne, to przynajmniej antyfederalistyczne, to może w końcu będą na forum na tyle silnie obecne i wpływowe, że odwrócą ten trend i zaczniemy poważną dyskusję nie o federalizacji, a właśnie o państwach narodowych?
To tak powinno wyglądać. Koalicje chętnych. Nie ma mocnych podstaw do robienia więcej.
Takie formaty jak Trójkąt Weimarski czy Grupa Wyszehradzka są namiastką takich koalicji?
To formaty o charakterze uzupełniającym. Nie ma mowy, żeby stanowiły jakąkolwiek alternatywę dla integracji unijnej. Trójkąt Weimarski od dawna nie odgrywa żadnej roli. Grupa Wyszehradzka długo nie odgrywała prawie żadnej roli, a jak się nieco reaktywowała, to rozdarła ją postawa Węgier.
Ale w ramach V4 mamy, czy może raczej mieliśmy, pewną zbieżność celów, również w kontekście Unii.
A gdy przyszło co do czego, wyszły jednak rozbieżności interesów Węgier i pozostałych członków. Poza tym w V4 nie ma też zasobów ani woli politycznej, by to było coś więcej niż klub dyskusyjny plus. Weimar z kolei ma problem dysproporcji potencjałów, bo mamy dużych, światowych graczy i jednego średniego. Okazjonalnie to się przydaje, ale trudno mówić, by odgrywał większą rolę. Żeby jakikolwiek format współpracy faktycznie miał polityczne przełożenie, trzeba dużego zaangażowania finansowego, kadrowego, organizacyjnego. W naszym regionie sprowadza to w praktyce rzecz do tego, czy w daną formę współpracy angażują się USA, Niemcy lub oba te państwa. Dla jasności: nie mówię, że Europa Środkowo-Wschodnia nie mogłaby stworzyć czegoś własnego. Wręcz przeciwnie – mogłaby i powinna. Ale to wymaga o wiele więcej pracy własnej. Dziś w praktyce z sojuszy mamy UE i NATO. Mają swoje problemy, ale są to sojusze bardzo znaczące i wiążące.
Aspiracje do bycia poważnym sojuszem zgłasza Trójmorze. Spełnia część kryteriów, o których mówisz i kręcili się przy nim Amerykanie.
Trójmorze też nie wychodzi poza formułę klubu dyskusyjnego plus. Amerykańskie wsparcie dla tego przedsięwzięcia było głównie werbalne. Wydaje się, że to miało związek z incydentalną chęcią stworzenia odpowiedzi dla chińskiego formatu 16 czy 17+1. Natomiast nigdy nie udało się zrobić z tego czegoś naprawdę dużego. Brakuje pieniędzy, woli politycznej, ale i odpowiedniego podejścia. Organizuje się dużo dyskusji w ramach Trójmorza, epatuje się drobnymi inwestycjami, a wciąż nie ma jednej sztandarowej inwestycji, mającej potencjał zbudowania nowej jakości gospodarczej i politycznej w regionie. Jednego przedsięwzięcia energetycznego czy drogowo- kolejowego, które miałoby pieczątkę Trójmorza. Można podpinać się pod Via Carpatia, ale ona powstałaby i bez Trójmorza.
Z czego wynika ta niemoc do przejścia z, jak to ujmujesz, klubu dyskusyjnego plus, do konkretnego sojuszu?
Z tego, że Amerykanie rzucili hasło, a poszły za tym tylko symboliczne zasoby, które nie mogły zmienić regionalnej układanki. Polska i inni oglądali się na Stany, bo sami nie są skłonni wyłożyć pieniędzy i innych zasobów, żeby temu nadać treść. Więc mamy, co mamy. I to ma swoją wartość, bo warto budować relacje, wymieniać myśli, robić choćby mniejsze projekty. Ale to nie jest coś geopolitycznie znaczącego, jak ogłaszają to na każdym kroku polscy promotorzy tego przedsięwzięcia. Można by zadać im pytanie: jesteśmy w stanie zmniejszyć wydatki socjalne albo na edukację, żeby wydawać na Trójmorze? Odpowiedzi możemy się łatwo domyślać.
Z kreślonego w naszej rozmowie obrazu wynika, że mimo całkiem wielu mniejszych i większych formatów współpracy w Europie, żaden nie ma realnego potencjału, by stanowić choćby quasi-alternatywę dla Unii Europejskiej. Wygląda na to, że zamiast szukać dla niej konkurencyjnego forum, powinniśmy, a może choćby musimy, skupić się na pracy nad tym, co mamy – nad samą Unią.
Unia Europejska przy wszystkich swoich słabościach jest pewnym konkretem. Dysponuje ogromnym wspólnym rynkiem, wspólnymi przepływami. Ma swoje niebagatelne znaczenie w skali świata, którego inne, wspomniane tu projekty, nie mają i nic dziś nie zapowiada, żeby mogły je zyskać. Jeżeli chcieć myśleć o alternatywie dla Unii, to trzeba myśleć w kategoriach potęgi, a nie regionalnej platformy współpracy. W kategoriach tworzenia i eksportu dobrobytu i bezpieczeństwa. Fora dyskusyjne pozbawione istotnych zasobów i kilka wnoszące w kontekście gospodarczym czy bezpieczeństwa – nie mogą być game changerami.
Może zatem Polska, jako członek kilku takich formatów, ustami całkiem licznego grona polityków i analityków nawołująca do zmian w Unii, powinna przekierować poświęcane na to zasoby i skupić się na lobbowaniu za zmianami, które by nas interesowały i były dla nas korzystne?
Podstawową kartą, którą możemy położyć na stół, a wciąż tego nie robimy, jest nasza, polska wizja Unii Europejskiej i szukanie dla niej sojuszników. Oczywiście to szukanie należałoby rozpocząć już na etapie tworzenia takiej wizji, żeby uwzględnić konglomerat interesów, na przykład środkowoeuropejskich. Według mnie jesteśmy wystarczająco dużym i znaczącym krajem, by taką wizję stworzyć. Region środkowoeuropejski także ma wystarczająco odmienne interesy od Europy Zachodniej, aby ją generować – my możemy temu obozowi przodować. To nie jest łatwe. Wymaga wiele pracy, kadr, pieniędzy, ale jest w zasięgu. I to tu i teraz. Ta nasza wizja powinna się ścierać z innymi wizjami i mielibyśmy już z tego względu dużo pożytku. Sama dyskusja wokół niej dołożyłaby naszą cegiełkę do agendy paneuropejskiej. A więc moja podstawowa rekomendacja na integrację po naszej myśli brzmi: stwórzmy swoją wizję i zacznijmy o nią walczyć.